Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Dorset
Pomost
Liczne mniejsze ogniska ciągnące się wzdłuż plaży wydawały się nieco bardziej ustronne. Przy kilku serwowano ciepłe pieczone ziemniaczki z solą, odrobiną masła i kubkiem orzeźwiającej maślanki. W tej okolicy dało się również spotkać najwięcej starszych czarodziejów, którzy odpoczywali, ciesząc się widokiem bawiącej się młodzieży i wspominając własną młodość, wielu z nich opowiadało przy ogniskach interesujące historie sprzed dziesiątek lat, a najstarszy spośród nich - nawet sprzed wieku. Ciekawi dawnych zwyczajów młodzi czarodzieje wysłuchiwali tego z zapartym tchem. Pozostali odchodzili niewzruszeni, dołączając do beztroskich zabaw. Wybrzmiewała wyliczanka chodzi lisek koło drogi śpiewana w rytm prymitywnej fujarki, gdy spore grono młodych czarodziejów bawiło się w tę zabawę, chętnie witając każdego, kto zechciał do nich dołączyć.
Im dalej od głównych ognisk tym okolica wydawała się cichsza i ustronniejsza. Odpoczywający tutaj czarodzieje nie mieli na twarzach tej pogodnej radości, wydawali się zatroskani. Wiele kobiet siedziało z dziećmi, ale bez ojców, wielu mężczyzn było okaleczonych. Okryci kocami, które rozdawano przy straganach na jarmarku, szukali wytchnienia.
Na plaży rozstawiono wiklinowy kosz z białymi lampionami. Wieczorem, kiedy słońce zachodzi za horyzont, a wiatr zaczyna wiać w stronę morza, uczestnicy festiwalu mogą zapalić je prostym zaklęciem i posłać do nieba wraz ze swoimi marzeniami. Na koszu wisi szarfa z mottem Prewettów: ab imo pectore, a same lampiony mają symbolizować miłosny lot Aenghusa i Caer – bohaterów rodowej legendy, którzy w postaci łabędzi spędzili w powietrzu trzy dni i trzy noce.
Na mniej zatłoczonej plaży najłatwiej jest odnaleźć bursztyn - zwany morskim złotem - wyrzucany przez fale. Jest to znalezisko rzadkie, lecz magiastronomowie twierdzą, iż święto żniw związane jest z ruchami gwiazd, które wywołują przypływy niosące magiczną aurą ściągającą ten cenny i piękny surowiec do brzegu. Aby przeszukać piasek nad brzegiem należy rzucić kością k10, w przypadku uzyskania wyniku 1-3 można rzucać ponownie w kolejnym poście. W przypadku uzyskania wyników 1-3 trzy razy z rzędu postaci marzną dłonie i może próbować ponownie dopiero po ogrzaniu się przy ognisku.
- Bursztyny:
- 1: Nic nie znajdujesz.
2: Nic nie znajdujesz.
3: Nic nie znajdujesz.
4: Znajdujesz mały bursztyn o jasnozłotym ubarwieniu.
5: Znajdujesz mały bursztyn o miodowym ubarwieniu.
6: Znajdujesz mały bursztyn o kasztanowym ubarwieniu.
7: Znajdujesz nieco większy bursztyn z inkluzją owada.
8: Znajdujesz nieco większy bursztyn z inkluzją rośliny.
9: Znajdujesz duży ładny bursztyn z inkluzją rzadkiego pięknego kwiatu paproci.
10: Znajdujesz duży bursztyn, który nieznacznie połyskuje ciepłą aurą pomimo wyjęcia go z zimnej wody. Postać z geomancją na poziomie I rozpozna w nim świetlny bursztyn (Kwiat paproci zatopiony w bursztynie, który można oprawić w wisior albo pierścień lub rozbić na bransoletę albo naszyjnik. Legenda głosi, że podarowana od ukochanej osoby zaklina w sobie miłość i ogrzewa Bije ciepłem, działa tylko na obdarowaną osobę - chroni przed zimnem, a nawet zamarznięciem. Rzucenie zaklęć związanych z zimnem na osobę posiadającą bursztyn wymaga o 10 oczek więcej), po rozpoznaniu możesz zgłosić się po jego dopisanie do ekwipunku postaci w aktualizacjach.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:09, w całości zmieniany 1 raz
- Za co? - spytała z niezrozumieniem i drugą ręką szczelniej otoczyła jej dygoczące od płaczu ramiona. Nie, to ona powinna ją przeprosić, przeprosić ich wszystkich. Za Corneliusa Sallowa, za oddział magicznej policji, ogarów spuszczonych ze smyczy w londyńskich dokach, tłumnie ściągających do karczmy, żeby wydobyć z jej odmętów jedną dziewczynę. Za Parszywego, który przepadł na długie miesiące i odrodził się w nowej, nieprzystępnej im formie. Za Tower of London, w którym spędziły razem noc, za własną niemożność odegnania znad ich głów chmurnego niebezpieczeństwa. - Nie masz za co przepraszać, Rain. Nie masz. To ja... - urwała jednak, nie mogąc wydobyć z gardła kolejnego słowa. Czy to dlatego list Huxley był tak oszczędny i zdystansowany? Przez grzechy, których dopuściła się Celine? I czy dziś Rain zmieniła zdanie, gotowa podarować jej kolejną szansę? Poczuła, jak z jej oczu wydobywa się kolejna kanonada łez, oparła więc czoło o bok głowy kobiety i wręcz zachłannie poszukała zmysłami jej zapachu, jakby chcąc udowodnić sobie, że to prawda. Że to dzieje się wbrew jej lękom i jej przekonaniom, że portowa relacja była jedynie krótko trwającym narkotycznym snem. Długie oddechy powoli koiły jej wewnętrzne rozedrganie, pociągnęła nosem, a kiedy wreszcie zrozumiała, że Huxley nie zniknie przy nieuważnym mrugnięciu powieką, uścisk jej ramion stał się inny. Mniej zdesperowany i przerażony, za to czulszy, pełen ciepła, ulgi. - Tak się cieszę, że jesteś cała i zdrowa - szepnęła, nieustannie gładząc jej włosy i sycąc się bijącym od Rain życiem, nawet ubranym w wychudłe kończyny i smużki purpury kwitnącej pod oczyma. Cokolwiek działo się z nią w trakcie ostatniego półrocza, musiało wczepić się w jej organizm haczykowatymi szponami i spędzać sen z powiek tak trwale, że również i zbawienny dotyk festiwalu lata nie był w stanie rozgonić skłębionych pod skórą symptomów. - Czyli to do kiedyś... nie było tak naprawdę do nigdy? - podszytym obawą i napięciem półszeptem zacytowała fragment listu, który w jej mniemaniu był ostatnim listem, jaki otrzymała od czarownicy, choć w rzeczywistości po nim nastąpił kolejny. Krótszy, lakoniczny, pytający o miejsce, w którym Rain mogłaby ją odnaleźć, a który do niej nie dotarł. List, na który jej pióro nigdy nie zyskało możliwości skreślić odpowiedzi. Jak poczuć mogła się z tym sama Rain? Czy sądziła, że półwila nie odpisała, bo odpisać nie chciała? Że to ona z własnej woli odrzucała portową matkę, odcinając się od przeszłości?
Celina zawsze taka była. Przecież to nie ona zawiniła, nie miała za co przepraszać. To Rain, chociaż wyszła z Tower z misją i celem, nie zrobiła właściwie nic konkretnego. I bardzo szybko nowa rzeczywistość na tyle ją przytłoczyła, że schowała głowę w piasek i uciekła. Nie skończyło się to dla niej dobrze, ale zdążyła już to zaakceptować i potraktować jako karę za swoje tchórzostwo. Wiedziała, że nie zasługiwała na tak ciepłe i łagodne przyjęcie przez swoją córkę. Czuła, jak jej dłoń zagłębia się w jej czarnych, splątanych w kołtuny, włosach. Czuła jej zapach i lekko przyspieszone bicie serca. Słyszała też, że i Celina nie próbowała powstrzymać łez, czemu towarzyszyły głębsze wdechy i ciche szlochnięcia.
- Nie ty, ja. Ja przepraszam, bo mnie nie było, kiedy najbardziej mnie potrzebowałaś – powiedziała cicho. Wyschnięte usta sklejały się podczas wypowiadania tych słów. – Co ze mnie za…
Przerwała, robiąc głęboki wdech. Nie odważyła się podnieść głowy i spojrzeć dziewczynie w oczy. Co za kuriozalna sytuacja. Zawsze było tak, że to jej córka wpadała w jej ramiona, rozklejała się i otrzymywała od Rain ciepło, zrozumienie, współczucie. To Huxley, ze względu na to, że traktowała Celinę jak własną córkę, była tą opanowaną i zazwyczaj nie pozwalała sobie na wybuchy emocji. A dzisiaj? Była słaba fizycznie i psychicznie. Ale to spotkanie było chyba częścią terapii. Szokową, ale przynoszącą skutek. Bo Rain miała wrażenie, jakby ogromny głaz spadł jej z serca.
Spojrzenie uniosła dopiero na ostatnie słowa dziewczyny. Do kiedyś. Przecież mówiła prawdę. Kiedyś miały się spotkać. Rain nie mogła napisać jej, że będzie to jutro, za tydzień, za trzy miesiące. Kiedyś. Ale nigdy nie poprzestała na poszukiwaniu, nigdy nie przestała chcieć, by to kiedyś w końcu nastąpiło. Pisała do niej, ale na ostatnią sowę nie otrzymała odpowiedzi. Wyrywała sobie wtedy włosy z głowy, martwiąc się, że coś się stało. Yvette mówiła, że Celina jest bezpieczna. Musiał być. Sowa po prostu jej nie znalazła. Taką wersję przyjęła. W taką chciała wierzyć. Oczy zalśniły, tym razem nie od łez.
- Naprawdę myślałaś, że nigdy więcej się nie spotykamy? Pisałam, nie dostałam odpowiedzi na ostatnią sowę. W porcie nikt nic nie wiedział, Yvette nic mi nie powiedziała, a potem sama zapadła się pod ziemię. Nie wiedziałam gdzie szukać… a ja miałam siły, by wrócić do kraju tylko po to, by móc cię znaleźć. By znów mieć cię w swoich ramionach – z ostatnimi słowami jęknęła znowu. – Jak ja mogłam, jak mogłam cię tak zostawić. Byłam przerażona, nie mogłam cię wyciągnąć, port się zmienił. Wszystko się zmieniło, a ja wsiadłam na ten pieprzony statek… oh, ile bym dała, by cofnąć czas – chwyciła jej twarz w swoje dłonie.
Dłonie miała chłodne. Kościste. Czy to utrata wagi, a może stres, sprawił, że wyglądała gorzej? Nieprzespane noce odbiły się na niej sińcami pod oczami, włosy miała splątane, ponieważ dbanie o nie jak kiedyś nie było już dla niej priorytetem. Ogólnie, nie wyglądała jak jeszcze rok, czy nawet pół roku temu. Za to Celina wyglądała pięknie. Nie taką zapamiętała ją z Tower. Ale ten obraz podobał jej się zdecydowanie bardziej.
- Zawiodłam cię, ja wiem – przełknęła ślinę, na chwilę zatrzymując się w swoich słowach. – Czy ja jeszcze mogę liczyć na twoje zaufanie? Na to, że mi wybaczysz?
Była gotowa na to, żeby usłyszeć, że nie. Była gotowa podziękować Celinie za te wspólne chwile, obiecać, że zawsze będzie jej dobrze życzyć i obserwować z boku, a jeśli zmieni zdanie – będzie jej wyczekiwać. Ale tak bardzo nie chciała tego usłyszeć. Celina była dla niej ostoją, portem, do którego mogła teraz zacumować. Portem, który da jej schronienie, spokój, pozwoli zregenerować siły i stanąć na nogi. Nie powinna tego wymagać, nie powinna o to prosić. Ale tak bardzo pragnęła, że nie była w stanie się powstrzymać. Rain była teraz jak porzucony statek na środku oceany podczas sztormu. I tylko Celina mogła sprawić, że ten statek znowu rozwinie żagle, a na niebie zaświeci słońce.
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
- To nieważne. To wszystko nieważne - szeptała nieopodal jej ucha, śpiewnie, jakby tkała dla niej kojącą kołysankę. Syrenią melodię, która, zamiast wprost w objęcia bezlitosnego wiru, prowadziła ją na mieliznę oblaną miękkim światłem brzasku, gdzie fale łagodnie poniosłyby ją ku linii nabrzeża, obmytą z napięcia i mogącą znów sycić się słodkim powietrzem. - Jesteś tutaj teraz i tylko to ma znaczenie - przypomniała z przekonaniem. Nieistotne, czy zaległa pomiędzy nimi rozłąka kilkumiesięczna, czy może kilkuletnia - tak długo, jak ich ścieżki znów miały się przeciąć, a ciała wymienią się znajomym ciepłem, bezpiecznym, zamglonym wspomnieniem wróżkowych wieczorów i łez wylanych w spódnicę Huxley, gdy umysł miotał się w nowych, niechcianych okolicznościach. Do tej pory sądziła, że utraciła tamten świat bezpowrotnie - jego najcenniejsze elementy, nieoszlifowane diamenty wyławiane z mulistego dna Tamizy jak okruchy złota odcedzane od kamieni i piasku. Straciła ich wszystkich, Rain, Philippę, Bojczuka, przepadli za horyzontem, który nagle stał się obcy, a ona nie potrafiła nigdzie ich odnaleźć. Jednak Huxley wróciła. Chuda, wymizerniała, z matową czernią dawniej lśniących włosów i pustką prześmiewczo zakorzenioną w jasnych oczach.
- Wysyłałaś mi coś jeszcze? - zdumiała się cicho. Rzeczywiście, nie znalazła w sobie siły, by odpisać na list, który Rain zakończyła słowami przypieczętowującymi w jej wyobraźni epilog wspólnie przeżytych chwil, spuszczając na nie teatralną kurtynę jak po trwającym ledwie chwilę spektaklu, ale czy po tej wiadomości nadeszły kolejne? Zamrugała, a zdziwienie ryło w jej mięśniach coraz wyraźniejsze żłobienia. Brwi wspięły się wyżej, powieki rozwarły, akcentując osłupienie, jakie spłynęło na nią wraz z dalszym wyjaśnieniem. - Yv nic mi nie mówiła o tym, że się widziałyście - w jej głosie znać było delikatny powiew chłodu. Nie chciała wierzyć, by i kuzynkę dopadł syndrom Elrika, który pielęgnował w sobie spiętrzone tajemnice, bo wierzył, że niewiedza miała być dla Celine zbawienna; nie chciała wierzyć, a jednak wierzyła. Czuła, że tak było. Od dnia, kiedy brat wyłuszczył jej pierwszą prawdę, każda następna, przypadkowo odkryta, kłuła ją coraz mocniej, dźgała jak zagubiona po przymiarce szpilka w świeżo nasuniętym na kończyny odzieniu. - Mieszkam już w Dolinie Godryka z Elrikiem. On... W międzyczasie okazał mi się bliższy, niż przewidywałam - rzuciła enigmatycznie, jako zapowiedź poprzedzającą sceniczne wyjaśnienie. To nie było miejsce na opowiadanie Rain o zdradzie, której dopuściła się jej matka, ani o bezeceństwie wuja, który okazał się jej biologicznym ojcem, a który uznał za stosowne powiedzieć jej o tym po dwudziestu jeden latach, nagle tknięty wyrzutami sumienia, gdy ojca, który ją wychował, zniszczyła wojna. Nie pomiędzy przechadzającymi się beztrosko ludźmi, kierującymi kroki wzdłuż arterii festiwalu. Musiały się oddalić, zanim słowa wyleją się z gardła, a sekret zyska brzmienie. - Poczekaj, och, poczekaj. Jaki statek? Gdzie byłaś? Czy ty... naprawdę wróciłaś przeze mnie? - spytała lękliwie. Do kraju, który trawiła pożoga i zbrodnia, niepohamowane, radykalne poglądy odbierające wolność tym, którzy nie zrobili przecież nic złego. Wyrzuty sumienia rozdarły jej serce, a radość z ponownego spotkania ostygła, zastąpiona przez wstyd. Rain musiała dostrzec to w wyrazie jej twarzy, gdy jej dłonie osiadły na zaróżowionych policzkach półwili, wciąż wilgotnych od łez. Różnokolorowe tęczówki zabłyszczały niewypowiedzianą obawą, odpowiedzialnością, którą obarczyła samą siebie za przyszłość, która mogła czekać tu Huxley jak katowski miecz.
- Nie potrzebujesz mojego wybaczenia, Rain, bo nie zrobiłaś nic złego. Walczyłaś o mnie jak mogłaś, wiem to. A zaufanie? Głuptasie. Nigdy go nie straciłaś - sprostowała z rozczuleniem, oparłszy czoło o czoło czarownicy. Bijący od niej żar życia, złączony z dymem palonego drewna i popiołów oprószających ubrania, przywodził na myśl stos niespełnionej, wreszcie zogniskowanej tęsknoty, na którym spalały się obie, ujęte wzruszeniem. Jej wargi zadrżały - jednak nie od płaczu, a od uśmiechu, który zaczynał jaśnieć, pełen ulgi i pełen niedowierzającego szczęścia. - Chodź - szepnęła do niej w zachęcie i osunęła dłonie na łokcie czarownicy, napierając lekko, by ta podniosła się z klęczek razem z nią. - Zanim ktoś nas zdepcze. Och, Rain... Usiądziemy na plaży? - spytała z nadzieją, lecz i z nierozsądną obawą, szeptem rozochoconych strachów o tym, że mimo wszystko odrzucenie czaiło się gdzieś za progiem, wyczekujące najbardziej uwrażliwionego momentu, by ją pochłonąć.
- Pisałam. Nie dotarło? – zapytała.
Oh, jak jej ulżyło. Czyli to nie była kwestia odrzucenia, po prostu Celina nie otrzymała od niej tego listu. Co się stało, że do niej nie dotarł? Może kiedyś się nad tym zastanowi, teraz jednak nie było to ważne.
- Nie powiedziała Ci? – tutaj też i Huxley się bardzo mocno zdziwiła.
Dlaczego to ukryła? Przecież wymusiła na Rain obietnicę, że ta nie zrobi nic, co mogłoby wciągnąć z powrotem Celinę na ścieżkę uzależnienia. Czy faktycznie z jej córką było tak źle? Skoro z jednej strony Yvette nie powiedziała prawdy, to może i patrząc w oczy Huxley, również rzeczywistość trochę podkolorowała? Temu też kiedyś się przyjrzy. Westchnęła cicho, gdyby tylko Yvette przekazała informację o ich spotkaniu Celinie i dotarłby do niej list, to już dawno by się spotkały. Tyle cierpiały nie widząc się, nie mogąc spędzać ze sobą czasu. Tyle trwały w rozłące bojąc się o zdrowie i życie tej drugiej, tylko z powodu takiego zbiegu okoliczności? Słysząc o Dolinie Godryka jęknęła mimowolnie. Przecież tam była! Ledwie kilka tygodni temu, ale pojawiła się w okolicy na spotkaniu pod tym dziwnym drzewem! Była tak blisko, a tak bardzo daleko.
- Z Erlikiem? – zdziwieniom dzisiejszego dnia nie było końca.
Ale to nie była pora ani miejsce na wyjaśnienia. Dookoła nich krążyli ludzie, niemal potykali się o siedzące na środku rozpłakane kobiety. Huxley to nie przeszkadzało, miała to głęboko w dupie, ponieważ teraz liczyła się Celina. Tylko i wyłącznie ona. Patrzyła w jej oczy, podążała za ruchem ust, przyglądała się zaróżowionym i wilgotnym policzkom. Jej piękna dziewczyna. Piękna córka, najpiękniejsza na świecie. Gdyby mogła, ukryłaby ją w swoich ramionach przed całym światem, zagarnęła tylko dla siebie i nie oddała nikomu innemu.
- Statek… nie jest to historia na teraz – mruknęła, odwracając wzrok. – Wróciłam dla ciebie, tylko myśl o tobie mnie trzymała przy życiu…
Dopiero słysząc ostatnie słowa kobiety, czując jej twarz przy swoim ciele, odetchnęła. Nawet kąciki jej ust lekko drgnęły ku górze i rozpłakała się znowu. Ze szczęścia. Z ulgi. Lekko kiwnęła tylko głową na propozycję zmienienia miejsca. Wstała, chociaż ledwo trzymała się na nogach. Była potwornie zmęczona, przez ostatnie miesiące nie spała zbyt dobrze. Szła u boku Celiny, trzymając ją mocno za rękę i obejmując ramieniem kładąc dłoń na talii, jakby bała się, że ta dziewczyna zaraz rozpłynie się we mgle albo zniknie w ciemnościach. Chociaż dotarło już to niej, że to wszystko dzieje się naprawdę, to ten irracjonalny strach jeszcze gdzieś pozostał i trzymała dziewczynę kurczowo mimowolnie. Gdy zeszły z pomostu i skierowały się w stronę plaży, podążyły w miejsce, gdzie było trochę mniej ludzi. Gdzie będą mogły w spokoju porozmawiać i chociaż pokrótce opowiedzieć co się działo. A działo się zbyt dużo, żeby udało się to w ciągu jednego wieczoru, a nawet i całego tygodnia by zabrakło, by się sobą nacieszyć.
Huxley zrzuciła z ramion swój płaszcz w taki sposób, aby nie musiały siedzieć na samym piasku. Gdy już usiadły, na chwilę ucichła, uspokoiła się już i swój wzrok skupiła na horyzoncie. Nie widziała otwartego morza od dawna. Odkąd zsiadła ze statku podróżując z Thalią, nie dotknęła wody. Jej stopa nie stanęła na żadnym okręcie. Prawdą było, że kobieta na statku przynosi pecha. Nie innym, a sobie. Słyszała szum, widziała fale i serce podeszło jej do gardła. To nie były dobre wspomnienia, już dawno powinna się ich pozbyć. Wyciągnąć, zamknąć szczelnie w fiolce i utopić w Tamizie.
- Musisz mi wszystko opowiedzieć, co się z tobą działo. Gdzie się podziewałaś, kto ci pomógł, jak się znalazłaś w Dolinie Godryka. Nie wiem co się dzieje z Philippą, Starą Boyle… Marcela nie widziałam od tej akcji w Parszywym – zaczęła mówić, pragnęła informacji tu i teraz, taka przecież była. – Ale coś czuję, że nocy nam na to nie starczy. Czy ty…
Chciała zapytać, czy Celinka ma na dzisiaj jakieś plany. Czy jest szansa, że dzisiejsza noc będzie tylko ich? Jak kiedyś? Tylko tym razem ich łóżkiem będzie piasek na plaży, muzyką szum morza, a narkotykiem zapach ciał. Zbliżyła się lekko, przykładając usta do jej włosów. Wzięła głęboki wdech.
- Pachniesz jak kiedyś – chociaż zabrzmiało poważnie, pierwszy raz w oczach Rain zatańczyły iskierki radości.
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
- Dostałam tylko jeden - szepnęła; i jeden wystarczył, by wgnieść ją w ziemię, wpić ostre pazury w wymizerniałe ciało i rozerwać je na strzępy, barwiąc widnokrąg krwistą mgiełką i plątaniną wnętrzności. Jeden, który zrozumiała na opak, dopisując do ostrawego charakteru pisma Rain demony własnych strachów. Nie zdawała sobie sprawy z zadry, która wciąż z tego powodu tkwiła w sercu, i poczuła ją wyraźnie dopiero teraz, gdy prawda wyszła na jaw, obnażając wbitą za mostkiem drzazgę, uwierającą cierpko przy każdym ruchu, każdym oddechu; ten potworny brak i równie potworną tęsknotę. Gładziła więc jej włosy tkliwie i słodko, miękkimi, niespiesznymi ruchami palców przeczesując krucze pasemka, które dziś przypominały źdźbła trawy wysuszonej słońcem, pożółkłej, zmęczonej i potarganej wiatrem. Coś doprowadziło do tego stanu, sprawiło, że piękna Huxley, piękna w ten zmysłowy i kobiecy sposób, przygasła.
Kolejny trzepot głowy, kolejne rozczarowanie. Yv musiała zrobić to z obawy, z troski, z równie matczynej miłości, być może usiłująca odgrodzić ją od szkodliwości dawnego życia i związanych z nim bolączek, a jednak w duszy Celine pojawiła się smużka goryczy. Podgryzała myśli, kąsała je i wtłaczała wśród nie szept podobny prześlizgującemu się cielsku węża, który syczał o tym, że znów nie pozostawiono jej wyboru. Ale czy to dziwne? Każda decyzja, którą podejmowała, prowadziła do zguby. Do bólu, do wstydu, do szkody rozłożonej niekiedy na kilka par ramion. Baudelaire miała wszelkie powody do nieufności w jej ocenę - więc czemu to zabolało tak mocno?
- Mhm - przytaknęła cicho, pochłaniająca ciepło bijące od sylwetki Rain, którą nieustannie trzymała w ramionach. - Przeprowadziłam się do niego z początkiem maja - wyjaśniła, nie dodając jednak, że od miesiąca gościli pod tym samym dachem również Percivala, pokiereszowanego niedźwiedzia zbudowanego z mięśni i traum. Na to przyjdzie czas za chwilę, póki co pozwalała łzom czarownicy płynąć, oswoić się z odzyskaną bliskością, zalewającą samą Celine tak przemożną błogością, że czuła się niemalże jakby wsunęła się pod wygrzaną pierzynę podczas lodowatego zimowego wieczora. Błyszczące kropelki skapywały zresztą także z jej własnych oczu, bo nie próbowała ich powstrzymywać. Emocje płynęły prosto z serca, oczyszczające i zbawienne, wreszcie niosące za sobą rześki powiew ulgi, a na jej ustach błąkał się przy tym delikatny, promienny uśmiech, osnuwając mięśnie mimiczne miodem. Miłością. Przycisnęła usta do czoła Rain i odgarnęła z jej twarzy kaskadę ciemnych włosów, chcąc ujrzeć ją całą, taką, jaka była. Szarawą, wychudłą, z wyostrzonym, nie do końca zdrowym pięknem i srebrnym spojrzeniem przywodzącym na myśl letnią mżawkę.
I zatraciła się w tym - w niej, w myśli, że tak bliska jej sercu kobieta wróciła do kraju przyduszonego wojną tylko po to, by ją odnaleźć, odzyskać. A jeśli coś się stanie? Zagrożenie wiło się w cieniach i wypełzało, głodne ofiar. Czy kiedykolwiek wybaczy sobie krzywdę wyrządzoną Huxley? Przygryzła lekko dolną wargę, jednak nie nazwała tych myśli, nie miała śmiałości niszczyć słodyczy chwili, w której rozpływała się jak w gorącej herbacie. Zamiast tego pokiwała głową, chowając obawę głęboko w sobie, i pomogła kobiecie podnieść się z ziemi, otrzepując z jej spódnicy smugę pyłu, po czym poprowadziła ją do wybrzeża, gdzie mogły przysiąść na oddalonym od ludzkich skupisk fragmencie plaży. Celine zdjęła buty, odrzuciwszy je na bok, i wsunęła stopy we wciąż nagrzany piasek, usadowiona na płaszczu Rain, ramię w ramię, bok przy boku, z głową chylącą się ku niej i opierającą się na barku czarownicy.
- Ja... - urwała, nabierając do płuc powietrza, które przytrzymała w nich przez kilka sekund, zanim oczyściła je na nowo. Kojąc, uspokajając, przypominając, że wspomnienia, choć bolesne, nie mogły jej już skrzywdzić. Że wstyd, który z nich płynął, był bronią, jaką Tower wciąż wykorzystywało przeciwko niej w akcie ostatniego, toksycznego pożegnania. Splotła palce z palcami Rain, wdychając jej zapach. - Byłam tam, w tym miejscu. Prawie okrągłe pół roku, zanim... ubrali mnie w obce ubrania i wsadzili do pociągu, na którego ostatniej stacji musiało... czekać coś... coś równie okropnego. Ale wtedy pojawił się Marcel. Był tam, w tym przedziale, taki, jakim go zapamiętałam. I uwolnił mnie. Mnie i jeszcze jedną dziewczynę, którą planowali wywieźć - słowa z trudem przeciskały się przez gardło, jednak starała się nie zatrzymywać, bo wiedziała, że jeśli to zrobi, opowieść ugrzęźnie w trzęsawisku pobliźnionych kończyn, a odwaga przeminie. - Na chwilę zatrzymałam się u przyjaciół w Dolinie, ale potem nawet tam zrobiło się niebezpiecznie i Marcel zabrał mnie do Yvette, do Walii. Byłam tam miesiąc, zanim wróciłam do Doliny. Wyszło na jaw, że Elric... że jest moim bratem - wyznała, czując rozpierające się w opuszkach tchnienie ognia, który pojawiał się w niej ilekroć myślała o zdradzie popełnionej przez matkę, której nie wystarczył jeden z braci Lovegood. Musiała mieć drugiego, usidlić go, sapać pod nim i pozwolić, by ten głupiec wykorzystał szansę, płodząc córkę w grzechu i kłamstwie. - Dlatego przeprowadziłam się do niego. Żebyśmy spróbowali być rodzeństwem, poznać się z tej strony, nie jako kuzyni, a jak brat i siostra, których połączyła niewierność rodziców. Ostatnio nawet wróciłam do tańca, dostałam pracę. W Plymouth. I chyba... Moje serce znów uczy się bić - i jak za dotknięciem magicznej różdżki złość wycofała swoją powłóczystą obecność, zastąpiona rozmigotanym spojrzeniem. Kąciki ust drgnęły w uśmiechu, gdy przechylała głowę nieco do tyłu, by spojrzeć na Rain, aczkolwiek nie podniosła się z jej ramienia, nie chciała, uznając każdą sekundę z daleka od jej ciała za straconą. - Mam czas - zapewniła aksamitnie, odczytując drzemiące we wzroku Huxley pytanie. Pachniała jak kiedyś? Jej pierś smagnął tępy ból, wiedziała bowiem, że wcale tak nie było. Była zniszczona, połamana, ledwie zdrowiejąca, niby ta sama Celine, a jednak nie ta sama. - A ty? Co się z tobą działo, Rain? - spytała miękko, delikatnie, zupełnie nienapastliwie, sugerując ciepłem głosu, że nie stanie się nic złego, jeśli Huxley nie zrewanżuje się jej własną opowieścią, gdyby nie była na to gotowa. Niektóre rany potrzebowały czasu. Pomocy. Bez pomocy sama półwila nie wypowiedziałaby dziś tych słów, zbyt zdjęta wstydem i lękiem; lecz Hector uczył ją, jak sobie z tym radzić, pokazywał jak oswajać te demony, a wsparcie najbliższych i przyjaciół sprawiało, że nie czuła się już tak zaszczuta jak jeszcze niedawno, przygnieciona ciężarem okrutnych przeżyć. Pogładziła wierzch dłoni czarownicy, po czym zwróciła wzrok na atramentowe niebo, na którym zamigotały sunące ku górze jasne punkty. - Och, spójrz - westchnęła, urzeczona, wskazując sklepienie. Błysk dziesiątek kształtów odbijał się w falującej tafli morza. - Zaczyna się puszczanie lampionów. Zabierają życzenia do chmur i księżyca.
Chłód pokrył stopy wilgotną taflą, na tyle szczelnie, że coraz częściej spoglądała w kierunku bezpiecznego brzegu lub nawet zejścia z plaży; drogi, która mogłaby na nowo doprowadzić ją do namiotu, w którym było ciepło, sucho i radośnie. Fale nie dosięgały skóry, mknęły w spokojnych mozaikach brunatnego piasku, ledwie zauważalne w półmrokach zapadającego wieczora - niedługo miały zniknąć pod horyzontem wzroku, ograniczając swoją rozpoznawalność jedynie do zmysłu dotyku, zupełnie jak i sylwetka, która pomknęła w kierunku Anne, a kiedy stała się rozpoznana, rozmyła pod naporem zniekształconego za sprawą łez krajobrazu.
Wciskała twarz w zagłębienie jej szyi przez kolejne sekundy, kolejne ciężkie krople kapiące po policzkach, jakby każda z tych namiastek upływającego czasu oznaczała kolejny dzień, tydzień, miesiąc - słońce nie zdążyło nawet na dobre utonąć pod ciemną wodą, a Anne wydawało się, że trwa w objęciu Susanne przez długie godziny. Takie, które miały się nie kończyć; nie chciała, by się kończyły.
- Co ty tu robisz, jak mnie znalazłaś... - wymamrotała w przestrzeń pomiędzy materiałem a skórą, czując jej dłonie na własnych plecach, kiedy jej własne zaciskały się na skrawku materiału, którym młoda Lovegood się okrywała. Jak ją odnalazła, co tutaj robiła - mogła równie dobrze jak większość ludzi czerpać z piękna Festiwalu, choć to wydawało jej się wtedy tak nierealnym, jak nierealnym byłby śnieg o tej porze roku.
- Wszystko w porządku? Jesteś tu sama? - czy była bezpieczna, czy miała swoje schronienie, kogoś, kto dotrzymywał jej kroku; błądziła spojrzeniem po jej twarzy nerwowo, jak gdyby sam fakt upewnienia się, że miała wszystkie kończyny, oddychała prawidłowo i potrafiła ją objąć, nie dawał dostatecznej pewności. Pozwoliła zetrzeć sobie z policzków słone łzy, wciąż badawczo ślizgając wzrokiem po sylwetce Sue - była prawdziwa, namacalna, zdrowa i cała. Prawdziwa.
Prawdziwa.
Coś tak zwyczajnego stanowiło jakby nowe odkrycie, którego Anne uczepiła się desperacko, chcąc zrozumieć, że obecność Susanne nie była snem, nie była wytworem zmęczonych myśli ani zjawą rytualnych kadzideł. Że stała tuż obok. Że ją odnalazła.
- Tak, tak - pokiwała głową żywiołowo, między brwiami przebiegł drobny grymas. Potrzebowały chwili - dla siebie, dla rozmowy, dla zrozumienia - Beddow chciała jednocześnie powiedzieć jej wszystko; wykrzyczeć, wypłakać, znów objąć ją z całej siły i pozwolić łzom płynąć - jednocześnie, dziwna gula w gardle ograniczała kolejne słow, a niepokój powoli drgał końcówkami palców, kiedy u jej boku kontynuowała spacer.
- Gdzie byłaś, Sue?
Czy wiedziała; wiedziała o nim? Czy widziała go więcej, niż Anne, później, chwilę przed?
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
Zdjął buty, uświadamiając sobie, że na Festiwalu pierwszy raz od dawna pozwalał sobie na taką swobodę poza domem. Jeszcze trzy dni - pomyślał z goryczą. Trzy dni, a taki tłumek jak zgromadzony dziś na plaży znów zacznie budzić w nim niepokój i podejrzliwość, a twarze nieznajomych znów zleją się z twarzami ofiar wojny i sprawców tego terroru. Czasami podejrzliwie patrzył zresztą nawet na zgromadzonych na Festiwalu, zastanawiając się czy jacyś agenci wroga byliby na tyle świętokradczy by próbować tu przeniknąć albo i zepsuć całą zabawę. Po pamiętnym Sylwestrze w Dolinie Godryka spodziewał się wszystkiego, a ślubu w środku nocy nie brał bez powodu.
Miał nadzieję, że Just zdążyła złapać w trakcie obchodów trochę wytchnienia i sporo alkoholu. Brakowało mu jej, nawet gdy wspólnie milczeli. Tak było zresztą łatwiej. Chciałby dzisiaj móc po prostu pomilczeć, albo schlać się i gadać o samych głupotach, ale wieści usłyszane od Addy zbyt ciążyły mu na sercu.
Nie muszę jej dzisiaj mówić. - postanowił, bo to, co przeżyła Just w kwietniu też ciążyło mu na sercu. Nie rozmawiali o tym, zgodnie milcząc. Milczenie go uwierało. Nie wiedział, co powiedzieć i ciążyła mu własna nieporadność. Jak miałby zacząć teraz mówić o swoich wątpliwościach i rozterkach?
Po prostu się napiją, tak będzie lepiej. Skołował już misę z miodem i strzegł jej pilnie, czekając nad brzegiem na siostrę. Rozprostował nogi, upił spory łyk, łudził się, że alkohol zmazał jego nieco kwaśną minę. Wzniósł oczy ku niebu, ku lampionom błyszczącym na rozgwieżdżonym niebie. Może też powinien tam posłać lampion, wraz z niemożliwym do spełnienia marzeniem.
Znał rytm jej kroków i zapach. Uśmiechnął się kątem ust jeszcze zanim obejrzał się przez ramię.
-Mam całą misę tylko dla nas. - pochwalił się siostrze, wręczając jej napitek gdy usiadła obok. -Dobrze się bawiłaś? - zagaił o Festiwal, nonszalancko, usiłując nie zdradzić własnego rozkojarzenia. W lewej dłoni bezmyślnie przesypywał piasek. Niektórzy szukali tu chyba bursztynów, ale u niego to był nerwowy tik, zdradzający, że zbyt intensywnie nad czymś myślał.
rzucam na bursztyny!
Can I not save one
from the pitiless wave?
'k10' : 10
Nie spodziewała się informacji o tym, że Celina otrzymała tylko jeden jej list. Była pewna, że wysłała też i drugi, mocno przeżyła, że nie otrzymała na niego odpowiedzi. Był prosty, parę słów z zapytaniem gdzie mogą się spotkać. Zero reakcji. Z początku Rain myślała, że Celina nie chciała mieć z nią nic do czynienia. Potem faktycznie przekonała się do założenia, że może jej córka po prostu tego listu nie dostała, ponieważ nie była w stanie zaakceptować faktu odrzucenia od panny Lovegood. Czy sowa jej nie znalazła, czy ktoś przejął list i Celinie nie oddał? Tego już nie była w stanie stwierdzić. Ale nie zamierzała już wracać do tego myślami. Było i minęło, najważniejsze, że tę kwestię sobie wyjaśniły. Żadna nie czuła urazy, to nie była ich wina, tylko zbieg okoliczności. W końcu się spotkały, jak to się mówi, lepiej późno niż wcale. I tego teraz chciała się trzymać. Nie myśleć o negatywach, nie myśleć o tym, co by było, gdyby, tylko cieszyć się wspólnym spotkaniem. Pochłaniać z niego jak najwięcej.
Cieszyła się, że Celina znalazła bezpieczne miejsce. Chociaż sama nie miała żadnego zdania, ani pozytywnego ani negatywnego, o Erlicu, to przecież byli z Celiną rodziną. Taką z krwi, więc liczyła na to, że jej córka jest pod jego dachem bezpieczna. Mruknęła tylko pod nosem przytakująco, czyli mieszkała tam już od trzech miesięcy. Co Huxley robiła w tym czasie, gdzie się szwendała? Była trochę jak pies pozbawiony swojej budy, chociaż jej mieszkanie na nią czekało i myślała coraz częściej, aby wrócić na stare śmieci. Doki były jej domem, im bliżej, nawet jeśli nie było już tam dla niej żadnej przyjaznej duszy, tym lepiej. A przynajmniej tak jej się teraz wydawało. Czy faktycznie tak będzie, być może niedługo się przekona.
Przyjemnie siedziało się na piasku. Miła odmiana. Był jeszcze nagrzany od wcześniejszego słońca, które mocno przypiekało. Temperatura była teraz optymalna, nie było jeszcze na tyle późno żeby poczuły jakikolwiek chłód. Zresztą, miały siebie. Jeżeli tylko zaczną marznąć, to zbliżenie ciał sprawi, że od razu się ogrzeją. Sam widok Celiny, jej zapach i dotyk działał na Huxley rozgrzewająco. Nie zamarzłaby nawet w upiornym chłodzie obok tej cudownej dziewczyny. Utkwiła w niej swoje spojrzenie, patrząc w bok i ciesząc się z uczucia ciężaru głowy Celiny na ramieniu. Bała się mrugać, jakby to, co widziała, miało rozpłynąć się i zniknąć na tle morza. I wtedy dziewczyna zaczęła opowiadać, co się z nią działo i na chwile niemiłe wspomnienia wróciły do nich obu.
Huxley mocno trzymała dłoń Celiny, ściskała ją, gładziła kciukiem jej wierzch i momentami poruszała nogami niespokojnie. Cierpiała słysząc co przeżyła i ile musiała siedzieć w Tower, kiedy jej przy niej nie było. Ale nie było też przy niej i Philippy ani Pani Boyle. One również musiały wyjść z Tower wcześniej, a jej biedne maleństwo zostało tam całkiem same. Poczerwieniała na twarzy ze złości. Pamiętała, to jej to zrobił, czyja to była wina. Gdyby teraz spotkała Corneliusa, to własnymi rękami rozwaliła mu mordę, oderwała wszystkie kończyny, ukręciła kark tak mocno, że oderwałby się od reszty tułowia.
- Pół roku – powtórzyła za Celiną. – Do pociągu? Marcel cię uwolnił? Na Merlina… przepraszam, przepraszam, że musiałaś przez to przechodzić. Że cię nie ochroniłam – przycisnęła ją mocniej do siebie.
Marcel był zbawieniem. Był jej bliski, nie tak jak Celina, ale uwielbiała tego chłopaka. Miała do niego słabość, potrafiła go skarcić jak syna, ale i ucałować i pocieszyć, gdy tego potrzebował. A teraz zawdzięczała mu życie swojej córki. Będzie miała u niego dług wdzięczności do końca swojego życia. Nie wiedziała, czy kiedykolwiek uda jej się go spłacić. Będzie musiała mu podziękować, mocno podziękować. Wiedziała, że to złoty dzieciak. Wiedziała.
- Czekaj, co…? – spięła się, odchylając lekko twarz Celiny, by spojrzeć jej w oczy. – Erlic twoim bratem? Celino, czy to na pewno mądre? Dotychczas był twoim kuzynem, a teraz nagle bratem. Czy masz pewność?
Oczywiście nie była w pozycji, by jej coś nakazywać czy zabraniać. Nie śmiała, teraz gdy ją zostawiła i jej nie pomogła. Pal licho powody, z powodu których to się stało. Było jej wstyd z tego powodu, ale Celina, z pomocą paru innych osób, poradziła sobie w tej sytuacji świetnie. I pewnie to był dobry pomysł, żeby mieszkała z bratem. Chociaż nawet myśl o tym, że Erlic ,był jej bratem była dla niej dziwna, przecież on był wieku Huxley! No i Huxley tylko się martwiła.
- Nie mogę się doczekać, aż znowu mi tak pięknie zatańczysz – szepnęła, łapiąc jej spojrzenie i przejeżdżając dłonią po jej zaróżowionych policzkach.
Wychwyciła ten delikatny uśmiech więc i ona się uśmiechnęła. I nie ukrywała uśmiechu tym bardziej, kiedy usłyszała, że Celina ma czas. Mogą spędzić ze sobą trochę czasu. Może nawet całą noc. A kiedy się rozstaną, to będą wiedzieć, że jutro mogą spotkać się znowu. I pojutrze. I popojutrze. Kiedy tylko będą miały taką ochotę.
Na pytanie, co się działo z Huxley przez te ostatnie miesiące, usta ułożyła w prostą linię. Najchętniej ominęłaby ten temat, ale Celina się przed nią otworzyła i chyba najważniejsze informacje jej przekazała. Teraz była kolej na nią. Była jej to dłużna. Była jej dłużna szczerość.
- Poślijmy najpierw lampion do nieba – zaproponowała.
Da jej to chwilę na przemyślenie słów, które chciała przekazać swojej córce. Więc ochoczo złapała ją za rękę i już o własnych siłach, nie chwiejąc się na nogach, ruszyła w stronę brzegu. Podeszła do wiklinowego kosza, w którym leżały lampiony. Wyjęła dwa, jeden dla niej i jeden dla Celiny. Przez chwilę patrzyła na nie w ciszy, a potem zerknęła na blondynkę.
- Zamknij oczy i mocno pomyśl życzenie, a potem zapal lampion. Nigdy nikomu życzenia nie zdradzaj – szepnęła, podając jej lampion do ręki.
Swój też wzięła. Trzymając go mocno, zamknęła oczy. Chociaż bała się, bo była przekonana, że gdy tylko je otworzy, to będzie w swojej dziurze w porcie, a to, co się wydarzyło, będzie tylko snem. Ale zaryzykowała. Wzięła głęboki wdech. Chcę się uwolnić. Chcę być dawną sobą. Chcę odnaleźć dawną mnie i znów być szczęśliwa. Otworzyła oczy, nadal była na plaży, obok niej nadal była Celina. Huxley uśmiechnęła się, machnęła różdżką i obserwowała, jak jej lampion odlatuje ku górze.
- Weszłam na pokład statku badawczego, miałam towarzyszyć kapitanowi, a szybko okazało się, że towarzyszyłam nie tylko jemu… noc w noc z każdym... Okazało się, że byli przemytnikami, w okolicach Islandii pojawił się patrol, udało mi się odebrać im moją różdżkę i zwiałam. Ukryłam się w małej czarodziejskiej wiosce z… niechcianym bagażem. Musiałam się go pozbyć. Potem pojawiła się Thalia, jej kapitan zgodził się przewieźć mnie do Szkocji. Stamtąd wróciłam do Londynu. To tyle – powiedziała.
Nie patrzyła na Celinę, bo jej wyraz twarzy na pewno nie był najprzyjemniejszy. Spędzała wiele nocy z klientami, mniej lub bardziej przyjemnymi, ale to ona stawiała warunki. Była pod ochroną Boyle, miała swoich ludzi, których mogła zawsze poprosić o pomoc w odstawieniu za drzwi zbyt agresywnego klienta. Tamto przeżycie było inne. Wyczerpujące, z każdym dotykiem ich dłoni, Huxley czuła jak ucieka z niej energia. Z każdym pchnięciem – ulatywała cząstka niej. Tylko wspomnienie o przyjaciołach trzymało ją przy życiu i pozwoliło wrócić. Niemniej jednak wydrążyło to ogromną dziurę w duszy, sercu i umyśle Huxley.
Przełykając ślinę, powędrowała wzrokiem w stronę Celiny, znalazła jej dłoń, którą ścisnęła mocno. Chyba nie musiała nic więcej mówić.
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Nie próbowała wcześniej się z nim spotkać, nie wpadała też do domu, sypiając głównie na terenie festiwalu pod jakimś starym namiotem który pożyczyła wybywając jedynie do biura z nadzieję, na jakąś robotę. Robotę - a nie stos papierów, przy których ostatecznie zasiadała z westchnieniem i czasem lekkim kacem. Ale nie szukała towarzystwa brata, wiedząc - a może chcąc mu pozwolić - nacieszyć się żoną. Wątpiła, by w momencie takim jak ten, chcieli w ogóle widywać się ze światem - tym bardziej list Michaela był podejrzany. Ale rozmyślać nad nim jakoś dłużej wcześniej nie było po co, bo przecież wszystkiego dowie się, kiedy tylko przed bratem się zjawi. Wędrowała na boso już przez plażę, dostrzegając go z daleka. Uniosła rękę w geście krótkiego powitania, zanim znalazła się obok. A przechadzając się plażą, zerknęła nawet pod nogi, bardziej chyba z nawyku niż szczególnie po coś. Opadła obok - standardowo - z gracją słonia mimo że wagowo była bliżej myszy, a później jasne spojrzenie zawiesiła na bracie.
- Dobry wybór, przyniosłam drugą. - oznajmiła, bo sama w ręce trzymała sporych rodzajów naczynie wypełnione alkoholem. Odstawiła je obok, wyciągając nogi przed siebie. Wzięła ten od brata z którego pociągnęła. Jej brwi dźwignęły się na padające pytanie, spojrzenie przesunęło po bracie dostrzegając całkowicie niepasującą nonszalanckość i nerwowo poruszany piasek.
- Fenomenalnie. - odpowiedziała, wydymając usta. - A ty, dobrze się bawiłeś? - zapytała go, unosząc łokieć, żeby go nim trącić lekko. Podała mu trzymane naczynie z którego pociągnęła jeszcze raz zanim przekazała je bratu.
też zerkam za bursztynem
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
'k10' : 9
-Jak się bawiłem? Fantastycznie. - zadecydował, to fantastyczny synonim do "fenomenalnie". Drgnął, gdy trąciła go łokciem i strategicznie upił łyk miodu. Czuł, że powinien powiedzieć coś więcej. -Pogoda dopisywała, nie? - wypalił, patrząc na morze. -Nie było tak upalnie jak w lipcu. - wyjaśnił. -I nie padało. - to ważne. Przeczesał włosy palcami, rozprostował nogi. Justine ładnie wyglądała, jakby wreszcie się wyspała - choć mogło być wręcz przeciwnie. Czy nadal była Just, którą pamiętał, czy przetańczyła całą noc albo kilka nocy?
-Ten blondas, który wyłowił wianek Kerrie... pracuje z nią, tak? - może powinien zainteresować się tym wcześniej, ale Just zniknęła w wirze zabawy, a samej Kerrie nie chciał peszyć. Coś mu nie szło gadanie z nią o facetach. Wiedział też, że nadal przeżywa tamtego Thomasa, ale nie wiedział, co z tym zrobić. Życie musiało toczyć się dalej, a on żałował jedynie własnej powściągliwości i nadmiernego zaufania. Kerrie była dorosła, ale nie była Justine. Może trochę surowości oszczędziłoby jej złamanego serca?
-Znalazłaś coś? - obrócił bursztyn w palcach. Zerknął na Just kątem oka, przygryzł wargę. Zamilkł. Milczał pięć sekund.
-Addajestwciąży. - wypalił nagle, z powagą, spoglądając na profil siostry. -Ze mną. - dodał dla absolutnego porządku, prostując się nieco na piasku. Nie błądził już wzrokiem po morzu ani po lampionach, sylwetki tańczących widział jak przez mgłę. Szukał jej jasnego spojrzenia.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Spływające z ust Rain przeprosiny jeszcze dotkliwiej łamały serce. Obie wiedziały, że Huxley nie miała wpływu na tamte wydarzenia, może gdyby do Parszywego zawitało dwóch umundurowanych funkcjonariuszy, nie natomiast cały szwadron, portowa brać miałaby szansę coś zmienić. Uciec, walczyć, mydlić oczy ubraną w ponętność grą kobiecych atrybutów, i próbowali - jednak nawet Celine, nierozsądna i naiwna, wiedziała, że ich szanse były skazane na porażkę.
- Nie miałaś jak - przypomniała łagodnie, głosem miękkim i ciepłym jak rześki wiosenny poranek. Zależało jej na tym, by czarownica to zrozumiała, by to przyjęła, wypędzając szkwał wyrzutów sumienia zatruwających jej myśli czarnym woalem. Nie oszukiwała jej, tej walki z przeznaczeniem nie dało się wygrać. - Sama do tego doprowadziłam - dodała ciszej, posępniej, z fantomowym bólem rozwichrzonym po wszystkich kończynach, jakby niewidzialna siła nagle wlała się do ich środka i naparła na skórę od wewnątrz. Gdyby nie ona, Cornelius Sallow nie poczułby się w obowiązku obrony nadwątlonej godności, a Hagrid nie musiałby rzucać tamtym krzesłem, kalecząc przy tym własne bezpieczeństwo, zesłany do Azkabanu. Nie o siebie dbała, żałowała jedynie tego, że pokłosiem mizernej próby przeciwstawienia się napastliwemu mężczyźnie stało się tyle złego, wyciągającego szpony po jej przyjaciół. - I to ja powinnam przepraszać ciebie. Was wszystkich. Za to, że was w to wpakowałam - szepnęła, uciekając spojrzeniem na czarny atłas nieba, upstrzony setkami gwiazd. - To był przypadek, że natknął się na mnie w tym wagonie - wyjaśniła, powróciwszy do kwestii Carringtona, który wydobył ją z czeluści jeszcze mroczniejszych perspektyw. Wyrastał na ich oczach na bohatera, który bez wahania cisnąłby na szaniec własne życie, jeśli miałoby to uratować inną duszę. Rain zawsze za nim przepadała, teraz mogła być znacznie dumniejsza. - Ale ani chwili się nie zastanawiał. Wydostał nas obie, chociaż ktoś inny na jego miejscu na pewno najpierw ratowałby siebie, nie dwie przypadkowe, półprzytomne dziewczyny - ciągnęła, wciąż dogłębnie poruszona tamtym mglistym wspomnieniem, powracającym do niej w spazmach kolorów i kształtów raczej w snach, niż w faktycznej pamięci. Spodziewała się, że po tych rewelacjach to z nim Huxley zapragnie się spotkać jako następnym. - Powiedzieć mu, że tu jesteś? - zaproponowała. Tłum festiwalu zdawał się gęstnieć z dnia na dzień, suto zastawiona polana namiotowa nie przerzedzała się, sygnalizując odejście uczestników zabawy, chyba byłoby im łatwiej, gdyby Celine przekazała mu wiadomość - jednak nie zamierzała nalegać, jeśli Rain wolała doprowadzić do ponownego przecięcia ścieżek we własnym zakresie, na własnych zasadach.
Pytania o Elrika sprawiły, że obudził się w niej wstyd. Nieuzasadniony, ten jeden raz to nie ona zawiniła, nie mogąc odpowiadać za grzech swojego poczęcia. Kwestia mądrości rozpaliła w jej piersi delikatną, ledwo wyczuwalną iskierkę złości. Lub może frustracji?
- Nie wiem czy mądre, ale prawdziwe - westchnęła przeciągle. - Wuj się przyznał. Nie miał odwagi zrobić tego twarzą w twarz, jak mężczyzna, tylko napisał Elliemu list, a ze mną nie porozmawiał w ogóle. Ale to dobrze, nie chcę go widzieć. Ani znać - płomienie zakradały się do brzmienia jej głosu, tym razem jednak nieskierowane do Rain, co do osoby samego biologicznego ojca. Nie zabiegał o ten kontakt, choć rzekomo zależało mu na tym, by Celine poczuła, że pomimo śmierci Egertona, wciąż miała wokół siebie najbliższą rodzinę. Zrzucił to na ich ramiona i rozmył się w wygodnej ciszy, tchórzliwy i niepoważny. Ona z kolei nie zastanawiała się nad tym, że kosztem własnej relacji z synem podarował jej brata, kogoś, na kim mogłaby się oprzeć, z kim mogłaby porozmawiać każdego dnia, nie chciała doceniać go w ten sposób. - Dla Elrika to też było zaskoczenie. Nie wydaje mi się, że ktokolwiek z własnej woli wpychałby się w taką rolę - wymamrotała wstydliwie; w niewdzięczne buty opiekuna młodszej siostry. Złość przygasła, zastąpiona skrzącymi się na duszy błyskami radości na następne słowa Rain. Zatańczyłaby dla niej tu i teraz, w mlecznych objęciach księżyca i połyskliwym świetle komety, za orkiestrę mając szum fal, echo odległych głosów i strzępki docierającej do uszu muzyki, jednak o wiele bardziej chciała być u jej boku, cieszyć się jej ciepłem. Perspektywa odsunięcia się choćby na kilka kroków wydawała się zbyt trudna. Nawet w trakcie posyłania lampionu do nieba trwała przy jej ramieniu, zgodnie z poleceniem przymykając powieki, by zastanowić się nad życzeniem. Życzeniem, którego miała nigdy nie wypowiedzieć na głos. O czym myślała Huxley? Dokąd ciągnęło jej pragnienia, co rysowały jej marzenia? Byłoby łatwiej, gdyby mogły się ze sobą skonsultować - półwila bowiem miała w sobie życzeń na pęczki, hodując je w swoim sercu jak wygrzewające się w słońcu kwiaty zapełniające przestronny ogród. Istniało jednak jedno, które przewodziło jej przez całe życie. Samolubne, namiętne, swoista gonitwa za tym, co los odbierał jej przez sam fakt narodzin w splocie konkretnej krwi. Proszę, podaruj mi miłość, która przetrwa całe życie, miłość szczęśliwą i odwzajemnioną, szepnęła w duchu do przysłuchujących się im duchów, otwarła powieki i uniosła spojrzenie na tarczę księżyca. Czy tej nocy miał w sobie życzliwość? To się okaże, zerknęła na Rain i uśmiechnęła się leniwie, machnięciem różdżki rozpaliwszy w lampionie białe światło, a kolejnym wzniecając go do lotu. I dryfowały razem - kształt przy kształcie, jak ich serca, które tego wieczora odnalazły się na nowo.
Dryfowała także treść jej żołądka, nagle ciężka, kleista i pełna bólu, gdy przysłuchiwała się później historii kruczowłosej kobiety. Przyciągnęła ją do siebie, owijając ręce wokół ramienia Huxley na wysokości łokcia. Ogarnęła ją złość na tych mężczyzn, czy spotkała ich kara?
- To potworne... Strasznie mi przykro, Rain. Takie rzeczy... one nigdy nie powinny mieć miejsca. Jak to dobrze, że udało ci się uciec - szepnęła przejęta. Dziś, po Tower, rozumiała blizny drzemiące w psychice Huxley lepiej, niż powinna, choć nie poddano jej aż tak dotkliwemu okrucieństwu; siła Huxley nie powinna być poddawana sprawdzianom w ten sposób, nie powinna musieć udowadniać, że przeżyje bestialstwa ciskane w nią przez los, że się nie złamie. Ścisnęła jej dłoń, wtuliwszy się w czarownicę. Z początku myślała, że bagaż, o jakim wspominała, był przedmiotem, który tamta kompania kazała jej przemycić, a który Rain zdecydowała się utopić w zimnych islandzkich rzekach, otwierała nawet usta, by o to zapytać, kiedy zrozumienie uderzyło ją jak quidditchowski tłuczek wyduszający z płuc powietrze. Zamrugała, wydając z siebie zduszone, strapione jęknięcie, po czym mocno zamknęła towarzyszkę w objęciach. Bogowie, jakie to okrutne, że konsekwencje zwyrodnialstwa poniosą wyłącznie kobiety, nie zaś krzywdzący je mężczyźni. - Mój przyjaciel mówi, że takie blizny nie znikną, lecz z czasem zbledną - mówiła cicho, po dłuższej chwili poruszonego milczenia. Przyjaciel brzmiało lepiej, niż magipsychiatra. - Widzę twoje blizny, Rain. Ty widzisz moje. Może kiedy na nie spojrzymy, zbledną szybciej. Brzmię mądrze, prawda? Ale sama tego nie wymyśliłam - zaćwierkała z powracającym na usta uśmiechem. Słodkim, pomimo zakorzenionej gdzieś w kącikach goryczy, liczyła, że szczypta humoru rozwieje z oblicza czarownicy ciężar, który widziała w mięśniach mimicznych. Widziała go już wcześniej, ale teraz prawdziwie go zrozumiała.
Nie do końca miałem pewność, czego tu tak właściwie szukam. Było już późno, ciemno – no, a przynajmniej względnie ciemno, wszak okolicę rozświetlały strzelające w górę płomienie ognisk, zaś na samym niebie wisiała ta niepokojąca kometa – i część czarodziejów musiała udać się już do swych namiotów, bo wokół niektórych palenisk nie szło uświadczyć żywej duszy, przygasające konstrukcje zostały porzucone na pastwę ciągnących od strony morza podmuchów wiatru. Inni jednak chcieli wykorzystać tę okazję w pełni, zamierzali celebrować powrót sierpniowej tradycji przez bite dwa tygodnie, toteż powietrze rozbrzmiewało cichymi opowieściami o tym, co było kiedyś, dawno temu, przed wojną – tą lub jeszcze poprzednią – a także weselszymi dźwiękami fujarki, przy której pląsała jakaś grupa młodzieży. Cóż, również i moi krewni poprzysięgli wykorzystać obchody Lughnasadh w pełni, wszak żadne z nas nie mogło być pewne, co przyniesie ze sobą kolejny rok, a inna sprawa, że Sykesowie nigdy nie stronili od dobrej zabawy; z tego też powodu rozbili obozowisko kawałek dalej, na przeznaczonym do tego skrawku lasu, co było dość wygodne, bo mogłem tam ułożyć do snu małego Jarvisa – wyraźnie zmęczonego całodniowym ganianiem za kuzynostwem – bez wracania do Lancashire. A jak nie od dziś wiadomo, kiedy synowie śpią, ojcowie wybierają się na spacery z papierosem.
Nie do końca rozumiałem, dlaczego opuściłem towarzystwo krewnych; próbowali mnie zatrzymać, zbyłem ich jednak jakąś niewyszukaną wymówką. Prędko jednak skonstatowałem, że chyba po prostu próbowałem poczuć powiew beztroski; zapomnieć o wszystkim tym, co przyniosły ostatnie tygodnie, miesiące i znów wejść w buty pozbawionego zmartwień szczeniaka, którym niegdyś byłem. Z tego też powodu wśród mijanych, oświetlanych blaskiem płomieni czarodziejów szukałem znajomych twarzy. Alfie nie odpisał na mój list, najpewniej miał masę rzeczy na głowie, lecz kto wie, może spotkam go tutaj całkowitym przypadkiem? Albo Hectora? Despenser...? Po dość krótkiej chwili skapitulowałem – wiedziałem nie od dziś, że ta krwista, znacząca niebo smuga ograbia mnie z cierpliwości – i powolnym krokiem ruszyłem w stronę jednego z wolnych ognisk; no cóż, najwidoczniej taki już mój los, zamiast beztroski, wspominek dawnych czasów czy pozwalającego zapomnieć o całym świecie pijaństwa otrzymam samotność, która tylko zachęci mnie do rozgrzebywania ran, roztrząsania niepotrzebnych kłótni i analizowania niedopowiedzeń. Niech i tak będzie.
Znajdowałem się już tuż obok ogniska, w palcach obracałem wyciągniętego zza ucha papierosa, gdy ujrzałem, że nie ja jeden wpadłem na pomysł zajęcia tegoż właśnie miejsca; znikąd, a raczej z ciemności, wyłoniła się sylwetka jakiejś czarownicy – chyba równie zdziwionej nieoczekiwanym towarzystwem, co i ja. Przystanąłem w pół kroku, zamrugałem raz i drugi, po czym zreflektowałem się i przywołałem na usta nikły, uspokajający uśmiech. – Wygląda na to, że byłaś pierwsza – zwróciłem się do nieznajomej, choć Merlin raczył wiedzieć, które z nas miało tak naprawdę podstawy do roszczenia sobie takiego prawa. Zresztą, to bez znaczenia. Chciałem być miły, tylko tyle i aż tyle. – Jeśli szukasz samotności, nie będę ci przeszkadzać – dodałem jeszcze; bo kto wie, może o to jej właśnie chodziło, może z tego powodu nie wysłuchiwała teraz bajań zasiadającego kawałek starca, nie tańcowała z młodymi. – Jeśli jednak nie przeszkadza ci zbłąkany wędrowiec, posiedziałbym tu chwilę. – Przechyliłem lekko głowę, posyłając jej przy tym badawcze spojrzenie; ciągle zachowywałem względnie taktowny dystans. Było w niej coś znajomego. Tak mi się przynajmniej zdawało, choć może to oczy płatały mi figla, wszak przed opuszczeniem rodzinnego obozu wypiłem kilka głębszych.
Drowning peaceful through your hands
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
Jeśli wcześniej miała jakieś wątpliwości co do tego czy Michael rzeczywiście ma dla niej jakiekolwiek wiadomości po jego odpowiedzi odnośnie alkoholu nie miała już żadnych - nawet najmniejszych. Jego zachowanie było zbyt aktorskie, a za mało normalne, żeby Justine wychowująca się z nim nie była w stanie tego dostrzec. Jej brat, przy bliskich, był strasznym kłamcą - w przeciwieństwie do niej. Unikał jej wzorku, mówił głośniej, a czasem szybciej, mało było w tym swobody i naturalności. Nachyliła się trochę mierząc go wzrokiem bursztyn.
- Nie ma wątpliwości. - orzekła ze spokojem, podając mu alkohol opadając zara obok, nie mówiąc nic więcej. Pozwalając Michaelowi, żeby sam dalej zakopywał się w tym dole który we własnym umyśle sobie stworzył. Jej wargi drgnęły na to, że bawił się fantastycznie. Spięcie, kiedy trąciła go łokciem wlało w niego kolejne milczenie, zastąpione szybko gadaniem o… pogodzie. - Oh tak, było strasznie gorąco. - potwierdziła z powagą, teraz już grając pod niego. - Ah no, to też, ale cieplej niż normalnie. - poprawiła się usłużnie, powstrzymując na ustach uśmiech. Zwykła, całkowicie normalna rozmowa o pogodzie - taka jaką zawsze prowadzi ze sobą dwójka rodzeństwa - nic więcej, nic mniej. Wszystko jest w porządku przecież. - To najważniejsze, ale jakby padało to nie byłoby tak źle. To byłby ciepły deszcz przecież. - podjęła się, mimowolnie wydymając lekko wargi, kiedy powstrzymywała się przed wybuchnięciem śmiechem. - I kometa nie spadła nam na głowę. - dodała jako kolejne pogodowe zjawisko. Lekko, żartobliwie - choć niezmiennie uważała ją za problem i unikała patrzenia na nią na dłużej. Teraz na nią zerknęła, tylko na chwilę bo na następne słowa zwróciła spojrzenie na brata.
- Em.. - odpowiedziała mu jakże rezolutnie. - Chyba. - dodała po następnej chwili wzruszając ramionami. Właściwie to nie wiedziała i niewiele ją to obchodziło. - A co? - zapytała brata niezwykle rezolutnie. Wyciągnęła ręce za siebie i wsunęła je w piasek czując pod nimi coś. Wyciągnęła bursztyn, podsuwając go w stronę brata. - To. - orzekła, nie poświęcając mu samemu więcej uwagi. Jakiś tam kamyk. No dobra, bursztyn - ale bursztyny nie kojarzyły jej się dobrze. - Weź go. - powiedziała do brata, wrzucając mu go w rękę. Bursztyny kojarzyły jej się ze Sakamanderem, zranionym sercem i straconym czasem. Zdeptanym uczuciem. A potem sama stała się dokładnie taką samą hipokrytką.
Padający zlepek słów złapał ją w momencie w którym akurat unosiła misę z alkoholem do góry. Jej brwi drgnęły lekko a potem się zeszły, kiedy rozdzielała je ze sobą. Serce ścisnęło się boleśnie ale pradadoksalnie i z radością. Bo chciała tego dla niego - szczęścia. Porzuciła własne, dla nich, dla każdego człowieka. Za moc, by móc zwyciężyć w tej wojnie. Oddała swoje najskrytsze pragnienia.
- Całe szczęście. - wyrzuciła z powagą, po tym jak się napiła przeciągając moment w którym odciągnęła od ust naczynie. - Że z tobą. - dodała w wyjaśnieniu. Jej twarz wyrażała na razie niewiele, bo wewnątrz emocje tłukły się ze sobą zazdrość ze szczęściem, smutek z radością. - Inaczej byłoby trochę niezręcznie… wiesz, jest twoją żoną. - zagryzła zęby pokazując je i wyciągając wargi w dół. Spojrzała na niego. - No już, nie rób takiej miny. - mruknęła dźwigając końcówki do uśmiechu. - Cieszy mnie ta wiadomość. - powiedziała zgodnie z prawdą. Bo jego szczęście, naprawdę ją cieszyło - a dziecko w jej wyobrażeniu - dziecko, rodzina - właśnie tym było.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Dorset