Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki
Opuszczona tawerna
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Opuszczona tawerna
Niegdyś w tym miejscu strudzeni po wyprawach mugolscy marynarze przesiadywali przy kuflach po brzegi wypełnionych piwem, klepiąc po tyłkach karczmarki i tracąc świeżo zarobione pieniądze na z góry przegranych zakładach z mądrzejszymi od siebie handlarzami. Wśród nich zawsze znajdywali się jacyś czarodzieje, którzy sprawnie wtapiali się w zapijaczony tłum. Kilka lat temu doszło tu jednak do tragedii. W wyniku awantury pewien czarnoksiężnik jednym zaklęciem pozbawił życia połowy klientów. Był bardzo pijany, więc czarodziejskiej policji udało się go szybko schwytać, a amnezjatorom większości z gości wymazać pamięć. Jednak prawdopodobnie ktoś umknął pracownikom ministerstwa, przez co po dokach rozniosły się plotki, przeradzające w okoliczną legendę o tym jak Szalony Korsarz rozprawił się z pozbawionymi honoru członkami załogi, którzy odmówili mu wyprawy w kolejny rejs. Tawerna szybko straciła klientów, w końcu przestała istnieć, lecz wierzy się, że gdzieś pod podłogą kryje się piracki skarb.
ST dostrzeżenia odmiennej części podłogi, pod którą znajduje się kufer wynosi 70. Do rzutu należy doliczyć bonus biegłości spostrzegawczość.
Pod podłogą znajduje się wielka magiczna skrzynia, w której ukryto niezwykły skarb. Aby go zdobyć, należy rzucić kością k10.
1- Twoim skarbem okazały się być stare rybackie spodnie. Do tego dziurawe.
2- Twoim skarbem okazał się być bon na różdżkę. Niestety dawno przeterminowany.
3- Twoim skarbem okazał się być srebrny galeon. Wyjątkowo bezwartościowa podróbka.
4- Twoim skarbem okazał się być stary pamiętnik jednego z marynarzy. Niezwykle ciekawa lektura, pełna bardzo szczegółowych opisów brudnych myśli i niestosownych snów, których główną bohaterką była córka kapitana.
5- Twoim skarbem okazał się być złoty pierścień, niestety, pozbawiony mocy i nie dający ci władzy nad innymi pierścieniami.
6- Twoim skarbem okazało się zaproszenie na darmowy pokaz bójki do Parszywego Pasażera.
7- Twoim skarbem okazała się być pusta fotografia. Och nie! Czekaj! Nagle pojawiła się na niej znajoma twarz. To jakiś straszny psikus.
8- Twoim skarbem okazał się być wybrakowany "komplet" gargulków. Właściwie...było ich mniej niż połowa wymagana do gry.
9- Twoim skarbem okazała się być parka jodłujących kaczek.
10- Twoim skarbem okazały się być bilet do czarodziejskiego wesołego miasteczka.
Lokacja zawiera kości.ST dostrzeżenia odmiennej części podłogi, pod którą znajduje się kufer wynosi 70. Do rzutu należy doliczyć bonus biegłości spostrzegawczość.
Pod podłogą znajduje się wielka magiczna skrzynia, w której ukryto niezwykły skarb. Aby go zdobyć, należy rzucić kością k10.
1- Twoim skarbem okazały się być stare rybackie spodnie. Do tego dziurawe.
2- Twoim skarbem okazał się być bon na różdżkę. Niestety dawno przeterminowany.
3- Twoim skarbem okazał się być srebrny galeon. Wyjątkowo bezwartościowa podróbka.
4- Twoim skarbem okazał się być stary pamiętnik jednego z marynarzy. Niezwykle ciekawa lektura, pełna bardzo szczegółowych opisów brudnych myśli i niestosownych snów, których główną bohaterką była córka kapitana.
5- Twoim skarbem okazał się być złoty pierścień, niestety, pozbawiony mocy i nie dający ci władzy nad innymi pierścieniami.
6- Twoim skarbem okazało się zaproszenie na darmowy pokaz bójki do Parszywego Pasażera.
7- Twoim skarbem okazała się być pusta fotografia. Och nie! Czekaj! Nagle pojawiła się na niej znajoma twarz. To jakiś straszny psikus.
8- Twoim skarbem okazał się być wybrakowany "komplet" gargulków. Właściwie...było ich mniej niż połowa wymagana do gry.
9- Twoim skarbem okazała się być parka jodłujących kaczek.
10- Twoim skarbem okazały się być bilet do czarodziejskiego wesołego miasteczka.
Nie spodziewała się spotkać tutaj przygody. Szczególnie już takiej wolnej, pełnej wigoru i z błyskiem w oku. Dwa inne światy, które przypadkowo starły się ze sobą w opuszczonej tawernie.
- Wiem co masz na myśli, nie będzie prosto. - Przytaknęła powoli, w zastanowieniu zerkając na małego, który najwyraźniej czuł się wśród brudu i kurzu jak w domu. Dom. Jej dom był zupełnie inny od tego obskurnego miejsca, urządzony z klasą jaka stosowna była dla ich majątku, nie przesadnie bogatego, ale wystarczająco dochodowego, by móc urządzać popołudniowe herbaty dla przyjaciół ojca. Matka nie miała ich zbyt wielu, większość żon podchodziła do imigrantki z ostrożnością i rezerwą, zachłannie broniąc swych mężów przed jej “egzotycznymi wdziękami”.
- To prawda, nikt z własnej woli nie oddałby swojej wolności. Nie wszyscy jednak mają luksus wyboru, ale dobrze, że trafiły akurat na ciebie. - Oboje chyba uległy zamyśleniu, nietypowy temat jaki połączył dwie nieznajome wyzwolił w Ronji wiele uczuć, o których nie myślała od dawnego czasu. Nie każdy aspekt naszego losu leży w naszych rękach. Czasem drobne wybory kształtują się poprzez inne decyzje, drogi obracają o sto osiemdziesiąt stopni, a konsekwencje pukają do naszych drzwi bez zapowiedzi. Nie mogła być przygotowana na wszystko, ale mogła próbować przyjmować te niespodziewane skoki z otwartym umysłem. Tak jak robiła to teraz.
- Nic nie szkodzi, nie chodzi o podporządkowanie, ale zrozumienie. Jeśli on będzie się czuł komfortowo ze mną, to na pewno i ja będę się czuła dobrze. - Odpowiedziała z wyczuwalną czułością w głosie, która nawet samą Fancourt zaskoczyła autentycznością. Nie wiedziała wiele o zwierzętach, a nawet mnie wiedzy posiadała na temat procesu bycia właścicielem jednego. Mimo tego, gotowa była wiele się nauczyć dla dobra Troskliwszego, nawet rzeczy niedorzecznych, jak jego nagłe zainteresowanie pozornie prawie zwyczajnym ułożeniem desek w podłodze. Postąpiła kilka kroków do przodu i zaraz potem przystanęła, uśmiechając się szczerze na widok skoczka do czarodziejskich szach. - Nie wiedziałam, że mamy tu do czynienia z pasjonatem szachów. - Ponownie zwróciła uwagę, na Niuchacza, który małymi pazurkami szurał w wyznaczonym miejscu. Ostrożnie, tak by go nie wystraszyć, podjęła w swoje dłonie puszyste ciałko i posadziła na własnym ramieniu, a następnie spróbowała wyszukać luźniejsze miejsce do podważenia deski. Znalazłszy takowe, przyklęknęła i z drobnym westchnięciem wysiłku, uniosła lekko już spróchniałe drewno. Ich oczom ukazała się masywna skrzynia, najpewniej magiczna. - No proszę mały odkrywco.
Zamrugała ze zdziwieniem, przerzucając wzrok na swoją towarzyszkę. Zanim jednak zdecydowała się podnieść wieko skrzyni, z kieszeni wyjęła różdżkę, zapobiegawczo szepcząc zaklęcie Hexa Revelio.
- Wiem co masz na myśli, nie będzie prosto. - Przytaknęła powoli, w zastanowieniu zerkając na małego, który najwyraźniej czuł się wśród brudu i kurzu jak w domu. Dom. Jej dom był zupełnie inny od tego obskurnego miejsca, urządzony z klasą jaka stosowna była dla ich majątku, nie przesadnie bogatego, ale wystarczająco dochodowego, by móc urządzać popołudniowe herbaty dla przyjaciół ojca. Matka nie miała ich zbyt wielu, większość żon podchodziła do imigrantki z ostrożnością i rezerwą, zachłannie broniąc swych mężów przed jej “egzotycznymi wdziękami”.
- To prawda, nikt z własnej woli nie oddałby swojej wolności. Nie wszyscy jednak mają luksus wyboru, ale dobrze, że trafiły akurat na ciebie. - Oboje chyba uległy zamyśleniu, nietypowy temat jaki połączył dwie nieznajome wyzwolił w Ronji wiele uczuć, o których nie myślała od dawnego czasu. Nie każdy aspekt naszego losu leży w naszych rękach. Czasem drobne wybory kształtują się poprzez inne decyzje, drogi obracają o sto osiemdziesiąt stopni, a konsekwencje pukają do naszych drzwi bez zapowiedzi. Nie mogła być przygotowana na wszystko, ale mogła próbować przyjmować te niespodziewane skoki z otwartym umysłem. Tak jak robiła to teraz.
- Nic nie szkodzi, nie chodzi o podporządkowanie, ale zrozumienie. Jeśli on będzie się czuł komfortowo ze mną, to na pewno i ja będę się czuła dobrze. - Odpowiedziała z wyczuwalną czułością w głosie, która nawet samą Fancourt zaskoczyła autentycznością. Nie wiedziała wiele o zwierzętach, a nawet mnie wiedzy posiadała na temat procesu bycia właścicielem jednego. Mimo tego, gotowa była wiele się nauczyć dla dobra Troskliwszego, nawet rzeczy niedorzecznych, jak jego nagłe zainteresowanie pozornie prawie zwyczajnym ułożeniem desek w podłodze. Postąpiła kilka kroków do przodu i zaraz potem przystanęła, uśmiechając się szczerze na widok skoczka do czarodziejskich szach. - Nie wiedziałam, że mamy tu do czynienia z pasjonatem szachów. - Ponownie zwróciła uwagę, na Niuchacza, który małymi pazurkami szurał w wyznaczonym miejscu. Ostrożnie, tak by go nie wystraszyć, podjęła w swoje dłonie puszyste ciałko i posadziła na własnym ramieniu, a następnie spróbowała wyszukać luźniejsze miejsce do podważenia deski. Znalazłszy takowe, przyklęknęła i z drobnym westchnięciem wysiłku, uniosła lekko już spróchniałe drewno. Ich oczom ukazała się masywna skrzynia, najpewniej magiczna. - No proszę mały odkrywco.
Zamrugała ze zdziwieniem, przerzucając wzrok na swoją towarzyszkę. Zanim jednak zdecydowała się podnieść wieko skrzyni, z kieszeni wyjęła różdżkę, zapobiegawczo szepcząc zaklęcie Hexa Revelio.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Skrzynia odnaleziona przez niuchacze w budynku opuszczonej tawerny nie była przeklęta, ostrożność Ronji w nowym miejscu i w trudnych czasach nie była jednak nieuzasadniona. Gdyby wszystko poszło sprawnie, brak mlecznobiałej poświaty zakomunikowałby kobietom bezpieczeństwo, różdżka spłatała jednak niecodziennego figla. Drewno świętego drzewa rozgrzało się do czerwoności i zamiast ocenić stan skrzyni, wypuściło z końca strugę mlecznego światła, która po niedługiej chwili rozmyła się w powietrzu. Gdyby kobieta miała możliwość przyjrzeć się sobie w lustrze, dostrzegłaby, że jej włosy nie były już ciemne - przybrały połyskującą, siwą barwę.
Interwencja Mistrza Gry w związku z wyrzuceniem krytycznej porażki. Z powodu gorącej różdżki, która uznała właścicielkę za źródło klątwy, Ronja otrzymuje 5 punktów obrażeń za lekkie oparzenia. Poza tym jej włosy zmieniły kolor na siwy, tak jak to bywa w przypadku Klątwy Srebrnej Nici, efekt pozorowanej klątwy utrzyma się jednak tylko przez dwadzieścia cztery godziny - potem zaniknie. Mistrz Gry nie kontynuuje rozgrywki. W razie pytań zapraszam do Elviry.
Interwencja Mistrza Gry w związku z wyrzuceniem krytycznej porażki. Z powodu gorącej różdżki, która uznała właścicielkę za źródło klątwy, Ronja otrzymuje 5 punktów obrażeń za lekkie oparzenia. Poza tym jej włosy zmieniły kolor na siwy, tak jak to bywa w przypadku Klątwy Srebrnej Nici, efekt pozorowanej klątwy utrzyma się jednak tylko przez dwadzieścia cztery godziny - potem zaniknie. Mistrz Gry nie kontynuuje rozgrywki. W razie pytań zapraszam do Elviry.
Powinien był zrobić to już dawno temu. Powinien był zrobić to od razu - a jednak, zatrważająca bezsilność nie pozwoliła mu na jakikolwiek ruch, choć mijał już przecież trzeci miesiąc. Czuł się odpowiedzialny za swoich przyjaciół, za nią w szczególności, jako młodsza siostra jego najlepszego przyjaciela wymagała szczególnej opieki, zwłaszcza teraz, kiedy w otaczających ją cieniach co krok czaiły się strachy. Wyniszczająca wojna nie cofała się ni pół kroku, gnała przed siebie potężnym i strasznym śmiercionośnym huraganem. Odchodzili uczciwi i dobrzy, odchodzili słabi i wrażliwi, zostawali silni, upadli i ci, którzy mieli wciąż dostatecznie dużo szczęścia. Długie tygodnie spędził w łóżku, wpatrując się w brudną ścianę zawilgoconego od śniegu wozu, udając, że świat na zewnątrz nie istniał: ale on się o niego upominał, głosami przyjaciół, głosami autorytetów i wreszcie głosem przeznaczenia. Nie chciał dłużej być taki. Zobojętniały jak wszyscy. Bezradny. Bezczynny. Nie sprzeciwiając się wprost - pozwalał przecież na to bestialstwo. Wspomnienie słów wypowiedzianych w noworoczny poranek nie przestawały dźwięczeć mu w głowie, zwlekał zbyt długo - ale niesprawiedliwość kolejny raz zatrzymała go w miejscu. Kolejny i ostatni.
Opuścił Arenę z rana, długo zastanawiał się nad tym, gdzie właściwie powinien szukać pomocy; pierwszą myślą było odwiedzić miejsca, o których z całą pewnością wiedział, że były bezpieczne. Nie te zajmowane przez Zakon Feniksa, one mogły być dziś infiltrowane, swoje kroki skierował do miejsc, które dystrybuowały Proroka Codziennego - i mimo przeciwności losu wciąż istniały. Najbardziej oczywistym, ale też najbliższym punktem tego typu była budka z rybami i frytkami - wbijając dłonie w kieszenie zimowej kurtki, nie bacząc na śnieg, przysiadł na ławce nieopodal, obserwując wątpliwej jakości i reputacji kolan. Przy nim kręciło się paru klientów, starsza pani o krótkich kręconych włosach, która chyba chciała tylko rozmienić monety, dwoje chłystków, którzy odeszli z frytkami i śliczna dziewczyna o złotych włosach, do której uśmiechnął się, kiedy wychwyciła go własnym spojrzeniem, odwzajemniając ten uśmiech. Nie czekał dłużej, niż pół godziny, aż przed budką zrobiło się pusto: to wtedy podszedł i on, zostawiając na ladzie parę knutów po zamówieniu dobrze wysmażonego pstrąga.
- Słuchaj - odezwał się, kiedy przygotowywał posiłek, rozglądając się na boki. Upewniając się w ten sposób, że na pewno nikt ich nie podsłuchiwał. Już tutaj był, sprzedawca musiał go rozpoznać. Był tu przestrzegając sprzedawcę przed niebezpieczeństwem nim Ministerstwo Magii przepuściło obławę na wszystkie punkty dystrybuujące promugolskie czasopismo. Oparł ramiona na dzielącej ich ladzie, nachylając się mocniej ku niemu i nie bacząc wcale na to, że blat lepki jest od starego zjełczałego i cuchnącego już tłuszczu, typowego dla punktów tego typu. - Wiem, że tylko to rozdajesz, ale musisz mieć kontakt z kimś, kto to przywozi - Wiedział przecież, o czym mówił. Potrzebne były mu kontakty. Ważne kontakty. Dobre i wiarygodne kontakty. Sprawa była poważna, wymagała dyskrecji, mógł narazić nie tylko siebie - ale bardziej niebezpieczne wydawały się dzisiaj dane zawarte w tamtych dokumentach. Kierowała nią naiwność, za którą nie mógł jej winić. - Mam problem - W Zakonie Feniksa nikt nie potrafił się z tym uporać, jeszcze nie teraz. Musiał szukać dalej. Wśród ich zwolenników, których nie znał i o których wiedział niewiele. - Potrzebuję kontaktu z kimś, kto potrafi załatwić różne rzeczy. Papiery pozwalające chodzić po mieście. Spokojnie, nie dla siebie - zaprzeczył, obserwując nagle szerzej otwierające się oczy sprzedawcy, gdyby ktoś nakrył go na podobnej rozmowie z kimś takim, oboje skończyliby martwi. Nie odwrócił się, widząc, jak czarodziej spogląda za jego prawym i lewym ramieniem, upewniając się, że nie mieli towarzystwa. Im mniej podejrzanych ruchów, tym lepiej. Usłyszał szybszy krok, nie widział, kto idzie, ale wtrącił głośniej, podniesionym tonem:
- Grali jak łamagi, osioł strzelałby tym kaflem lepiej od nich. Pewnie znowu zapatrzyli się na spódnice Harpii, dasz wiarę, że dorośli ludzie wciąż się na to nabierają? Przecież... - urwał, kiedy sprzedawca dał mu znak, że nieznajomy odszedł. Wbił w niego wyczekujące spojrzenie - no to jak będzie?
- Przykro mi - zaprzeczył. - Nic nie wiem. Wróć za godzinę, zapytam dostawcę. Ale nie rob sobie dużej nadziei - dodał, podając mu wysmażoną rybę z frytkami. Wziął papier, ruszając przed siebie brzegiem Tamizy, nad posiłkiem zastanawiając się nad kolejnymi możliwie podejmowanymi krokami. Znał tych miejsc więcej, powinien sprawdzić je wszystkie. Raptuśnik z ludzkiej przyzwoitości zostawi na koniec, ale wcześniej przejdzie się śladem poprzedniej wycieczki z Keatem - pomijając miejsca otoczone większym tłumem. Wizyta na targu byłaby szaleństwem. Zajrzał za to do knajpy w okolicach Big Bena, nie zastał nikogo prócz drzwi zabitych deskami - zamknęli to miejsce czy trafił na zły dzień? Miał nadzieję, że to było tylko - i kolejne puby: schronisko dla książek , ukryty pub, finalnie nawet ten cholerny Raptuśnik, nigdzie nie udzielono mu pomocy. Kiedy wrócił pod budkę z frytkami - sprzedawca już daleka pokręcił przecząco głową. Cholera jasna, wszystko szło źle: im więcej osób o to rozpytywał, tym więcej osób mogło puścić farbę, że ktoś o to pyta. Punkty dystrybucji Proroka Codziennego nie były prowadzone przez czarodziejów gotowych współpracować z władzą, lecz im więcej osób rozpytywał, tym więcej osób narażał. Dużo już nabrudził, a niewiele zdziałał. Z wolna nadchodził wieczór, ulice spowijała coraz gęstsza londyńska mgła, zaczynał dąć nieprzyjemny wiatr, a z ciemnych chmur coraz chmarniej sypał się gęsty śnieg. Blask ulicznych latarni tylko nieznacznie rozpraszał mroki, Marcel ledwie dostrzegał przeciwległy kraniec ulicy. Ale znał anatomię tego miasta i każdy jego skrawek, znał jego tętno i zapach, po ulicach, zwłaszcza tych bliżej rzeki, potrafił poruszać się niemal po omacku. Opuszczoną fabrykę konserw odnalazł bez trudu, w tę pogodę, w mroźną zimę, przebywało tu zdecydowanie więcej osób niż zwykle - również tych, którzy większą część roku koczowali na brudnych ulicach. Minął korytarz, kierując się prosto na piętro, po drodze skinąwszy głowom paru twarzom, które, zdawało mu się, pamiętał z placu Connaught Square. Ale szukał tutaj...
- Fred - zawołał, przyśpieszając kroku, by nadrobić dzielącą ich odległość, akurat wchodził do jednego z pokoi. Zapukał w drzwi, usłyszał męski głos, zerknął do środka. - Freddie - Uśmiechnął się szeroko, podał mu butelkę alkoholu na powitanie, odebrał ją bez zawahania, przystawiając do ust i przechylając, ale udając tylko, że pił. Nie mógł sobie na to teraz pozwolić, nie teraz. - Co słychać? Słyszałem, że macie robotę - Włamywał się z nimi, czasem. Coraz rzadziej, ostatnio wcale, ale przecież wiedzieli. Nie wychodził z wozu wcale, a jednak pogłoska o bezrękim akrobacie poniosła się w mieście tak daleko, jak daleko mogła. Usiadł z nim, niebawem przyszli pozostali: Barry i Glen, przywitał się z nimi otwarcie, choć zwłaszcza ten ostatni budził jego szczere obrzydzenie. Niedawno wyszedł z Tower, podobno pobił żonę tak, że na tydzień trafiła do Munga. Wyszła, ale już nigdy nie odzyska widzenia w prawym oku. Rozłożył się na jednym z krzeseł, wysłuchując szczegółów, chodziło o średniozamożny dom na przedmieściach, nieszczególnie bogaty, ale w przyszłym tygodni mieli gościć rodzinę zza oceanu, która dorobiła się pokaźnej fortuny. Spodziewali się znaleźć ze trzy sztuki futer Amerykanki - zimą nietrudno będzie je sprzedać. Wiedział, że będzie potrzebował pieniędzy. Zgodził się na wszystko, wmawiając sobie, że tak należało, że droga, którą obrał, jest ostatnią, która mu pozostała i jedyną, na którą mógł jeszcze liczyć. Musieli mu przecież ufać. Tylko udawał, że pił z przekazywanej z rąk do rąk butelki, wsłuchiwał się w opisy zabezpieczeń, wzruszył z lekceważeniem ramieniem, gdy zapytano go, czy da radę wejść do środka dachowym oknem - wspiąć się na nie po po bocznej ścianie budynku nie mogło być żadnym problemem. Gzymsy i zdobienia starego budynku zdawały się być stworzone dla złodziei. Chwilę jeszcze spędzili razem, Barry wyszedł pierwszy, Glenn został do nocy. Traktował go z uprzejmością, był zbyt skoncentrowany na sobie i zbyt pijany, by spostrzec jego niechęć. Wybiła trzecia nad ranem, kiedy ten koszmar się skończył i kobiecy bokser usnął - został sam z Fredem. Fred znał tutaj każdego. Musiał mu pomóc, przecież był w stanie.
- Dzięki za wieczór - rzucił, zbierając się do wyjścia. - Przy okazji - dodał, z zastanowieniem. - Znasz kogoś, kto radzi sobie z papierami? Nie, nie z kasą, chodzi mi o dokumenty. Takie jak te, które trzeba mieć na ulicy. Mhm, kojarzysz? Kogoś, kto umiałby to zrobić?
- Stan Morris - odpowiedział bez zawahania. - Stary, jak Glenn się chował przed psami to zrobił mu papiery, na których przez miesiąc podawał się pieprzonego uzdrowiciela. Ktoś mu w końcu rozpoznał tę parszywą gębę. - Wyszczerzył zęby, chyba też nie byli już prawdziwymi kumplami.
- Gdzie go znajdę?
- W Ponuraku często siedzi. Łysy typ z długą rudą brodą, trudno go nie poznać. Nie pytaj o niego barmana, nie lubi, kiedy robi tam interesy. Boi się o lokal. - Skinął w odpowiedzi głową, po krótkich pożegnaniach opuszczając teren fabryki. Było już bardzo późno, dął straszny wiatr i sypał śnieg. Nocne ciemności rozpierzchnęły się gęstą chmarą, nie przepuszczając światła srebrnych gwiazd. Schował brodę w postawiony kołnierz, jak na marzec wciąż było cholernie zimno. Szybkim krokiem wrócił na Arenę, tej nocy nie odespał, o świcie musiał wstać na próbę, by pod wieczór być gotowym na występ. Do działań powrócił dopiero kolejnego dnia, pod wieczór.
Wziął sobie do serca przestrogę Freda, nie zamierzał zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi barmana - zamówił ciemne piwo i usiadł sam w jednym z kątów, opierając głowę o ścianę baru. Miał z tej pozycji widok na wnętrze, dyskretnie obserwował wchodzących gości. Marynarzy, biedniejszych mieszkańców miasta, włóczęgi i szukających schronienia. Ani śladu zguby, wróci jutro.
Nazajurz jadł żeberka, broda ściągała uwagę, ale łysinę spod kapelusza odsłonił dopiero po kilkudziesięciu minutach; Marcel zapłacił za piwo i wyszedł z lokalu, przysiadając na ławeczce nieopodal. Wpatrywał się w szemrzącą brudną i śmierdzącą Tamizę, raz za czas łypiąc okiem na drzwi lokalu, w których w końcu stanął Morris. Biorąc sobie do serca przestrogę Freda nie zamierzał rozmawiać z nim w środku. Minęło parę godzin, kiedy fałszerz zszedł, Marcel odczekał chwilę, nim wstał, przemykając po cieniach ulic nieoświetlonych latarniami, siedząc mu na ogonie. Uliczka za uliczką, zaułek za zaułkiem, trzymając odległość, która go nie spłoszy, czekając na moment, który pozwoli porozmawiać z nim dyskretnie. Natrafił na dwa, za pierwszym razem przerwał mu nagle przejeżdżający wóz, za drugim wahał się zbyt długo: z sercem zbyt szybko bijącym w piersi nie przemógł się, by przyśpieszyć kroku, dwie ulice później zniknął. Raz obejrzał się przez ramię, zauważył, że go śledził? Być może, niech to szlag.
Kolejny raz złapał go dopiero parę dni później, tym razem nie czekając tak długo:
- Panie Morris - wyrównał z nim krok, w podniszczonej alei za zakrętem, kiedy nikogo nie było wokół nich. Poprawił wełniany szal chroniący go przed śniegiem, dłonie miał wciśnięte do kieszeni kurtki, nie trzymał różdżki: miał ją przy sobie, naturalnie, ale on chciał przysługi od tego człowieka, nie mógł go niepokoić. Nie mógł pozwolić, by uwierzył w złe zamiary.
- Znowu za mną łazisz, młody? Kto cię wysłał?
- Nie mogę powiedzieć - skontrował jego słowa bez namysłu. Dopiero po tym zwrocie uzmysłowił sobie, że przecież był za młody, żeby ktokolwiek wziął go na poważnie wobec takiej prośby. Nie miał kontaktów. Wpływów ani pieniędzy. Niekoniecznie wiedział też, co chciał osiągnąć. - Wysłano mnie do pana z prośbą - skłamał. - Chodzi o dokumenty - mówił szeptem, choć wokół nie było nikogo. Mówiąc o takich sprawach należało mówić szeptem. - Proszę ze mną porozmawiać, panie Morris - poprosił, kiedy mężczyzna westchnął, przewrócił oczyma i rozejrzał się wokół. Wzruszył ramionami, widocznie dochodząc do konkluzji, że niewiele ma do stracenia i wyczekująco spojrzał na Marcela. Bokiem oparł się o mur pobliskiego budynku, Marcel pochylił głowę, zbierając myśli, nim przeniósł chłodne tęczówki wprost na niego, rozpoczynając swoją historię:
- Człowiek, którego reprezentuję, potrzebuje dokumentów dla młodej dziewczyny. - Córka, kochanka, kuzynka, czy to miało znaczenie? Dziewczyny takie jak Sheila nigdy nie budziły tylu podejrzeń, co osiłki czy znacznie starsze osoby, miał nadzieję, że to zagra na jego korzyść. Przecież ona naprawdę niczym nie zawiniła. Niczym oprócz naiwności, której powinni wyzbyć się już wszyscy. Już jakiś czas temu. - Osiemnastolatka - skonkretyzował, zgodnie z prawdą, sądząc, że niskie ryzyko przekona do łatwego zarobku. Ale to jeszcze nie koniec problemów. - Jej dokumenty są już zarejestrowane, ale błędnie. Chce zmienić w nich informacje. Podobno jest pan w stanie...
Morris prychnął śmiechem, pokręcił głową.
- Powiedz zleceniodawcy, że to niemożliwe - odpowiedział krótko.
- Cena nie gra roli - wtrącił mu w słowo zawzięcie, odbiegając nieznacznie, by zagrodzić mu drogę, kiedy próbował już odejść. Z determinacją. Nie groźbą, prośbą, błagalną. - To tylko drobna modyfikacja istniejących danych. Naprawdę mu na tym zależy. - Czarodziej podrapał się po brodzie, westchnął i odpowiedział ze zrezygnowaniem:
- Za tydzień o zmierzchu zjawisz się w opuszczonej tawernie nad rzeką, przyślę tam kontakt. Opowiesz szczegóły, a my... zastanowimy się nad ceną.
Kiwnął głową, bez zawahania. Nie miał wyjścia, to jedyny trop, który udało mu się zwęszyć. Przez chwilę patrzył, jak mężczyzna odchodzi ulicą, po czym, nieco nerwowo, rozejrzał się wokół i sam ruszył przed siebie ciemną ulicą, w przeciwną stronę.
Tydzień później, już w lżejszym ubraniu adekwatnym do wczesnomarcowej pory, przez angielską mżawkę pokonywał portowe uliczki kierując się we wskazane miejsce. Był za rogiem, kiedy pochwycił między palce drobną kolorową buteleczkę Wężowych Ust otrzymaną od Castora. Odkorkował ją w kieszeni, zakrył dłonią i wypił zawartość, smak zaczynał się wydawać znajomy. Mógłby go chyba polubić. Z wolna zaznajamiał się z tym działaniem - językiem tak lekkim i twarzą tak pewną siebie. Nie był taki na co dzień, choć płynąc z prądem zaczynał nabierać pewności siebie. Zaczynał rozumieć, że pewność siebie pozwalała przekonać ludzi do nieprawdy zaskakująco łatwo. Do środka wsunął się przez uchylone okno, nie wejściem, unikając świadków; wsparł się jedną dłonią na framudze, stopą wspinając wyżej i lekkim, cichym skokiem wdarł się do środka. Zabawne, to jakieś miejsce spotkań przemytniczych szajek? W tym samym miejscu widział się z Maeve, kiedy pomagała załatwić dokumenty jemu - dała mu eliksir, który w tym pomógł. Dzisiaj sam miał te dojścia. Dzisiaj stał po drugiej stronie, tylko pozornie. Wciąż szukał przecież pomocy.
- Jestem od Morrisa - rzucił w cień, przekonany, że coś, że ktoś się tam poruszył. Nie dostał żadnego nazwiska, hasła, to jedyne, czym mógł się przedstawić. Personalia tamtego faceta - nie mówił mu, że ma ich nie podawać. Czy mógł? Halas, nie widział nikogo, chwilę później z przeciwległego pomieszczenia wyłoniła się rozmyta rosła sylwetka, której twarzy - skrytej w półmroku - nie był w stanie dotrzeć. Nie próbował. Nie poruszył się w jego stronę. Ryzykował, nie wiedział, z kim rozmawiał, ale musiał to ryzyko podjąć. Nie widział innego wyjścia. Pamiętał swoje pierwsze spotkanie z Maeve, tutaj. Nauczyła go pewnych zachowań. Powtarzał je jak echo, schodząc z linii okna tak, by od zewnątrz nie był dostrzegalny i trzymając dystans wobec obcego na tyle, by nie musiał się obawiać, czy on, czy Marcel, przyszedł go tutaj wybadać. Nic nie odpowiedział, stał. Czekał. W porządku. Wysunął dłonie z kieszeni, rozkładając je na boki. Nie trzymał różdżki. Nie chciał konfliktu, to tylko interesy.
- Chodzi o dokumenty dziewczyny, osiemnastoletniej. Powiedziano mi, że przyszła na Komisję sama, bez ojca i trafiła na obleśnego typa. - Była śliczna. Zobaczy na zdjęciu. - Odmówiła mu, podobno złośliwie wykreślił niektóre jej dane. Człowiek, który mnie wysyła, chce, żeby zostały sprostowane zgodnie z prawdą. Zależy mu na anonimowości, jestem tylko pośrednikiem. Zapłaci. - Ile? Tyle, ile będzie trzeba. Miał trochę oszczędności, odłożonych dla Aurory i jej dziecka. Wkrótce mieli włamać się do tej całej Amerykanki. Nie odebrał jeszcze ostatniej wypłaty. Ściągnął pieniądze pożyczone przez Thomasa. Sam mógł pożyczyć jeszcze trochę. Musiał tylko wiedzieć ile. - Pieniędzmi lub przysługą, jeśli mogę coś zrobić w jego imieniu. Jestem z Areny. - Wiedzieli przecież, kim był. Na pewno wiedzieli. - W Ministerstwie figuruje jako Sheila Doe. Nazwisko powinno brzmieć Doen, urzędnik uznał, że zabawnie będzie to załatwić w ten sposób. Z zemsty za jej odmowę wpisał jej krewnych ze strony ojca jako czarodziejów mugolskiego pochodzenia. To czarodzieje półkrwi, wszyscy bez wyjątku, włączając w to ojca. Nazwisko Davies - Popularne. Zbyt częste, by dało się do niego dotrzeć, tak mu się wydawało. - Mój zleceniodawca... chce się upewnić, że nie będzie miała problemów, a jednocześnie nie ujawniać swoich powiązań z nią. Chce też uniknąć skandalu z urzędnikiem i nie ciągnąć za dziewczyną smrodu. Nie chce, żeby to wydarzenie zaważyło na jej reputacji. Dlatego zależy mu, żeby załatwić to po cichu. Dziewczyna nie jest nikim ważnym. Nie ma i nie miała żadnych zatargów z prawem. Pozostałe dane, które ma Ministerstwo Magii, są poprawne. Zależy mu na wydaniu nowych dokumentów, zgodnych z prawdą i na poprawie informacji, które ma Ministerstwo Magii. - To tyle. Umilkł, oczekując reakcji. Ale odpowiadała mu cisza, długie milczenie, drażniące i wdzierające się do głowy niepokojącą melodią. Nie pomylił ludzi, prawda? Nie pomylił kontaktów? - Jeśli trzeba coś jeszcze... - zaczął bez przekonania, ale dopiero wtedy przerwał mu głos z ciemności. Mężczyzna w średnim wieku, jeśli wierzyć intuicji. Nie miało to żadnego znaczenia. Nie wiedział, czy rozmawiał z kimś, kto miał dojścia do Ministerstwa Magii, czy z kimś, kto miał być jedynie kontaktem.
- Skontaktujemy się listownie - usłyszał krótko, a błysk zaklęcia oślepił go na tyle, by nie dostrzegł momentu, w którym zniknął z pomieszczenia. Marcel odetchnął, zamykając oczy, aż uspokoi się jego nerwowo kołaczące serce. Eliksir sprawił, że jego głos się nie zawahał. Czy wypadł przekonująco w tej roli, na tyle, by uwierzyli, że mógł zdobyć pieniądze, to się okaże. Krótką chwilę wpatrywał się w nieprzeniknione ciemności, nim nie opuścił zrujnowanego budynku, tym razem drzwiami, nieśpiesznym krokiem wzdłuż Tamizy, okrężną drogą, wracając do domu. Mógł już tylko czekać. Musiał czekać.
zużywam wężowe usta (+40)
/zt
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nie sypiał ani wiele, ani dobrze w ostatnich dniach, więc słyszał hałasy i zamieszanie w środku nocy, ale nie przejął się tym za bardzo. W końcu nie były one na tyle uciążliwe, ani tym bardziej głośne. Ot, ktoś się krzątał i to tyle.
Jakież jego zdziwienie było gdy rano brakowało zarówno Eve, jak i Jamesa, a później odkryli, że również brakowało rzeczy Eve. Był zły, był wściekły, ale i tak żartował i to ukrywał. Przede wszystkim dlatego, że się martwił - o nich oboje. I o Eve, i o Jamesa. Jego brat był tak cholernym idiotą, zamiast dbać o kobietę którą miał obok siebie, zamiast pilnować i starać się ze wszystkich sił, aby jej nie stracić...
- Gdzie jesteś... Eve, cholera... - szukał w okolicy Doliny Godryka, Exmoor, pojechał też do Devon. Kogoś o urodzie jego bratowej w końcu nie było tak ciężko znowu znaleźć. Gdzieś musiała być, jednym pytaniem było tylko gdzie. A jeśli była sama, było to pytaniem cholernie trudnym, bo mogła pójść gdziekolwiek. Dosłownie. Może była już gdzieś na łodzi, może gdzieś wypłynęła? Może była w Irlandii, Szkocji, gdzieś na mniejszej wyspie? Nie był pewny, on by w taki sposób spróbował uciec. Oczywiście, że tak. Ale ona? Nie był pewny tak do końca.
W życiach ich wszystkich zmieniło się tak wiele, że nie był pewny niczego. Kiedy odnaleźli się w listopadzie, każdy z nich niósł swój własny bagaż doświadczeń. Przykrych i cholernie trudnych, dla nich wszystkich to co miało miejsce było dotkliwe - dla niego też. Przecież to on był temu winny! Przez niego stracili wszystko co kiedykolwiek mieli, bo zachował się jak idiota!
I może właśnie dlatego obrał sobie za punkt honoru sprowadzenie do domu Eve? Nawet jeśli nie miał pojęcia, gdzie w ogóle miałby zacząć jej szukać, więc robił to kompletnie na oślep. W końcu po braku pomysłów po przeszukaniu okolic domu Bathildy i sprawdzenia w kilku miejscach w Devon, spróbował szczęścia na nowo w ich domu. Wystarczyło przecież znaleźć cokolwiek, co tylko do niej należało, jakiś ślad i poszlakę, że tam była. Było to aż tak proste, a jednocześnie tak trudne.
Od słowa do słowa, od plotek i historii o cygańskiej dziewczynie, o której wciąż nie był pewny czy były one sprzed styczniowego pobytu w Tower, czy jednak aktualnymi pogłoskami, jednak to wszystko zaprowadziło go w rejony portowej dzielnicy, w rejony doków, w których mieszkali. Czy to było to miejsce? Czy to tutaj mógł ją znaleźć? Miał nadzieję. Był zły i na nią, i na brata. Zły i smutny za ich dwójkę, bo przecież nie mogło być tak, że oni przestali się kochać - czy żeby przestało im na sobie należeć. Nie Eve i Jamesowi, na pewno nie! Ale nie wiedział co mógł poradzić na ich stan, poza próbą znalezienia jej.
Leciał na miotle, mając nadzieję, że plotki, które udało mu się zdobyć, były choć minimalnie prawdziwe.
- Eve! - zawołał, kiedy wylądował przed opuszczonym budynkiem, a chwilę po tym wszedł do środka. - Eveline Doe! Do kurwy, wiem, że tutaj jesteś! - zawołał po romsku, trzymając przy sobie miotłę. Nie było tutaj ani ciepło, ani przyjemnie. A może było nawet idealnie? Sam był w tym miejscu, wtedy kiedy stracił Jeanie, ze nic go nie cieszyło. Nie chciał niczego...
A przecież James i Eve mieli siebie. Nie stracili się na zawsze. Jeszcze mieli szansę.
Ostatnio zmieniony przez Thomas Doe dnia 12.01.22 23:09, w całości zmieniany 1 raz
Ostatnie dwa dni były koszmarne. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że cofnęła się o te kilkanaście miesięcy, tylko tym razem było jeszcze gorzej. Tym razem nie miała celu, do którego chciała brnąć, bez znaczenia, co pozostawi za sobą. Próbowała znaleźć w sobie pewność, że dobrze zrobiła i niczego nie żałowała. Ale obojętnie, jak łatwo szło jej oszukiwanie innych, samej siebie nie potrafiła już tak skutecznie, bo to nadal bolało. Tak samo nieznośnie, jak w momencie, gdy za Jamesem zamykały się drzwi.
Powrót do Londynu był jedynym pomysłem, jaki miała na najbliższe dni. Nie chciała zostawać na półwyspie z paru powodów, a stolica nadal wydawała jej się bezpiecznym miejscem. Wystarczyło tylko nie zwracać na siebie maniakalnie uwagi i przyciągać kłopotów, jakby od tego zależało życie. To wychodziło jej idealnie, świat miał gdzieś cygankę, a jeszcze bardziej srokę nieróżniąca się od pozostałych. Chociaż pierwsze dwie noce spędziła na starym mieszkaniu, coraz bardziej zastanawiała się nad czymś innym, aby nie wejść w drogę nikomu znajomemu. Opcji miała mało, a może nie miała ich wcale. Dlatego dziś zrobiła to, co praktykował wielokrotnie przez dwa lata, nie szukała wygód i ciepłego kąta, bo w ptasim ciele nawet na dworze mróz nie przenikał tak dotkliwie okrywy piór. Mimo to zaszyła się w opuszczonym budynku, który nie był przez nikogo odwiedzany. Nikt się tu nie kręcił za dnia i po zmroku, może dlatego nie szukała najwyższego miejsca, skrytego gdzieś w cieniu. Przycupnęła na jednej z belek pod sufitem, składając starannie skrzydła. Ciemne ślepia przesunęły się po pomieszczeniu, ostatni raz, bo musiała się zdrzemnąć. Czuła się zmęczona i zniechęcona, potrzebowała snu, który pozwoli uciec od rzeczywistości. Ktoś miał jednak inne plany, przysypiała, kiedy usłyszała wołanie. Niechętnie popatrzyła w stronę drzwi, nie ruszając się z miejsca. Obserwowała znajomą postać, która wpakowała się do środka. Zignorowała krzyki i przekleństwo. Świetnie, że wiesz... i co z tego. Nie zamierzała z nim rozmawiać, bo wiedziała dobrze, jaki byłby tego przebieg. Decyzja pozostawała taka sama, tym razem nie zamierzała wracać, nie chciała stawać przed Jamesem i liczyć na cokolwiek. Wyszedł wtedy, zostawił ją bez słowa i to wystarczyło. Dopiero po chwili pojęła, że ten upór był nowy, inny od emocji, jakie towarzyszyły jej dotąd.
Odwróciła znów sroczy łepek w stronę byłego szwagra, patrzyła, jak miotał się po wnętrzu. Czuła, że on nie odpuści, jakkolwiek dowiedział się, gdzie jej szukać, teraz wydawał się zbyt zawzięty. Może dlatego rozłożyła drobne skrzydła i zleciała na dół, przysiadając na zakurzonym drewnie, które kiedyś było blatem barowym. Niski, skrzekliwy dźwięk wydobył się z gardła, gdy chciała zwrócić na siebie uwagę. Niech już powie, co chciał, niech wydusi z siebie wszystko i zabierze się stąd. To był dobry plan, może usatysfakcjonuje obie strony.
Powrót do Londynu był jedynym pomysłem, jaki miała na najbliższe dni. Nie chciała zostawać na półwyspie z paru powodów, a stolica nadal wydawała jej się bezpiecznym miejscem. Wystarczyło tylko nie zwracać na siebie maniakalnie uwagi i przyciągać kłopotów, jakby od tego zależało życie. To wychodziło jej idealnie, świat miał gdzieś cygankę, a jeszcze bardziej srokę nieróżniąca się od pozostałych. Chociaż pierwsze dwie noce spędziła na starym mieszkaniu, coraz bardziej zastanawiała się nad czymś innym, aby nie wejść w drogę nikomu znajomemu. Opcji miała mało, a może nie miała ich wcale. Dlatego dziś zrobiła to, co praktykował wielokrotnie przez dwa lata, nie szukała wygód i ciepłego kąta, bo w ptasim ciele nawet na dworze mróz nie przenikał tak dotkliwie okrywy piór. Mimo to zaszyła się w opuszczonym budynku, który nie był przez nikogo odwiedzany. Nikt się tu nie kręcił za dnia i po zmroku, może dlatego nie szukała najwyższego miejsca, skrytego gdzieś w cieniu. Przycupnęła na jednej z belek pod sufitem, składając starannie skrzydła. Ciemne ślepia przesunęły się po pomieszczeniu, ostatni raz, bo musiała się zdrzemnąć. Czuła się zmęczona i zniechęcona, potrzebowała snu, który pozwoli uciec od rzeczywistości. Ktoś miał jednak inne plany, przysypiała, kiedy usłyszała wołanie. Niechętnie popatrzyła w stronę drzwi, nie ruszając się z miejsca. Obserwowała znajomą postać, która wpakowała się do środka. Zignorowała krzyki i przekleństwo. Świetnie, że wiesz... i co z tego. Nie zamierzała z nim rozmawiać, bo wiedziała dobrze, jaki byłby tego przebieg. Decyzja pozostawała taka sama, tym razem nie zamierzała wracać, nie chciała stawać przed Jamesem i liczyć na cokolwiek. Wyszedł wtedy, zostawił ją bez słowa i to wystarczyło. Dopiero po chwili pojęła, że ten upór był nowy, inny od emocji, jakie towarzyszyły jej dotąd.
Odwróciła znów sroczy łepek w stronę byłego szwagra, patrzyła, jak miotał się po wnętrzu. Czuła, że on nie odpuści, jakkolwiek dowiedział się, gdzie jej szukać, teraz wydawał się zbyt zawzięty. Może dlatego rozłożyła drobne skrzydła i zleciała na dół, przysiadając na zakurzonym drewnie, które kiedyś było blatem barowym. Niski, skrzekliwy dźwięk wydobył się z gardła, gdy chciała zwrócić na siebie uwagę. Niech już powie, co chciał, niech wydusi z siebie wszystko i zabierze się stąd. To był dobry plan, może usatysfakcjonuje obie strony.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Nie miał zamiaru odejść. Nie po to spędził ostatnie dni na szukaniu jej! Czy musiał to za nich robić? Nie, nie... Oczywiście, że nie! Nawet może nie powinien? Może nawet niektórzy byliby skłonni uznać, że niepotrzebnie się wtrącał? On jednak uważał inaczej. Jak mógł niepotrzebnie się wtrącać w sprawy własnej rodziny?!
Przecież kiedyś się przyjaźnili z Eve i śmiali wspólnie. A po tym wszystkim... po tym wszystkim zawiódł każdego, kogo tylko mógł. Chciał to naprawić, chciał żeby Eve i James nie stracili swojej szansy tylko dlatego, że on był palantem. Może gdyby wtedy nigdy nie ukradł tych pieniędzy, byliby o wiele szczęśliwsi razem? Na pewno. Wiedział, że był pełną przyczyną każdego nieszczęścia, które ich spotkało przez ostatnie ponad dwa lata i nie miał najmniejszego pojęcia, jak mógł tę sprawę polepszyć.
Stał tam, rozglądając się. Oczywiście, że ją wołał, oczywiście że chciał wiedzieć, że jednak tutaj była, nawet jeśli wydawało się, że to wszystko były jedynie pogłoski i plotki.
Kiedy dostrzegł srokę. Wbił w nią wzrok momentalnie. Znalazł ją. Eve, to była ona? Musiała...
- Eve nie wygłupiaj się nawet, jaki rozwód? - zapytał znów po romsku, wbijając wzrok w czarno-białego ptaka, zaraz wyciągając do niej dłoń jej wnętrzem. Nawet nie był w stanie mieć pewności czy widziała jego bliznę, ale był pewny, że rozumiała o czym mówił. - Wiesz, że to tak nie działa! Nie dlatego przysięgamy w ten sposób... na dobre i na złe, i póki śmierć was nie rozłączy - dodał, przecież wiedząc, że ona zdawała sobie z tego sprawę. Musiała... Kobiety jakoś rozumiały to bardziej.
Więc co różniło się teraz? Co było inne? Wiedział, że James... nie był łatwy. Podczas sylwestra, po tym jak uciekł od Jaydena i zostawił ich na kilka tygodni, ale teraz był! Cholera, był i jej potrzebował. Nie był w stanie patrzeć jak brat przechodzi przez to, przez co sam przechodził po śmierci Jeanie. Ale tutaj było gorzej, tutaj mógłby obwiniać tylko siebie...
- On nie da sobie rady bez ciebie. Wiesz przecież jak ciężko jest, kiedy nie ma go obok. Nie tęsknisz za nim..? - zapytał, znów postępując krok w przód do sroki. Nie wyjdzie stąd, nie zostawi jej tutaj. - Odważnie. Tutaj ci lepiej, jako sroka, nie? Nikt cię nie widzi, nie będziesz się niczym przejmować... - dodał, zastanawiając się przez moment. Czy kiedykolwiek im mówił... jak stracił ją wtedy? Nie podejmował tego tematu często, a już na pewno nie z bratową. Dlaczego by miał, przecież wciąż była na niego zła i nie mógł się dziwić, że była. Odebrał jej szybko. - To idiota, jasne że tak. James to skończony kretyn. To chyba u nas rodzinne, Paprotka tylko jakaś taka inna jest, nie uważasz? Lepsza, babcia w nią wstąpiła, to na pewno... Nie docenia cię, oczywiście. Powtarzam mu to za każdym razem, że powinien bardziej o ciebie dbać. Ale nie mogę na niego patrzeć jak jest w takim stanie! Eve... Proszę cię... naprawdę tutaj ci lepiej? Nie uwierzę ci, bo byłyście z Jeanie podobne. Obie zakochałyście się w największych idiotach pod słońcem - dodał, chociaż zawahał się na wspomnienie o Jeanie. Nie był pewny czy był w stanie o niej... mówić w taki sposób - wykorzystać jej osobę do próby nakłonienia bratowej do powrotu. Wolał o niej nie mówić, unikać jej tematu. Ale może... może nie powinien? Może powinien powiedzieć i Eve, i Jamesowi jak ona wtedy zginęła, żeby może w końcu docenili co mieli obok?
Przecież kiedyś się przyjaźnili z Eve i śmiali wspólnie. A po tym wszystkim... po tym wszystkim zawiódł każdego, kogo tylko mógł. Chciał to naprawić, chciał żeby Eve i James nie stracili swojej szansy tylko dlatego, że on był palantem. Może gdyby wtedy nigdy nie ukradł tych pieniędzy, byliby o wiele szczęśliwsi razem? Na pewno. Wiedział, że był pełną przyczyną każdego nieszczęścia, które ich spotkało przez ostatnie ponad dwa lata i nie miał najmniejszego pojęcia, jak mógł tę sprawę polepszyć.
Stał tam, rozglądając się. Oczywiście, że ją wołał, oczywiście że chciał wiedzieć, że jednak tutaj była, nawet jeśli wydawało się, że to wszystko były jedynie pogłoski i plotki.
Kiedy dostrzegł srokę. Wbił w nią wzrok momentalnie. Znalazł ją. Eve, to była ona? Musiała...
- Eve nie wygłupiaj się nawet, jaki rozwód? - zapytał znów po romsku, wbijając wzrok w czarno-białego ptaka, zaraz wyciągając do niej dłoń jej wnętrzem. Nawet nie był w stanie mieć pewności czy widziała jego bliznę, ale był pewny, że rozumiała o czym mówił. - Wiesz, że to tak nie działa! Nie dlatego przysięgamy w ten sposób... na dobre i na złe, i póki śmierć was nie rozłączy - dodał, przecież wiedząc, że ona zdawała sobie z tego sprawę. Musiała... Kobiety jakoś rozumiały to bardziej.
Więc co różniło się teraz? Co było inne? Wiedział, że James... nie był łatwy. Podczas sylwestra, po tym jak uciekł od Jaydena i zostawił ich na kilka tygodni, ale teraz był! Cholera, był i jej potrzebował. Nie był w stanie patrzeć jak brat przechodzi przez to, przez co sam przechodził po śmierci Jeanie. Ale tutaj było gorzej, tutaj mógłby obwiniać tylko siebie...
- On nie da sobie rady bez ciebie. Wiesz przecież jak ciężko jest, kiedy nie ma go obok. Nie tęsknisz za nim..? - zapytał, znów postępując krok w przód do sroki. Nie wyjdzie stąd, nie zostawi jej tutaj. - Odważnie. Tutaj ci lepiej, jako sroka, nie? Nikt cię nie widzi, nie będziesz się niczym przejmować... - dodał, zastanawiając się przez moment. Czy kiedykolwiek im mówił... jak stracił ją wtedy? Nie podejmował tego tematu często, a już na pewno nie z bratową. Dlaczego by miał, przecież wciąż była na niego zła i nie mógł się dziwić, że była. Odebrał jej szybko. - To idiota, jasne że tak. James to skończony kretyn. To chyba u nas rodzinne, Paprotka tylko jakaś taka inna jest, nie uważasz? Lepsza, babcia w nią wstąpiła, to na pewno... Nie docenia cię, oczywiście. Powtarzam mu to za każdym razem, że powinien bardziej o ciebie dbać. Ale nie mogę na niego patrzeć jak jest w takim stanie! Eve... Proszę cię... naprawdę tutaj ci lepiej? Nie uwierzę ci, bo byłyście z Jeanie podobne. Obie zakochałyście się w największych idiotach pod słońcem - dodał, chociaż zawahał się na wspomnienie o Jeanie. Nie był pewny czy był w stanie o niej... mówić w taki sposób - wykorzystać jej osobę do próby nakłonienia bratowej do powrotu. Wolał o niej nie mówić, unikać jej tematu. Ale może... może nie powinien? Może powinien powiedzieć i Eve, i Jamesowi jak ona wtedy zginęła, żeby może w końcu docenili co mieli obok?
Pozostała w miejscu, gdy skupił na niej spojrzenie. Nawet nie pomyślała, że mógł mieć wątpliwości czy to Ona. Ile mogło być srok, które podchodziły same z siebie i czekały? Odpowiedź była prosta... tylko ona.
Słuchała go z uwagą, a w ciele czarno-białego ptaka, łatwiej było pozostać niewzruszoną. Udawać obojętną, jakby wszelkie słowa odbijały się od niej. Mimo to czuła, jak skręca ją wewnętrznie na każde jedno słowo. Kolejny skrzekliwy dźwięk przeciął powietrze, kiedy chłopak wyciągnął do niej rękę i pokazał bliznę. W półmroku pomieszczenia nie było widać tej drobnej skazy, pamiątki po ślubie, jaki zawarł, ale wiedziała. Oczywiście, że rozumiała ten gest, jeszcze zanim zaczął mówić, przypominając jej o przysiędze, obietnicach i obowiązku, jaki wzięła na siebie. W myślach powtórzyła tamte słowa; Rzucam klucz do wody. Tak jak nikt go z niej nie wydobędzie i nic nim nie otworzy, tak i nas nic już nie rozłączy. Wtedy z miłości, teraz próbowała wmówić sobie, że to był błąd. Wcale nie był. Odwróciła łepek na dalszą część blatu na którym przysiadła, rozłożyła skrzydła, by odlecieć kawałek i stanąć znów tam. Zawahała się krótko, ale Doe nadal mówił, jak cholerna katarynka. Miał rację, jako ptak było łatwiej, jakby część emocji nie istniała. Skupiła się, wymusiła powrót do własnego ciała, a nie zwierzęcego, w którym czuła się bezpieczniej.
Siedząc na blacie, poprawiła materiał sukienki, by opadał swobodnie wzdłuż długich nóg. Ciemne tęczówki zatrzymały się na Thomasie, ale przez chwilę milczała jeszcze. Dopiero po czasie odezwała się, by odpowiedzieć na to, czego wysłuchiwała jeszcze jako sroka.- Śmierć? Dwa lata temu, właśnie przyszła ta śmierć. Nie istnieje już tabor ani starszyzna, która zabroniłaby Nam rozejść się. To Nasza decyzja, Thomas. Albo może moja, a James nie sprzeciwiał się... wyszedł po prostu.- wyjaśniła mu. Była ciekawa czy rozmawiał z bratem, czy ten powiedział mu wszystko, co miało wtedy miejsce. Chociaż nie, nie mógł.- Dał sobie radę przez dwa lata, więc da również teraz. Znajdzie kogoś, kto go pocieszy albo pójdzie do Marcela, upiją się i zapomni, szybciej niż się spodziewasz.- dodała ze spokojem, wręcz nienaturalnym i nawet nie wierzyła w to, co mówi. Nie miała pomysłu jak zniechęcić najstarszego Doe, aby odwrócił się i poszedł stąd.
Przechyliła nieco głowę, wsłuchując się w dalszą część. Spięła się nieco, kiedy nazwał Jamesa idiotą, a później kretynem. Chciała zaprotestować, odruchowo odburknąć, by nie nazywał tak Jamiego. W porę się powstrzymała, ale zacisnęła powieki, gdy poczuła łzy napływające do oczu. Nie było jej lepiej, nie tutaj. Kilkanaście dni temu, namawiała Jamesa, aby wrócił do domu, do rodziny, a teraz sama odeszła poddając się. Zabrakło jej zacięcia, uleciała cierpliwość i wyrozumiałość. Czuła się zraniona i zmęczona w sposób, którego nie potrafiła nazwać. Wiedziała, gdzie poczułaby się tak jak wcześniej, ale nie mogła. Nie teraz.- Tęsknisz za Nią? Za Jeanie? – spytała cicho, ale tutaj, pośród pustych ścian brzmiało to głośno.- Mi się czasami zdarza... była tak przyjemnym powiewem świeżości w taborze. Niby obca, a kiedy weszła między wozy, niewiele różniło ją od cyganów.- uśmiechnęła się oszczędnie, przypominając sobie godziny, jakie spędziła z żoną Thomasa, jeszcze przed ich ślubem. Pomagała jej, gdy chciała nauczyć się tańczyć jak cyganka, mówić jak cyganka, być nią po prostu.- Krótko po ślubie moim i Jamesa, siedziałyśmy przy ognisku, snułyśmy naiwne plany na przyszłość. Pamiętam smak wina, które przyniósł któryś z chłopców.- zeskoczyła na podłogę, nie przestając mówić ani na moment.- W którymś momencie zaczęłyśmy się śmiać, że wszystkie panny, powinny być nam wdzięczne, że wzięłyśmy na swoje barki takich dwóch cwaniaczków jak Wy.- spojrzała w jego stronę, milknąc ledwie na chwilę.- Ale obie wiedziałyśmy dobrze, że to my powinnyśmy dziękować losowi, że trafiłyśmy na Was.- zawsze wiedziała, że Jamie był tym najlepszy dla niej. Kto inny znosiłby ten temperament, ten charakter i nie próbował stłamsić stanowczo. Wśród romów kobieta miała określoną pozycję, swoje miejsce, ale ona nigdy tego nie poczuła na własnej skórze.- Kochała Cię bezgranicznie, tak jak ja nadal kocham Jamesa, ale to za mało. Te lata zmieniły chyba zbyt dużo i najlepszym dowodem jest to, że stoisz tu Ty, a nie On.- wyjaśniła, nie chcąc wchodzić za bardzo w szczegóły. Nie zamierzała mówić o tym, jak było między nią a mężem ani o co poszło parę dni temu. To pozostawało Ich sprawą. Miłość okazywała sie bolesna, dlatego liczyła, że z czasem jej przejdzie, zapomni jakimś cudem.
- Wracaj do domu, Thomas. I nie pakuj się w kłopoty. Nie sprawiaj, żeby Sheila musiała wiecznie martwić się o Ciebie.- poradziła, nie zamierzając zmieniać zdania.
Słuchała go z uwagą, a w ciele czarno-białego ptaka, łatwiej było pozostać niewzruszoną. Udawać obojętną, jakby wszelkie słowa odbijały się od niej. Mimo to czuła, jak skręca ją wewnętrznie na każde jedno słowo. Kolejny skrzekliwy dźwięk przeciął powietrze, kiedy chłopak wyciągnął do niej rękę i pokazał bliznę. W półmroku pomieszczenia nie było widać tej drobnej skazy, pamiątki po ślubie, jaki zawarł, ale wiedziała. Oczywiście, że rozumiała ten gest, jeszcze zanim zaczął mówić, przypominając jej o przysiędze, obietnicach i obowiązku, jaki wzięła na siebie. W myślach powtórzyła tamte słowa; Rzucam klucz do wody. Tak jak nikt go z niej nie wydobędzie i nic nim nie otworzy, tak i nas nic już nie rozłączy. Wtedy z miłości, teraz próbowała wmówić sobie, że to był błąd. Wcale nie był. Odwróciła łepek na dalszą część blatu na którym przysiadła, rozłożyła skrzydła, by odlecieć kawałek i stanąć znów tam. Zawahała się krótko, ale Doe nadal mówił, jak cholerna katarynka. Miał rację, jako ptak było łatwiej, jakby część emocji nie istniała. Skupiła się, wymusiła powrót do własnego ciała, a nie zwierzęcego, w którym czuła się bezpieczniej.
Siedząc na blacie, poprawiła materiał sukienki, by opadał swobodnie wzdłuż długich nóg. Ciemne tęczówki zatrzymały się na Thomasie, ale przez chwilę milczała jeszcze. Dopiero po czasie odezwała się, by odpowiedzieć na to, czego wysłuchiwała jeszcze jako sroka.- Śmierć? Dwa lata temu, właśnie przyszła ta śmierć. Nie istnieje już tabor ani starszyzna, która zabroniłaby Nam rozejść się. To Nasza decyzja, Thomas. Albo może moja, a James nie sprzeciwiał się... wyszedł po prostu.- wyjaśniła mu. Była ciekawa czy rozmawiał z bratem, czy ten powiedział mu wszystko, co miało wtedy miejsce. Chociaż nie, nie mógł.- Dał sobie radę przez dwa lata, więc da również teraz. Znajdzie kogoś, kto go pocieszy albo pójdzie do Marcela, upiją się i zapomni, szybciej niż się spodziewasz.- dodała ze spokojem, wręcz nienaturalnym i nawet nie wierzyła w to, co mówi. Nie miała pomysłu jak zniechęcić najstarszego Doe, aby odwrócił się i poszedł stąd.
Przechyliła nieco głowę, wsłuchując się w dalszą część. Spięła się nieco, kiedy nazwał Jamesa idiotą, a później kretynem. Chciała zaprotestować, odruchowo odburknąć, by nie nazywał tak Jamiego. W porę się powstrzymała, ale zacisnęła powieki, gdy poczuła łzy napływające do oczu. Nie było jej lepiej, nie tutaj. Kilkanaście dni temu, namawiała Jamesa, aby wrócił do domu, do rodziny, a teraz sama odeszła poddając się. Zabrakło jej zacięcia, uleciała cierpliwość i wyrozumiałość. Czuła się zraniona i zmęczona w sposób, którego nie potrafiła nazwać. Wiedziała, gdzie poczułaby się tak jak wcześniej, ale nie mogła. Nie teraz.- Tęsknisz za Nią? Za Jeanie? – spytała cicho, ale tutaj, pośród pustych ścian brzmiało to głośno.- Mi się czasami zdarza... była tak przyjemnym powiewem świeżości w taborze. Niby obca, a kiedy weszła między wozy, niewiele różniło ją od cyganów.- uśmiechnęła się oszczędnie, przypominając sobie godziny, jakie spędziła z żoną Thomasa, jeszcze przed ich ślubem. Pomagała jej, gdy chciała nauczyć się tańczyć jak cyganka, mówić jak cyganka, być nią po prostu.- Krótko po ślubie moim i Jamesa, siedziałyśmy przy ognisku, snułyśmy naiwne plany na przyszłość. Pamiętam smak wina, które przyniósł któryś z chłopców.- zeskoczyła na podłogę, nie przestając mówić ani na moment.- W którymś momencie zaczęłyśmy się śmiać, że wszystkie panny, powinny być nam wdzięczne, że wzięłyśmy na swoje barki takich dwóch cwaniaczków jak Wy.- spojrzała w jego stronę, milknąc ledwie na chwilę.- Ale obie wiedziałyśmy dobrze, że to my powinnyśmy dziękować losowi, że trafiłyśmy na Was.- zawsze wiedziała, że Jamie był tym najlepszy dla niej. Kto inny znosiłby ten temperament, ten charakter i nie próbował stłamsić stanowczo. Wśród romów kobieta miała określoną pozycję, swoje miejsce, ale ona nigdy tego nie poczuła na własnej skórze.- Kochała Cię bezgranicznie, tak jak ja nadal kocham Jamesa, ale to za mało. Te lata zmieniły chyba zbyt dużo i najlepszym dowodem jest to, że stoisz tu Ty, a nie On.- wyjaśniła, nie chcąc wchodzić za bardzo w szczegóły. Nie zamierzała mówić o tym, jak było między nią a mężem ani o co poszło parę dni temu. To pozostawało Ich sprawą. Miłość okazywała sie bolesna, dlatego liczyła, że z czasem jej przejdzie, zapomni jakimś cudem.
- Wracaj do domu, Thomas. I nie pakuj się w kłopoty. Nie sprawiaj, żeby Sheila musiała wiecznie martwić się o Ciebie.- poradziła, nie zamierzając zmieniać zdania.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Wiedział, że wyszedł w nocy. Wiedział, że jej nie zatrzymał - bo jak inaczej miałoby to mieć miejsce? Był zły na niego, i na nią, a jednocześnie... wiedział, że oboje potrzebowali odpoczynku i oddechu. To co między nimi się działo to było wiele, ale za to się kochali - tego potrzebowali wzajemnie.
- Nie zapomniał o matce, mimo że nas zostawiła. Pamiętam jak to mówiła, że wróci. Pamięta o naszym ojcu. Naprawdę myślisz, że mógłby zapomnieć o tobie? Pamiętał o tobie dwa lata, Eve... - odpowiedział jej na zarzut co do brata. Znał go, wiedział że był w niej zakochany jak idiota - szaleńczo i bez pamięci. Postąpił jednak znowu kilka kroków w jej stronę. Skoro już łaskawie przemieniła się, aby z nim porozmawiać.
Chociaż to pytanie go uderzyło. Zawahał się na moment, wbijając w nią spojrzenie w ciszy. Odwrócił jednak wzrok, kiedy poczuł że szklą mu się oczy. Tęsknił za nią? Jak idiota, jak debil.
- Przy Kerry... nie myślę o niej. Odkąd poznałem Kerry tak właściwie nie myślę o niej tyle. Może czasem... może czasem czy ona by chciała, żebym wiesz... znalazł kogoś... - dodał, bo chociaż podobieństwa w wyglądzie, były tak inne. Obie sprawiały, że czuł się dobrze, ale w zupełnie inny sposób. Ich podobieństwo było jedynie pozorne - ale jego wątpliwości już nie. Siedziały mu w głowie, nie mogąc się zdecydować, w którą stronę powinien ruszyć i co zadecydować.
Ale uśmiechnął się lekko na jej wspomnienia. Wiedział, że dobrze się odnajdywała w taborze - była Krukonką, i rzeczywiście charakteryzowała ją ta czysta ciekawość. Nigdy nie rozumiał, co ona takiego widziała w tych wszystkich księgach, w tej całej bibliotece. Dostrzegał to dopiero, kiedy próbowali wspólnie nowych rzeczy - kiedy wspólnie tańczyli po raz pierwszy, kiedy Jeanie zupełnie mieszała wszystkie kroki, a i tak próbowała. Nigdy nie była dobrą tancerką, ale kochała poznawać. Kochała to co było inne i uwielbiała uczyć się od innych, może dlatego tak dobrze wtedy została przyjęta? Inna, a jednak ich.
- Eve, na Merlina! Stoję tutaj, bo jestem jego bratem - powiedział, marszcząc brwi i podnosząc na nią wzrok. - Nie przyszedłby tutaj, wiesz dlaczego? Bo się czuje jak porażka. Nie dałby rady i nigdy tego nie przyzna. Wiesz skąd wiem? - urwał na moment. Nie mówił... nigdy nie wyjaśniał, dlaczego wtedy ich nie szukał. - Wtedy... wiesz, że Jeanie mnie uratowała? Obudziłem się rano, nawet nie wiem gdzie... była już martwa. Myśl, że... że wszyscy inni byliby... Nie byłem w stanie was wtedy szukać. I James też nie jest w stanie. Woli żyć w świadomości, że go kochasz niż zaryzykować, że go nienawidzisz. Gdybym... gdybym wtedy, te dwa lata temu gdyby ktoś mi powiedział i wyciągnął z tej Szkocji, pociągnął w jakikolwiek sposób, żebym was szukał... może bym was znalazł wcześniej? Może bym nie chlał, myśląc tylko o tym, że nie powinienem tam przeżyć... - zawahał się, czując że wciąż ciężko przychodzi mu wspomnienie Jeanie. Wciąż go to bolało... Ona... nie zasłużyła na taki los. I to wszystko było jego pieprzoną winą!
- Będzie tego żałował. I ty też będziesz. Nie dam wam, nie pozwalam. Nie obchodzi mnie to, że nie chcesz, bo wiem że jest inaczej. Zleję go później też, może do niego dotrze, że ma się o ciebie starać i troszczyć. Ale Eve... On nie da rady tutaj przyjść, bo się boi.
- Nie zapomniał o matce, mimo że nas zostawiła. Pamiętam jak to mówiła, że wróci. Pamięta o naszym ojcu. Naprawdę myślisz, że mógłby zapomnieć o tobie? Pamiętał o tobie dwa lata, Eve... - odpowiedział jej na zarzut co do brata. Znał go, wiedział że był w niej zakochany jak idiota - szaleńczo i bez pamięci. Postąpił jednak znowu kilka kroków w jej stronę. Skoro już łaskawie przemieniła się, aby z nim porozmawiać.
Chociaż to pytanie go uderzyło. Zawahał się na moment, wbijając w nią spojrzenie w ciszy. Odwrócił jednak wzrok, kiedy poczuł że szklą mu się oczy. Tęsknił za nią? Jak idiota, jak debil.
- Przy Kerry... nie myślę o niej. Odkąd poznałem Kerry tak właściwie nie myślę o niej tyle. Może czasem... może czasem czy ona by chciała, żebym wiesz... znalazł kogoś... - dodał, bo chociaż podobieństwa w wyglądzie, były tak inne. Obie sprawiały, że czuł się dobrze, ale w zupełnie inny sposób. Ich podobieństwo było jedynie pozorne - ale jego wątpliwości już nie. Siedziały mu w głowie, nie mogąc się zdecydować, w którą stronę powinien ruszyć i co zadecydować.
Ale uśmiechnął się lekko na jej wspomnienia. Wiedział, że dobrze się odnajdywała w taborze - była Krukonką, i rzeczywiście charakteryzowała ją ta czysta ciekawość. Nigdy nie rozumiał, co ona takiego widziała w tych wszystkich księgach, w tej całej bibliotece. Dostrzegał to dopiero, kiedy próbowali wspólnie nowych rzeczy - kiedy wspólnie tańczyli po raz pierwszy, kiedy Jeanie zupełnie mieszała wszystkie kroki, a i tak próbowała. Nigdy nie była dobrą tancerką, ale kochała poznawać. Kochała to co było inne i uwielbiała uczyć się od innych, może dlatego tak dobrze wtedy została przyjęta? Inna, a jednak ich.
- Eve, na Merlina! Stoję tutaj, bo jestem jego bratem - powiedział, marszcząc brwi i podnosząc na nią wzrok. - Nie przyszedłby tutaj, wiesz dlaczego? Bo się czuje jak porażka. Nie dałby rady i nigdy tego nie przyzna. Wiesz skąd wiem? - urwał na moment. Nie mówił... nigdy nie wyjaśniał, dlaczego wtedy ich nie szukał. - Wtedy... wiesz, że Jeanie mnie uratowała? Obudziłem się rano, nawet nie wiem gdzie... była już martwa. Myśl, że... że wszyscy inni byliby... Nie byłem w stanie was wtedy szukać. I James też nie jest w stanie. Woli żyć w świadomości, że go kochasz niż zaryzykować, że go nienawidzisz. Gdybym... gdybym wtedy, te dwa lata temu gdyby ktoś mi powiedział i wyciągnął z tej Szkocji, pociągnął w jakikolwiek sposób, żebym was szukał... może bym was znalazł wcześniej? Może bym nie chlał, myśląc tylko o tym, że nie powinienem tam przeżyć... - zawahał się, czując że wciąż ciężko przychodzi mu wspomnienie Jeanie. Wciąż go to bolało... Ona... nie zasłużyła na taki los. I to wszystko było jego pieprzoną winą!
- Będzie tego żałował. I ty też będziesz. Nie dam wam, nie pozwalam. Nie obchodzi mnie to, że nie chcesz, bo wiem że jest inaczej. Zleję go później też, może do niego dotrze, że ma się o ciebie starać i troszczyć. Ale Eve... On nie da rady tutaj przyjść, bo się boi.
Wiedziała, że nie albo miała taką nadzieję, że mimo wszystko nie mógłby zapomnieć. Podobnie, jak ona nie da rady, ale naiwnie powtarzała sobie, że powinna. W końcu podjęła decyzję od której niedawno odwodziła Jamesa. Nie odezwała się, a tylko odwróciła wzrok od Doe.
Cisza przeciągała się chwilę, co dało jej do zrozumienia, iż najwyraźniej ruszyła jeszcze bardzo czułą strunę, jaką była zmarła żona. Minęło tyle czasu, a jednak wspominanie o niej bolało go i gdyby miała nieco bardziej zawistny charakter, najpewniej odczułaby satysfakcję. Przecież sam sobie był winny.
- Na pewno chciałaby, żebyś był znów szczęśliwy. Pewnie według niej na to zasługujesz.- odparła, zerkając na niego. Jej samej było to już obojętne, szczęście lub nie najstarszego Doe i to czy znów ściągnie tragedię na najbliższych, a na to się zapowiadało. Nadal nie dowierzała, że ze wszystkich dziewczyn w Anglii, musiał wybrać sobie taką, której rodzina widniała na listach gończych. Może, gdyby ostatnie dni potoczyły się inaczej, zarzuciłaby mu nieodpowiedzialność i głupotę, szukanie znów kłopotów.
Słuchała, kiedy wyjaśniał, dlaczego to On tutaj stał, a nie ten który powinien, jeśli mu zależało nawet odrobinę. Pokręciła głową, a ciemne loki poruszyły się wokół twarzy. Chciała się z nim nie zgodzić, uświadomić coś, ale kolejne słowa sprawiły, że zamarła. Brązowe tęczówki zatrzymały się sylwetce Thomasa. Wcześniej nie dociekała, jak zginęła Jeanie, nie pytała, zbyt wściekła na szwagra. Teraz dotarło do niej, że powinna... nie przez wzgląd na niego, ale na nią. Zginęła, ratując Thomasa? Pasowało to do niej. Oddanie i lojalność wobec męża.
- Przykro mi.- szepnęła, nie wiedząc, co więcej mogłaby powiedzieć. Nadal nie potrafiła przełamać bariery, która blokowała ją, ilekroć chciała wykonać jakikolwiek naturalny gest w kierunku Doe. Westchnęła cicho, kiedy temat powrócił do Jamesa, małżeństwa i decyzji po której miało nie być już Ich. Mimo wszystko wolała chyba rozmawiać o innych niż o mężu.
Woli żyć w świadomości, że go kochasz niż zaryzykować, że go nienawidzisz. Nie miała pewności czy w tym leży problem, chociaż granica między miłością, a nienawiścią była o dziwo krucha. Charakter tego narwańca dodatkowo ułatwiał, aby gubić się między tymi stanami, ale nigdy go nie znienawidziła. Nie mogłaby, nawet kiedy sam podkładał jej powody.
Kącik jej ust drgnął, ale spojrzenie nie zdradzało ani odrobiny rozbawienia.
- Nikt nie czeka na twoje pozwolenie, Thomas.- nie potrzebowała tego. To nawet nie była jego sprawa, a to co postanowiła w nocy, najwyraźniej musiało tak być.- Może i będziemy żałować, ale to nasz problem.- nie przekonywał ją argument, że Jimmy się bał. Wątpiła, aby to strach był przeszkodą, prędzej stawiała na dumę i upór, który posiadał albo coś, czego po prostu nie znała, a czym mógł się zasłaniać. Wiedziała, że źle zaczęli po tak długim czasie, że popełniła cholerny błąd, uderzając go na dzień dobry, ale emocje zbyt mocno przytłoczyły. Później stało się to równią pochyłą z której spadali coraz szybciej, aż została sama.- Nie zmienisz mojego zdania, obojętnie, jak będziesz się produkować tutaj.- dodała jeszcze, by nie miał zbyt wielu złudzeń.
Cisza przeciągała się chwilę, co dało jej do zrozumienia, iż najwyraźniej ruszyła jeszcze bardzo czułą strunę, jaką była zmarła żona. Minęło tyle czasu, a jednak wspominanie o niej bolało go i gdyby miała nieco bardziej zawistny charakter, najpewniej odczułaby satysfakcję. Przecież sam sobie był winny.
- Na pewno chciałaby, żebyś był znów szczęśliwy. Pewnie według niej na to zasługujesz.- odparła, zerkając na niego. Jej samej było to już obojętne, szczęście lub nie najstarszego Doe i to czy znów ściągnie tragedię na najbliższych, a na to się zapowiadało. Nadal nie dowierzała, że ze wszystkich dziewczyn w Anglii, musiał wybrać sobie taką, której rodzina widniała na listach gończych. Może, gdyby ostatnie dni potoczyły się inaczej, zarzuciłaby mu nieodpowiedzialność i głupotę, szukanie znów kłopotów.
Słuchała, kiedy wyjaśniał, dlaczego to On tutaj stał, a nie ten który powinien, jeśli mu zależało nawet odrobinę. Pokręciła głową, a ciemne loki poruszyły się wokół twarzy. Chciała się z nim nie zgodzić, uświadomić coś, ale kolejne słowa sprawiły, że zamarła. Brązowe tęczówki zatrzymały się sylwetce Thomasa. Wcześniej nie dociekała, jak zginęła Jeanie, nie pytała, zbyt wściekła na szwagra. Teraz dotarło do niej, że powinna... nie przez wzgląd na niego, ale na nią. Zginęła, ratując Thomasa? Pasowało to do niej. Oddanie i lojalność wobec męża.
- Przykro mi.- szepnęła, nie wiedząc, co więcej mogłaby powiedzieć. Nadal nie potrafiła przełamać bariery, która blokowała ją, ilekroć chciała wykonać jakikolwiek naturalny gest w kierunku Doe. Westchnęła cicho, kiedy temat powrócił do Jamesa, małżeństwa i decyzji po której miało nie być już Ich. Mimo wszystko wolała chyba rozmawiać o innych niż o mężu.
Woli żyć w świadomości, że go kochasz niż zaryzykować, że go nienawidzisz. Nie miała pewności czy w tym leży problem, chociaż granica między miłością, a nienawiścią była o dziwo krucha. Charakter tego narwańca dodatkowo ułatwiał, aby gubić się między tymi stanami, ale nigdy go nie znienawidziła. Nie mogłaby, nawet kiedy sam podkładał jej powody.
Kącik jej ust drgnął, ale spojrzenie nie zdradzało ani odrobiny rozbawienia.
- Nikt nie czeka na twoje pozwolenie, Thomas.- nie potrzebowała tego. To nawet nie była jego sprawa, a to co postanowiła w nocy, najwyraźniej musiało tak być.- Może i będziemy żałować, ale to nasz problem.- nie przekonywał ją argument, że Jimmy się bał. Wątpiła, aby to strach był przeszkodą, prędzej stawiała na dumę i upór, który posiadał albo coś, czego po prostu nie znała, a czym mógł się zasłaniać. Wiedziała, że źle zaczęli po tak długim czasie, że popełniła cholerny błąd, uderzając go na dzień dobry, ale emocje zbyt mocno przytłoczyły. Później stało się to równią pochyłą z której spadali coraz szybciej, aż została sama.- Nie zmienisz mojego zdania, obojętnie, jak będziesz się produkować tutaj.- dodała jeszcze, by nie miał zbyt wielu złudzeń.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Według niej.
Wiedział, że na pewno według Sheili czy Jamesa też. O tym również rozmawiał z Jaydenem, ale nie był do tego wszystkiego przekonany, kiedy coraz to więcej osób mu wołało, że nie powinien czegoś robić; że nie zasługiwał na to. W końcu Sheila i James na pewno mieli za złe to co się wydarzyło... Jeśli Castor o tym wszystkim wspomniał czy to znaczy, że on też miał o nim aż tak złe zdanie? Marcel go nawet nie dziwił. Nie mógł się dziwić, że ktoś mu miał za złe to co się wydarzyło - on sam miał to ciągle sobie za złe. Ale nikogo nie wróci do życia, nie był w stanie nic na to wszystko poradzić.
- Dużo to mówi. Jedyna osoba, która by tak powiedziała nie żyje - rzucił po romsku, choć bardziej pod nosem. Wszystko w końcu rujnował - a kiedy próbował coś naprawić, zrobić coś, żeby jego brat nie rujnował sam swoich relacji, to wciąż nie wychodziło. Nie potrafił niczego naprawić, jedynie robił to gorszym.
- Nie obchodzi mnie zmiana twojego zdania, bo to James ma zrobić - stwierdził uparcie niczym pięciolatek. Czy kiedykolwiek mu przeszkadzało, że ludzie mówili mu stop, że zabraniali robić coś? Czy kiedykolwiek mu to stanęło na drodze, żeby próbować zmienić czyjeś zdanie? Przecież jedyne co potrafił w życiu to kłamać, i nie raz i nie dwa sam się przez to pogubił, bo granice między kłamstwami były bardzo cienkie.
- Jedyne na co się ode mnie czeka to to, że coś coś spierdolę. Jak raz przyszedłem spróbować w czymś wam pomóc, żebyście się dogadali. Co, chcesz mi zaraz powiedzieć, że się przeze mnie poklociliście w nocy? - powiedział, zaraz jednak dodając, kiedy sobie uświadomił, że przecież to nie było wcale takie niemożliwe. - Jeśli chodzi o to .. to co się wydarzyło... Eve, jeśli to problem, że jestem przy was możesz mi to powiedzieć, zostawię was. Będę pisał listy, zaszyję się gdzieś. Wiesz, że wasze kłótnie z Jamesem się odbijają na Paprotce też. Wolę, żebyś ty przy nich była, bo ja prędzej czy później znów coś zjebię... - kontynuował, nie chcąc odpuścić. Ani teraz, ani w przyszłości. Przecież mógł nie być w domu jeśli dla Eve był to problem - może był święcie już przekonany, że jego obecność łączyła się z jakimś absurdalnym przyciąganiem kłopotów? Mógł być tego bardziej niż pewny. Przecież nic nie zrobił na początku lutego, a to całe nieporozumienie i pojawienie się Tonksów...
Przecież nie chciał niczyjej krzywdy. Dlaczego jego działania się nią kończyły dla innych?
Wiedział, że na pewno według Sheili czy Jamesa też. O tym również rozmawiał z Jaydenem, ale nie był do tego wszystkiego przekonany, kiedy coraz to więcej osób mu wołało, że nie powinien czegoś robić; że nie zasługiwał na to. W końcu Sheila i James na pewno mieli za złe to co się wydarzyło... Jeśli Castor o tym wszystkim wspomniał czy to znaczy, że on też miał o nim aż tak złe zdanie? Marcel go nawet nie dziwił. Nie mógł się dziwić, że ktoś mu miał za złe to co się wydarzyło - on sam miał to ciągle sobie za złe. Ale nikogo nie wróci do życia, nie był w stanie nic na to wszystko poradzić.
- Dużo to mówi. Jedyna osoba, która by tak powiedziała nie żyje - rzucił po romsku, choć bardziej pod nosem. Wszystko w końcu rujnował - a kiedy próbował coś naprawić, zrobić coś, żeby jego brat nie rujnował sam swoich relacji, to wciąż nie wychodziło. Nie potrafił niczego naprawić, jedynie robił to gorszym.
- Nie obchodzi mnie zmiana twojego zdania, bo to James ma zrobić - stwierdził uparcie niczym pięciolatek. Czy kiedykolwiek mu przeszkadzało, że ludzie mówili mu stop, że zabraniali robić coś? Czy kiedykolwiek mu to stanęło na drodze, żeby próbować zmienić czyjeś zdanie? Przecież jedyne co potrafił w życiu to kłamać, i nie raz i nie dwa sam się przez to pogubił, bo granice między kłamstwami były bardzo cienkie.
- Jedyne na co się ode mnie czeka to to, że coś coś spierdolę. Jak raz przyszedłem spróbować w czymś wam pomóc, żebyście się dogadali. Co, chcesz mi zaraz powiedzieć, że się przeze mnie poklociliście w nocy? - powiedział, zaraz jednak dodając, kiedy sobie uświadomił, że przecież to nie było wcale takie niemożliwe. - Jeśli chodzi o to .. to co się wydarzyło... Eve, jeśli to problem, że jestem przy was możesz mi to powiedzieć, zostawię was. Będę pisał listy, zaszyję się gdzieś. Wiesz, że wasze kłótnie z Jamesem się odbijają na Paprotce też. Wolę, żebyś ty przy nich była, bo ja prędzej czy później znów coś zjebię... - kontynuował, nie chcąc odpuścić. Ani teraz, ani w przyszłości. Przecież mógł nie być w domu jeśli dla Eve był to problem - może był święcie już przekonany, że jego obecność łączyła się z jakimś absurdalnym przyciąganiem kłopotów? Mógł być tego bardziej niż pewny. Przecież nic nie zrobił na początku lutego, a to całe nieporozumienie i pojawienie się Tonksów...
Przecież nie chciał niczyjej krzywdy. Dlaczego jego działania się nią kończyły dla innych?
Nie potrafiła docenić starań chłopaka, coś w niej burzyło się za każdym razem, kiedy próbowała wyjaśnić nawet samej sobie, czym kierował się Thomas. On nie podejmował dobrych decyzji, ryzykował cały czas i nie wyciągał z tego wniosków. Był taki sam, cały przeklęty czas. Nie próbowała już spoglądać na niego mniej krytycznie, a tym samym tolerując jego obecność tylko i wyłącznie przez fakt, że potrzebował go James i Sheila. Teraz, nie było już nic, co wpływałoby na jej ocenę wobec najstarszego Doe.
Milczała, gdy usłyszała strzępek tego, co powiedział. Znał jej zdanie, wcześniejsze słowa zdradziły najpewniej wszystko. Dlatego miała dość litości, żeby nie dowalać mu bardziej.
Przechyliła nieco głowę, zaciekawiona jego słowami, kiedy skontrował.
- On tego nie zrobi. Nie zrobił od trzech dni i nie zrobi później.- odparła. Naprawdę Thomas łudził się, że brat cokolwiek zrobi? Miała mniej nadziei, nie liczyła na nic, a sama, póki co nie była gotowa, by ze swojej strony zmienić jakkolwiek obecną sytuację. Spięła się nieco, gdy nagle padło coś, czego zwyczajnie nie przewidziała. Wpatrywała się w niego, nie wątpiąc, że ciemne oczy zdradzały zaskoczenie.- Nie zostawisz, obojętnie jak bardzo bym tego chciała. Jeśli znikniesz, James zacznie cię szukać, Paprotka martwić się o ciebie... to nie poprawi sytuacji.- wiedziała, że mogła brzmieć dość brutalnie, ale nie było sensu kryć się z odczuciami. Ciężko było uwierzyć, że kiedyś się przyjaźnili, że Thomas był na równi z Jimmym, będąc tak samo ważnym dla niej Doe na poziomie tej bezpiecznej przyjaźni. To wydawało się tak nierealne.- Nawet nie wiesz ile razy odkąd wróciłeś, chciałam poprosić Jamesa, abyśmy odłączyli się od Ciebie... znaleźli swoje miejsce, gdziekolwiek. Jednak wiem, jakby to się skończyło i boję się odpowiedzi, jego reakcji... za każdym razem kiedy miałam okazję, tchórzyłam. To chyba cecha, która nas łączy.- kąciki ust uniosły się w brzydkim uśmiechu, ale była z nim bardziej szczera niż kiedykolwiek wcześniej.
- Co do powodu kłótni, zgadłeś. Po części byłeś jej powodem, ale nie w tak oczywisty sposób.- wahała się, nie wiedząc, po co chce mu nagle o tym powiedzieć. Co to miało zmienić? Sama nadal nie wiedziała, co o tym myśleć, dlaczego właśnie on.- Tej nocy, miałam koszmar... śnił mi się tabor, tak jakby przed dwoma laty nie został zniszczony, a wszyscy, których znaliśmy dalej żyli. I to nie James był moim mężem... tylko Ty.- grymas pogłębił się, chociaż poczuła, jak na policzki wkrada się rumieniec. Dziwnie było to mówić.- Pech chciał, że gadałam przez sen... nie wiem, co dokładnie usłyszał James... ale najpewniej wyolbrzymił sporo. Był wściekły i chyba początkowo pewny, że przez czas, kiedy go nie było... Ty i Ja...- urwała, czując wstręt wobec tego, co insynuował Jimmy.- James mi nie ufa. Nie wiem czemu, ale od czasu sylwestra tak to po prostu wygląda.- dodała, ale nie mówiła więcej, bo już i tak powiedziała więcej, niż chciała początkowo.- Dlatego nie chcę wracać. Niech znajdzie sobie inną, taką przy której będzie czuł się pewnie i nie będzie w nią wątpił. Zasłużył na to, by wszystko zaczęło się układać, a ja sobie poradzę... coś wymyślę. Może opuszczę Londyn za parę dni, znajdę sobie miejsce gdzieś z dala.- to był dobry plan, który jedynie musiała wprowadzić w życie. Rozważała Liverpool, miasto w którym ostatni raz zachłysnęła się przyjemną sielanką, a przy odrobinie szczęścia, zachęci do wyjazdu kogoś jeszcze, kto był nieodłącznym wspomnieniem tamtego miasta.
Milczała, gdy usłyszała strzępek tego, co powiedział. Znał jej zdanie, wcześniejsze słowa zdradziły najpewniej wszystko. Dlatego miała dość litości, żeby nie dowalać mu bardziej.
Przechyliła nieco głowę, zaciekawiona jego słowami, kiedy skontrował.
- On tego nie zrobi. Nie zrobił od trzech dni i nie zrobi później.- odparła. Naprawdę Thomas łudził się, że brat cokolwiek zrobi? Miała mniej nadziei, nie liczyła na nic, a sama, póki co nie była gotowa, by ze swojej strony zmienić jakkolwiek obecną sytuację. Spięła się nieco, gdy nagle padło coś, czego zwyczajnie nie przewidziała. Wpatrywała się w niego, nie wątpiąc, że ciemne oczy zdradzały zaskoczenie.- Nie zostawisz, obojętnie jak bardzo bym tego chciała. Jeśli znikniesz, James zacznie cię szukać, Paprotka martwić się o ciebie... to nie poprawi sytuacji.- wiedziała, że mogła brzmieć dość brutalnie, ale nie było sensu kryć się z odczuciami. Ciężko było uwierzyć, że kiedyś się przyjaźnili, że Thomas był na równi z Jimmym, będąc tak samo ważnym dla niej Doe na poziomie tej bezpiecznej przyjaźni. To wydawało się tak nierealne.- Nawet nie wiesz ile razy odkąd wróciłeś, chciałam poprosić Jamesa, abyśmy odłączyli się od Ciebie... znaleźli swoje miejsce, gdziekolwiek. Jednak wiem, jakby to się skończyło i boję się odpowiedzi, jego reakcji... za każdym razem kiedy miałam okazję, tchórzyłam. To chyba cecha, która nas łączy.- kąciki ust uniosły się w brzydkim uśmiechu, ale była z nim bardziej szczera niż kiedykolwiek wcześniej.
- Co do powodu kłótni, zgadłeś. Po części byłeś jej powodem, ale nie w tak oczywisty sposób.- wahała się, nie wiedząc, po co chce mu nagle o tym powiedzieć. Co to miało zmienić? Sama nadal nie wiedziała, co o tym myśleć, dlaczego właśnie on.- Tej nocy, miałam koszmar... śnił mi się tabor, tak jakby przed dwoma laty nie został zniszczony, a wszyscy, których znaliśmy dalej żyli. I to nie James był moim mężem... tylko Ty.- grymas pogłębił się, chociaż poczuła, jak na policzki wkrada się rumieniec. Dziwnie było to mówić.- Pech chciał, że gadałam przez sen... nie wiem, co dokładnie usłyszał James... ale najpewniej wyolbrzymił sporo. Był wściekły i chyba początkowo pewny, że przez czas, kiedy go nie było... Ty i Ja...- urwała, czując wstręt wobec tego, co insynuował Jimmy.- James mi nie ufa. Nie wiem czemu, ale od czasu sylwestra tak to po prostu wygląda.- dodała, ale nie mówiła więcej, bo już i tak powiedziała więcej, niż chciała początkowo.- Dlatego nie chcę wracać. Niech znajdzie sobie inną, taką przy której będzie czuł się pewnie i nie będzie w nią wątpił. Zasłużył na to, by wszystko zaczęło się układać, a ja sobie poradzę... coś wymyślę. Może opuszczę Londyn za parę dni, znajdę sobie miejsce gdzieś z dala.- to był dobry plan, który jedynie musiała wprowadzić w życie. Rozważała Liverpool, miasto w którym ostatni raz zachłysnęła się przyjemną sielanką, a przy odrobinie szczęścia, zachęci do wyjazdu kogoś jeszcze, kto był nieodłącznym wspomnieniem tamtego miasta.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Starał się wbrew wszystkiemu, bo nigdy mu nie wychodziło. Zawsze było coś, co nie do końca dawało mu żyć... Coś co... co psuło po prostu plany. Ha... Jego plany nie mogły wychodzić. Nie był w stanie ich zrealizować - wszystko się sypało jedno za drugim, zawsze wkradał się jakiś element, który powodował kłopoty.
Który przynosił nieszczęście. Wszystko mu o tym mówiło, wszystko o tym go zapewniało, a on to wyrzucał z myśli, bo jak bardzo absurdalnie brzmiało, że mógł być przeklęty?
- Porozmawiam z nim. I z Sheilą. Też z nim porozmawiaj, powiedz mu czego chcesz. Przecież ci nie odmówi - a ja będę... będę gdzieś, niedaleko. Nie na tyle blisko, żeby przeszkadzać tobie, ale nie na tyle daleko, żeby James i Sheila nie mogli mieć ze mną kontaktu - powiedział pewnie i twardo, chcąc ją zapewnić i przekonać. Przecież mogli... mogli to jakoś rozwiązać. - To nie tchórz, po prostu! Eve, to twój mąż. Kochasz Jamesa, przecież wiem o tym, że go kochasz... - powtórzył pewnie, zaraz jednak nie rozumiejąc jej słów.
Rozumiał co mówiła po romsku - ale nie docierało do niego znaczenie. Nie chciał przyjąć tych słów, że... że był problemem. Znowu to się działo - znów sprawiał jakieś kłopoty, o których nawet nie wiedział i nad którymi nie panował. Przecież w życiu by na to nie pozwolił! W życiu by się nie chciał przyczynić do tego, że jego brat pokłóci się z żoną. Cholera, przecież nie o to chodziło!
Odwrócił od niej wzrok, nawet nie wiedząc co miałby powiedzieć. Były w ogóle jakieś słowa? Bo wołała jego imię przez sen... Bo James zrozumiał... Czy on jej naprawdę aż tak nie ufał? Czy naprawdę był ślepy, że ona go nienawidziła? Od momentu, w którym w listopadzie zjawił się w Londynie, ona nie mogła na niego patrzeć.
Może gdyby się nie pojawiła, może gdyby po prostu zdechł wtedy w Newcastle, albo w Szkocji... Albo gdyby nie pojawił się w Londynie - może nie byłoby między Eve a Jamesem tylu kłótni? Może ona by nie myślała o ucieczce, o zostawaniu ich?
- Wyślij Ravena do Sheili, wiesz że ona się martwi. Ona potrzebuje wszystkich przy sobie, wszystkich których zna, a nie obcych - rzucił cicho, nawet nie komentując tego, co powiedziała mu Eve. Jak by miał? Był znowu problemem, znowu powodował... coś. Jak to miał w ogóle zatrzymać? Nie był w stanie!
Oczywiście, że Marcel mógł mu pierdolić o tym, że sam powinien kierować własnym życiem - ale nie był w stanie. Nie potrafił tego zrobić, bo wszystko wymykało się mu z kontroli. Jak miałby panować nad cudzymi snami? Nad tym czy i gdzie pojawia się w jakiś..?
- Przepraszam - rzucił po angielsku, odwracając się i chcąc wyjść. Nie powinien się tutaj pojawiać, nie powinien jej w ogóle szukać. Gdyby wiedział, co było przyczyną ich kłótni wtedy, nie zrobiłby tego... To wszystko... jeszcze bardziej teraz mieszał. Co miałby powiedzieć Jamesowi, kiedy wróci? Jeszcze uzna to za potwierdzenie swoich absurdalnych przypuszczeń.
Zt dla Tomka?
Który przynosił nieszczęście. Wszystko mu o tym mówiło, wszystko o tym go zapewniało, a on to wyrzucał z myśli, bo jak bardzo absurdalnie brzmiało, że mógł być przeklęty?
- Porozmawiam z nim. I z Sheilą. Też z nim porozmawiaj, powiedz mu czego chcesz. Przecież ci nie odmówi - a ja będę... będę gdzieś, niedaleko. Nie na tyle blisko, żeby przeszkadzać tobie, ale nie na tyle daleko, żeby James i Sheila nie mogli mieć ze mną kontaktu - powiedział pewnie i twardo, chcąc ją zapewnić i przekonać. Przecież mogli... mogli to jakoś rozwiązać. - To nie tchórz, po prostu! Eve, to twój mąż. Kochasz Jamesa, przecież wiem o tym, że go kochasz... - powtórzył pewnie, zaraz jednak nie rozumiejąc jej słów.
Rozumiał co mówiła po romsku - ale nie docierało do niego znaczenie. Nie chciał przyjąć tych słów, że... że był problemem. Znowu to się działo - znów sprawiał jakieś kłopoty, o których nawet nie wiedział i nad którymi nie panował. Przecież w życiu by na to nie pozwolił! W życiu by się nie chciał przyczynić do tego, że jego brat pokłóci się z żoną. Cholera, przecież nie o to chodziło!
Odwrócił od niej wzrok, nawet nie wiedząc co miałby powiedzieć. Były w ogóle jakieś słowa? Bo wołała jego imię przez sen... Bo James zrozumiał... Czy on jej naprawdę aż tak nie ufał? Czy naprawdę był ślepy, że ona go nienawidziła? Od momentu, w którym w listopadzie zjawił się w Londynie, ona nie mogła na niego patrzeć.
Może gdyby się nie pojawiła, może gdyby po prostu zdechł wtedy w Newcastle, albo w Szkocji... Albo gdyby nie pojawił się w Londynie - może nie byłoby między Eve a Jamesem tylu kłótni? Może ona by nie myślała o ucieczce, o zostawaniu ich?
- Wyślij Ravena do Sheili, wiesz że ona się martwi. Ona potrzebuje wszystkich przy sobie, wszystkich których zna, a nie obcych - rzucił cicho, nawet nie komentując tego, co powiedziała mu Eve. Jak by miał? Był znowu problemem, znowu powodował... coś. Jak to miał w ogóle zatrzymać? Nie był w stanie!
Oczywiście, że Marcel mógł mu pierdolić o tym, że sam powinien kierować własnym życiem - ale nie był w stanie. Nie potrafił tego zrobić, bo wszystko wymykało się mu z kontroli. Jak miałby panować nad cudzymi snami? Nad tym czy i gdzie pojawia się w jakiś..?
- Przepraszam - rzucił po angielsku, odwracając się i chcąc wyjść. Nie powinien się tutaj pojawiać, nie powinien jej w ogóle szukać. Gdyby wiedział, co było przyczyną ich kłótni wtedy, nie zrobiłby tego... To wszystko... jeszcze bardziej teraz mieszał. Co miałby powiedzieć Jamesowi, kiedy wróci? Jeszcze uzna to za potwierdzenie swoich absurdalnych przypuszczeń.
Zt dla Tomka?
To brzmiało zbyt pięknie, wyglądało zbyt idealnie, aby mogło stać się realne. Cokolwiek się stanie, nie wierzyła, aby miała pozbyć się Thomasa ze swojego życia inaczej, niż zostawiając za sobą wszystkich Doe. Inaczej, on zawsze będzie gdzieś obok, zawsze będzie pałętał się blisko i przypominał o wszystkim, co zrobił. Mało tego, ile najpewniej było rzeczy, o których wcale nie wiedziała, do których nie odważył się przyznać? Wolała nie dopytywać, a pozostać w słodkiej nieświadomości, póki konsekwencje były gdzieś daleko.
Pokręciła powoli głową, a ciemne tęczówki zatrzymały się gdzieś w przestrzeni na bliżej nieokreślonym punkcie. Wszystko tutaj wyglądało tak samo, stare i zakurzone, niczym nie wyróżniające, aby cokolwiek miało przyciągnąć wzrok.
- Daj spokój, to i tak niczego nie zmieni. Poza tym on nie słucha, odkąd wrócił, dociera do niego tylko to, co chce.- odparła z goryczą. Nie chciała już się z tym szarpać, próbować przeforsować swoje zdanie, które od pewnego czasu było chyba ostatnim, co interesowało Jamesa.- Teraz? Odmówi wszystkiemu.- skrzywiła się, nie łudząc się już, że było inaczej. Pokłady naiwności się wyczerpały, nie został ani gram, by mogła jeszcze się tym pocieszyć.- Zostań z nimi. Potrzebujecie siebie nawzajem.- dodała zaraz, bo przecież tak było. Rodzina zawsze była najważniejsza, a Doe nie mieli nikogo więcej poza sobą.
Widziała, jak reagował na wyjaśnienie obecnego konfliktu między nią, a Jamesem. Powinna zamilknąć albo użyć lżejszych słów, łagodniejszych, które nie byłyby tak dosłowne. Powinna, ale nie miała siły skupiać się na tym. Nie chciała bawić się w ładne słówka, nie przed Thomasem. Niech wie, niech będzie świadom, że przez przypadek znów był czemuś winny. W tym jednym przypadku wcale nie chciała obarczać go winą. To ona śniła o nim, co nadal wywoływało u niej obrzydzenie i niezrozumienie, dlaczego właśnie on ze wszystkich chłopaków, których znała. Już wolałaby Castora albo Marcela, którzy, chociaż nie podobali jej się pod tym względem, stawali się neutralni i nie budzili, tak negatywnych odczuć.
- Wyślę i wyjaśnię jej wszystko. Zawsze będę dla niej, jeśli tylko będzie mnie potrzebowała. To się nie zmieni, obojętnie czy jestem z Jamesem, czy nie.- odparła cicho, zerkając krótko na szwagra. Nie mogłaby porzucić Paprotki, spięcia z braćmi dziewczyny nie powodowały, że zamierzała odcinać się od najmłodszej z Doe.
Spuściła wzrok, błądząc gdzieś po zniszczonej podłodze tawerny.
- To nie twoja wina.- szepnęła, nie dbając czy te słowa dotarły do Thomasa, czy usłyszał chociaż skrawek. Tym razem naprawdę nie był niczemu winny. Nie zatrzymywała go, niech idzie, wróci do domu.
| zt
Pokręciła powoli głową, a ciemne tęczówki zatrzymały się gdzieś w przestrzeni na bliżej nieokreślonym punkcie. Wszystko tutaj wyglądało tak samo, stare i zakurzone, niczym nie wyróżniające, aby cokolwiek miało przyciągnąć wzrok.
- Daj spokój, to i tak niczego nie zmieni. Poza tym on nie słucha, odkąd wrócił, dociera do niego tylko to, co chce.- odparła z goryczą. Nie chciała już się z tym szarpać, próbować przeforsować swoje zdanie, które od pewnego czasu było chyba ostatnim, co interesowało Jamesa.- Teraz? Odmówi wszystkiemu.- skrzywiła się, nie łudząc się już, że było inaczej. Pokłady naiwności się wyczerpały, nie został ani gram, by mogła jeszcze się tym pocieszyć.- Zostań z nimi. Potrzebujecie siebie nawzajem.- dodała zaraz, bo przecież tak było. Rodzina zawsze była najważniejsza, a Doe nie mieli nikogo więcej poza sobą.
Widziała, jak reagował na wyjaśnienie obecnego konfliktu między nią, a Jamesem. Powinna zamilknąć albo użyć lżejszych słów, łagodniejszych, które nie byłyby tak dosłowne. Powinna, ale nie miała siły skupiać się na tym. Nie chciała bawić się w ładne słówka, nie przed Thomasem. Niech wie, niech będzie świadom, że przez przypadek znów był czemuś winny. W tym jednym przypadku wcale nie chciała obarczać go winą. To ona śniła o nim, co nadal wywoływało u niej obrzydzenie i niezrozumienie, dlaczego właśnie on ze wszystkich chłopaków, których znała. Już wolałaby Castora albo Marcela, którzy, chociaż nie podobali jej się pod tym względem, stawali się neutralni i nie budzili, tak negatywnych odczuć.
- Wyślę i wyjaśnię jej wszystko. Zawsze będę dla niej, jeśli tylko będzie mnie potrzebowała. To się nie zmieni, obojętnie czy jestem z Jamesem, czy nie.- odparła cicho, zerkając krótko na szwagra. Nie mogłaby porzucić Paprotki, spięcia z braćmi dziewczyny nie powodowały, że zamierzała odcinać się od najmłodszej z Doe.
Spuściła wzrok, błądząc gdzieś po zniszczonej podłodze tawerny.
- To nie twoja wina.- szepnęła, nie dbając czy te słowa dotarły do Thomasa, czy usłyszał chociaż skrawek. Tym razem naprawdę nie był niczemu winny. Nie zatrzymywała go, niech idzie, wróci do domu.
| zt
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
01.07
Nie pamiętała, kiedy ostatnim razem odwiedziła londyński port. Czy było to w czasach, gdy odbywała jeszcze po mieście samotne spacery z butelką alkoholu w dłoni? Czy przyszła tutaj z misją, zadając ból resztkom buntowników? A może to było wtedy, gdy utrzymywała jeszcze kontakt z pewną Azjatką i napuszoną alchemiczką? To nie miało najmniejszego znaczenia, dlatego nie próbowała analizować mnogich wspomnień. W tej części portu z pewnością nie było jej od dawna. Daleko od zimowych jarmarków, ogrodów Fantasmagorii i innych przybytków istotnej części społeczeństwa, do której należała, Tamiza wciąż śmierdziała szczynami i tanim rumem.
Dawniej, przed rokiem lub dwoma, mogła dobrze wpasowywać się w szarozielony krajobraz w swoim ulubionym, męskim płaszczu i z włosem rozwianym wiatrem. Dziś, gdy wąskie podeszwy jej czółenek odbijały się echem na bruku, a starannie spleciona na plecach czarna szata skrywała nogi aż do kostek, wydawała się raczej rajskim ptakiem na wzgórzu śmieci. Marszczyła mały, blady nos i niecierpliwie poprawiała upięcie, utrzymane w całości szpilkami i bordową klamrą. Potrzebowała chwili, by odnaleźć się z znajomych zaułkach, ale i tak czuła na sobie łakome spojrzenia. Wysoko zadzierała brodę i nie wyciągała dłoni z kieszeni lekkiej narzuty obszytej srebrem i zielenią. Tam ściskała kraniec różdżki, bez której nie udawała się nigdzie, nawet do dobrze znanego i - zdaje się - bezpiecznego Londynu.
Swoje kroki skierowała do starej, opuszczonej rudery pokaźnych rozmiarów, która kiedyś musiała być pubem, a teraz została zaledwie jego echem. Nie wiedziała, kiedy został zamknięty i nic jej to nie obchodziło. Łatwo utorowała sobie drogę tylnymi drzwiami i wyszeptanym Lumos rozjaśniła drogę przez zakurzone pomieszczenia.
Właściwie nie musiała tu przychodzić. Nie miała żadnej sprawy do załatwienia, poza zagadką, przyjemnością i chęcią przerwania jakiejkolwiek nielegalnej działalności, jaka mogła mieć miejsce w ich mieście. Miała po swej stronie element zaskoczenia i kilka pomniejszych rys na szyi, które pozostały po głębszych zadrapaniach niewychowanej sowy. Nie usunęła ich jeszcze całkowicie, były zbyt świeże i wrażliwe, a zresztą, dodawały uroku.
Jej wysoka, sztywna sylwetka, jasny włos i duże oczy tknięte czernidłem nijak nie pasowały do jakże czarującego miejsca spotkania.
Choć jednak była wątła, ładna, szczupła - stanowiła znacznie większe niebezpieczeństwo niż jakikolwiek nieznajomy miałby się czelność spodziewać.
[bylobrzydkobedzieladnie]
What you gonna do
when there's blood in the water?
when there's blood in the water?
Nie pamiętała, kiedy ostatnim razem odwiedziła londyński port. Czy było to w czasach, gdy odbywała jeszcze po mieście samotne spacery z butelką alkoholu w dłoni? Czy przyszła tutaj z misją, zadając ból resztkom buntowników? A może to było wtedy, gdy utrzymywała jeszcze kontakt z pewną Azjatką i napuszoną alchemiczką? To nie miało najmniejszego znaczenia, dlatego nie próbowała analizować mnogich wspomnień. W tej części portu z pewnością nie było jej od dawna. Daleko od zimowych jarmarków, ogrodów Fantasmagorii i innych przybytków istotnej części społeczeństwa, do której należała, Tamiza wciąż śmierdziała szczynami i tanim rumem.
Dawniej, przed rokiem lub dwoma, mogła dobrze wpasowywać się w szarozielony krajobraz w swoim ulubionym, męskim płaszczu i z włosem rozwianym wiatrem. Dziś, gdy wąskie podeszwy jej czółenek odbijały się echem na bruku, a starannie spleciona na plecach czarna szata skrywała nogi aż do kostek, wydawała się raczej rajskim ptakiem na wzgórzu śmieci. Marszczyła mały, blady nos i niecierpliwie poprawiała upięcie, utrzymane w całości szpilkami i bordową klamrą. Potrzebowała chwili, by odnaleźć się z znajomych zaułkach, ale i tak czuła na sobie łakome spojrzenia. Wysoko zadzierała brodę i nie wyciągała dłoni z kieszeni lekkiej narzuty obszytej srebrem i zielenią. Tam ściskała kraniec różdżki, bez której nie udawała się nigdzie, nawet do dobrze znanego i - zdaje się - bezpiecznego Londynu.
Swoje kroki skierowała do starej, opuszczonej rudery pokaźnych rozmiarów, która kiedyś musiała być pubem, a teraz została zaledwie jego echem. Nie wiedziała, kiedy został zamknięty i nic jej to nie obchodziło. Łatwo utorowała sobie drogę tylnymi drzwiami i wyszeptanym Lumos rozjaśniła drogę przez zakurzone pomieszczenia.
Właściwie nie musiała tu przychodzić. Nie miała żadnej sprawy do załatwienia, poza zagadką, przyjemnością i chęcią przerwania jakiejkolwiek nielegalnej działalności, jaka mogła mieć miejsce w ich mieście. Miała po swej stronie element zaskoczenia i kilka pomniejszych rys na szyi, które pozostały po głębszych zadrapaniach niewychowanej sowy. Nie usunęła ich jeszcze całkowicie, były zbyt świeże i wrażliwe, a zresztą, dodawały uroku.
Jej wysoka, sztywna sylwetka, jasny włos i duże oczy tknięte czernidłem nijak nie pasowały do jakże czarującego miejsca spotkania.
Choć jednak była wątła, ładna, szczupła - stanowiła znacznie większe niebezpieczeństwo niż jakikolwiek nieznajomy miałby się czelność spodziewać.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Obiecał jej to. Obiecał, że upierdoli jej głowę, jeśli jeszcze raz go tak wystawi. Zlecenie wisiało na włosku i bez jej wiecznego spóźnialstwa i chujowych wymówek. Choć lubił Primę, na swój sposób cenił, to naprawdę czasem nie miał do niej cierpliwości. I to właśnie ten brak cierpliwości poskutkował ostatnią wiadomością, którą ― miał nadzieję ― Damocles dostarczył temu, komu powinien. W normalnych okolicznościach nie miałby podobnych podejrzeń, ale wrócił jakoś za szybko, a mając w pamięci zdarzenia przeszłe, choć nie tak dokładnie zamierzchłe, mógł sądzić, że skurwiel po prostu wleciał byle komu do domu, rzucił list i spierdolił w te pędy.
Victor zmełł w ustach przekleństwo, oparł się barkiem o framugę brudnego, zakurzonego okna; spojrzał przezeń na równie brudną ulicę. Przez porysowaną szybę niewiele było tak naprawdę widać, ledwie zarysowane sylwetki osób, mdłe, rozmyte kształty, które nic mu nie mówiły. Może powinien wskazać wtedy inne miejsce, lepsze, z lepszym punktem obserwacyjnym. Może powinien sam ją znaleźć, to nie byłoby takie trudne, a przynajmniej nie stałby teraz jak kołek, całkiem odsłonięty.
A może powinien przestać zachowywać się jak jebany paranoik ― stwierdził ponuro, odrywając bark od framugi. Wsunął dłonie w kieszenie spodni, od niechcenia trącił butem jakiś drewniany klocek ― fragment szynkwasu? Belki stropowej? ― i nagle zastygł w bezruchu, słysząc kroki. Lekkie, dość ostrożne, ale na tyle pewne, by nie pomylić ich z płochliwością. Ktokolwiek tu szedł, zachowywał się po prostu rozsądnie. Czy to mogła być Prima?
Oparł się z powrotem barkiem o framugę, ale tym razem twarzą do wejścia. Obserwował je z lekkim napięciem, przyjemnym dreszczem spływającym w dół kręgosłupa, dokładnie jak podczas polowań na wilkołaki. Ofiarą nie była jednak spodziewana Prima. Kobieta, która pojawiła się w zakurzonym i zatęchłym pomieszczeniu była blondynką; schludnie ubraną, całkiem elegancką i dość bladą. Nijak podobną do ciemnowłosej Primy, chodzącej głównie w męskich portkach na szelkach i zbyt dużej koszuli.
Czyli jednak ― uznał w duchu, jeszcze bardziej ponuro niż przed chwilą ― jednak ten spierdolec znowu zostawił list nie tam, gdzie powinien.
― Wnioskuję, że nie masz wcale na imię Prima ― odezwał się pierwszy, dość mrukliwie. Nie próbował nawet się wykręcać, skoro pojawiła się tu, dokładnie tu, o tej porze, to musiała dostać list. No i pręgi na szyi też były pewną, kurewsko oczywistą, wskazówką. ― A ślady to robota mojej pojebanej sowy, mam rację? ― Oderwał się barkiem od framugi, przeszedł parę kroków w jej stronę. Od niechcenia przeciągnął spojrzeniem po jej sylwetce, zwrócił uwagę na upięcie włosów ― uznał je za całkiem ładne ― wrócił wzrokiem do jej twarzy. Bladej, z efektownie podkreślonymi oczami.
― Kim jesteś, kwiatuszku?
Victor zmełł w ustach przekleństwo, oparł się barkiem o framugę brudnego, zakurzonego okna; spojrzał przezeń na równie brudną ulicę. Przez porysowaną szybę niewiele było tak naprawdę widać, ledwie zarysowane sylwetki osób, mdłe, rozmyte kształty, które nic mu nie mówiły. Może powinien wskazać wtedy inne miejsce, lepsze, z lepszym punktem obserwacyjnym. Może powinien sam ją znaleźć, to nie byłoby takie trudne, a przynajmniej nie stałby teraz jak kołek, całkiem odsłonięty.
A może powinien przestać zachowywać się jak jebany paranoik ― stwierdził ponuro, odrywając bark od framugi. Wsunął dłonie w kieszenie spodni, od niechcenia trącił butem jakiś drewniany klocek ― fragment szynkwasu? Belki stropowej? ― i nagle zastygł w bezruchu, słysząc kroki. Lekkie, dość ostrożne, ale na tyle pewne, by nie pomylić ich z płochliwością. Ktokolwiek tu szedł, zachowywał się po prostu rozsądnie. Czy to mogła być Prima?
Oparł się z powrotem barkiem o framugę, ale tym razem twarzą do wejścia. Obserwował je z lekkim napięciem, przyjemnym dreszczem spływającym w dół kręgosłupa, dokładnie jak podczas polowań na wilkołaki. Ofiarą nie była jednak spodziewana Prima. Kobieta, która pojawiła się w zakurzonym i zatęchłym pomieszczeniu była blondynką; schludnie ubraną, całkiem elegancką i dość bladą. Nijak podobną do ciemnowłosej Primy, chodzącej głównie w męskich portkach na szelkach i zbyt dużej koszuli.
Czyli jednak ― uznał w duchu, jeszcze bardziej ponuro niż przed chwilą ― jednak ten spierdolec znowu zostawił list nie tam, gdzie powinien.
― Wnioskuję, że nie masz wcale na imię Prima ― odezwał się pierwszy, dość mrukliwie. Nie próbował nawet się wykręcać, skoro pojawiła się tu, dokładnie tu, o tej porze, to musiała dostać list. No i pręgi na szyi też były pewną, kurewsko oczywistą, wskazówką. ― A ślady to robota mojej pojebanej sowy, mam rację? ― Oderwał się barkiem od framugi, przeszedł parę kroków w jej stronę. Od niechcenia przeciągnął spojrzeniem po jej sylwetce, zwrócił uwagę na upięcie włosów ― uznał je za całkiem ładne ― wrócił wzrokiem do jej twarzy. Bladej, z efektownie podkreślonymi oczami.
― Kim jesteś, kwiatuszku?
Soul for sale
Opuszczona tawerna
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki