Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Dorset
Główne ognisko
Główne ognisko w Weymouth jak co roku rozpalone zostało na stosie złożonym z drewien wszystkich gatunków drzew rosnących w całej Wielkiej Brytanii; od wieków podkreślało rolę matki ziemi, matki wielkiego Lugha, strzegącej całej Wyspy, dziś miało wymiar podwójny - symbolizowało także jedność kraju zagrabionego przez oszalałych z nienawiści zbrodniarzy, oddawało cześć każdemu zakątkowi zranionemu przez kolejne bezmyślne rzezie urządzane w imię nierealnych idei. To na jego tle przemówić miał nestor rodu Prewett, sir Archibald, otwierając uroczyste świętowanie.
W kolejne dni, gdy tylko zaczynało zmierzchać, rozpoczynano kolejne obrzędy od próśb wznoszonych do pogrzebanej w zaświatach pięknej Caer - próśb o pokój dla kraju, o rozsądek dla tych, którzy go utracili i odwagę dla tych, którzy się bali. O jedność, która miała uchronić świat przed szaleństwem. Każdego dnia rozpoczynał je kto inny, za każdym razem była to jednak osoba zasłużona dla czarodziejskiego świata. Pierwszy dzień otwarty został przez Archibalda Prewetta, kolejne przez starą wiedźmę ze starszyzny jego rodu, wypędzonych sędziów Wizengamotu, którzy do końca pozostali na straży sprawiedliwości, dawnych mówców i polityków, filiozofów, naukowców i mędrców. Każda przemowa kończyła się ciśnięciem w sięgające nieba płomienie wieńca złożonego z innych kwiatów, symbolizujących kolejne ważne wartości: miłość, nadzieję, wiarę, sprawiedliwość, pokój, radość, współczucie, gościnność, uczynność, odwagę, poświęcenie, rodzinę, mądrość i szacunek. Wieniec nasączony specjalnym wywarem wywoływał widowiskowy wybuch i taniec płomieni, a tuż po nim z płomieni wylatywał śniący za dnia Fawkes, zachwycając swoim widokiem zgromadzonych gości. Wielki ptak wydawał się w tym okresie u szczytu swojej formy, przypominał złotego łabędzia. Lśniące ogniste pióra mieniły się na czerniejącym niebie, a jego pieśń pomagała odpocząć zmęczonym, zmężnieć wystraszonym i powstać niepocieszonym.
O zmierzchu, na rozpoczęcie, czarodzieje tańczyli wokół głównego ogniska w kręgu, trzymając się za dłonie. O świcie taniec ten powtarzano, lecz zamiast wzajemnych uścisków mieli w rękach pochodnie, które symbolicznie rozganiały nocne mroki i przywoływały słońce. Tańce i zabawy przy ognisku odbywały się całą noc nieprzerwanie.
Wśród świętujących czarodziejów krążyły ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
Do przygotowania rozdawanej przy jarmarku strawy wykorzystuje się mięso dziczyzny ustrzelonej w trakcie polowań urządzanych tuż przed świtem. Dzień w dzień urządzane są zbiorowe pościgi za zwierzyną, w trakcie których czarodzieje rywalizują o tytuł króla polowania. Tytuł przypada czarodziejowi, który dopadnie największą lub najrzadszą, w obu przypadkach najcenniejszą zdobycz. Codziennie o zmierzchu przy głównym ognisku następuje koronacja zwycięzcy z dnia poprzedniego. Jego skronie zdobi się wieńcem z plecionych liści laurowych, pozostali uczestnicy otrzymują sosnową gałązkę.
Jeżeli gracz wybranego przez siebie dnia uda się na polowanie w jakimkolwiek temacie w trakcie i w obrębie festiwalu i upoluje zwierzynę rozpoczyna w ten sposób rywalizację o tytuł króla polowania. Pozostali gracze udający się na polowanie w przeciągu realnych dwóch tygodni od momentu zgłoszenia udanego polowania w niniejszym temacie (tryumfalnego powrotu postaci ze zwierzyną z wyraźnym oznaczeniem daty) muszą przybrać tą samą datę. Rywalizacja kończy się po upływie dwóch realnych tygodni. Postać, która upoluje najrzadszą zwierzynę przyjmuje tytuł króla polowania i zostaje koronowana w trakcie kolejnego zmierzchu wieńcem plecionym z liścia laurowego.
Jednego dnia można wyruszyć na polowanie tylko raz.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:45, w całości zmieniany 1 raz
- Musiałabyś mi go obciąć. - Zakpiła łagodnie, chwilę potem dodając.
- Ale nie będę Cię prowokować, jeszcze poważnie zechcesz to zrobić. - Sarkazm krył w sobie ziarno prawdy. Ona sama - myśląca, stosunkowo, naprawdę! - nie obawiała się rebeliantki, którą ją mianowano. Pospólstwo jednak, do którego cholipka należały, ale nadal wciągnięte były głębiej w działanie prowojenne, obawiało się ludzi takich jak ona, nawet jeśli walczyli w ich sprawie. W trakcie wojny nie było dobrych i złych, byli za to Ci niegroźni i Ci, których powinno się bać. Justine, jak pewnie sama zdawała sobie sprawę, bo nadal w oczach Hazel pozostawała inteligentnym śladem historii, należała do tych drugich.
Łagodnością jeszcze jednak świata nie podbito, potrzebowali takich ludzi.
Potrzebowali mięsa i kości, by chronić mózg.
Wsłuchiwała się więc w słowa i z lekkim, rozluźnionym uśmiechem przytakiwała.
- A ja jestem teraz na wakacjach... takich dłuższych. - Nie wiedziała, czy zostanie na stałe w Anglii. Może wróciłaby do zapchlonej Francji, może wkroczyłaby w absoloutnie nowe rejony i rozpoczęła pracę badawczą w jakiejś zagranicznej jednostce. Może wyjechałaby uczyć zielarstwa jakieś dzieci na drugim końcu świata, a może tylko w Ameryce. Odkąd nie było jego, jej parszywej miłości, w życiu nic nie było stałe. Nie miała domu, nie czuła się przywiązana nigdzie indziej, niż do osób, a i one wydawały się ulotne. Synowie trafili do Beauxbatons, z dala od nieroztropnej matki; ona sama kryła się za lewymi papierami i mogła być każdym, kim chciała, bo w przeciwieństwie do Justine nie oszukiwała sama siebie ani nikogo wokół - pokazywała jawnie to, że jako taka Hazel Wilde nie żyje, zaś w jej ciele pozostał zlepek historii i chwilowych, ulotnych emocji.
- Póki co, mam tutaj trochę do zrobienia i mogę do tej listy dopisać znalezienie odpowiedniego anglika. - Upiwszy łyk piwa, spojrzała na Justine na wpół rozbawiona, ale już zdecydowanie łagodniejsza. Wyrzucila z siebie wszelkie negatywne emocje, pozostało jej już tylko pustka, którą festiwal miłości nie był w stanie zapełnić. Więcej i więcej alkoholu i jeszcze więcej kąsliwości. Aż jej się głupio zrobilo, że szanownego znajomego khm khm, lorda nestora, przestała słuchać, więc powróciła na końcówkę jego wypowiedzi, starając się nie przewrócić oczami. Był dobrym mówcą, wypowiedź też była stosunkowo ciekawa, po prostu ona sama była wybredną i wredną, ale o tym też wiedział i całe szczęście nie zdawał sobie sprawy, że w ogóle taka zołza tu jest.
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
Sierpień nadal był upalny, a morze w tym czasie mocno wzburzone. Mniej rejsów oznaczało więcej papierkowej roboty w porcie i dłuższe dni w domu. Kiedy nie pomagał bratu z jego problemami i nie ustał z kapitanem dalszych rejsów włóczył się po Anglii, zaś świętowanie było idealnym pretekstem do tego, aby przemieszczać się z jednego punktu do drugiego. Wyczekiwał dni kiedy znów statek ruszy, kiedy będzie mógł poczuć, że żyje. Gnuśnienie na lądzie nie było dla niego ani tym bardziej zakładanie rodziny. Widział jak inni marynarze schodząc z pokładu witają się radośnie z rodziną, która wyczekiwała ich powrotu. On sam wracał do pustego mieszkania, gdzie nie było śladu bytności nikogo innego poza myszami. Wyciągając butelkę alkoholu siadał w przykurzonym salonie i patrzył na port, na to jak się zmieniał wraz z porą dnia. Dziś jednak uznał, że uda się tam gdzie największe ogniska i zwyczajnie posiedzi. Zawsze znajdzie się ktoś do flaszki. Ostatnie spotkanie z pewną, sfrustrowaną czarownicą przybrało całkiem miły obieg, choć bardzo starała się pozostać w pozycji łowcy, to nigdy nim nie była. Jednak kim on był, aby odmawiać kobiecie jej potrzeb. Nie przejmował się tym, że takie postępowanie eksploduje mu w twarz pewnego dnia. Jak do tej pory nic takiego nie miało miejsca.
Było już ciemno, a gwiazdy zaczynały zdobić granatową połać nieba. Uniósł głowę, aby wypatrzeć gwiazdę polarną, tą samą, która stanowi jedna z najlepszych przyjaciółek marynarzy. Idąc z zadartą głową do góry nie spostrzegł przeszkody jaka leżała na ziemi. Poczuł tylko jak czubkiem buta zahacza o coś leżącego na ziemi i leci jak długi na przód.
-Co do cholery? - Zawołał poirytowany lekko ledwo łapiąc równowagę. Chodzenie po rozbujałym statku latami sprawiło, że teraz ciężko było sprawić, że straci kontrolę nad ciałem. Obejrzał się przez ramię, aby spostrzec, że to o co się potknął było człowiekiem. A dokładniej młodą kobietą, której twarz nie była mu obca. -Ty. - Powiedział od razu nie siląc się na elokwencję. W trakcie czkawki wpadł do jej domu, gdzie połamała na nim swoje krzesło. Tym razem mebli raczej nie miała pod ręka, ale różdżka stanowiła bardzo groźną broń. -Nic ci nie jest? - Zapytał jeszcze gotów uciec jak zacznie go wyzywać.
– Ja – odparła równie elokwentnie, rozpoznając od razu w nim człowieka, który wpadł jej prosto do sypialni za sprawą czkawki teleportacyjnej kilka miesięcy temu. Oberwał wtedy niemal krzesłem, ale ostatecznie oszczędziła mu przykrości i zamiast tego poczęstowała bimbrem od sąsiada, odnajdując w sobie pokłady współczucia wobec beznadziejnej sytuacji. Myślała o nim od tamtej pory raz, zastanawiając się gdzie go poniosło i czy w ogóle jeszcze żył, biorąc pod uwagę to, jak nieprzewidywalna była ta przypadłość. Rozmasowując kostkę, spoglądała na niego przez chwilę w milczeniu.
– Oglądam gwiazdy, możesz się przyłączyć; tym razem nie mam bimbru, żeby cię nim poczęstować – kiwnięciem głowy wskazała miejsce obok a potem ponownie położyła się i wbiła wzrok w rozgwieżdżone niebo. Wspomnienia z młodości, gdy oglądała gwiazdy razem z babką powróciły, otulając ją wewnątrz swoim ciepłem; nie była pewna dlaczego od śmierci babki omijała ten sposób spędzania czasu, skoro zawsze przynosił jej ulgę.
– Jak skończyła się twoja przygoda? Sądząc na pierwszy rzut oka, nie najgorzej – zapytała z wyraźnie wyczuwalną ciekawością, która nie pozwalała na lakoniczną odpowiedź i machnięcie ręką. Tamtego wieczora nie mogła mu powiedzieć, gdzie i jak zakończy swoją podróż, co niekoniecznie przypadło mu do gustu, ale widocznie jego przygoda zakończyła się pomyślnie. Miał dwie nogi, dwie ręce, głowę na karku – szczęśliwie, lub nie, ominął czknięcie do smoczego rezerwatu, czy na bezludną wyspę na środku morza, skąd nikt by go nie ocalił.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
Teraz zaś zamiast wyzywać go od najgorszych wskazała miejsce obok siebie i wróciła do dalszego oglądania nieba zupełnie się nie przejmując tym, że za chwile znów może być podeptana. Uniósł jedną brew ku górze w lekkim zaskoczeniu ale też rozbawieniu całą postawą jaką sobą reprezentowała.
-Co mi tam… - Mruknął pod nosem wyciągając dłonie z kieszeni i zaraz ułożył się obok dziewczyny. Zakładając ramiona pod głowę spojrzał na usiane gwiazdami niebo. W podobny sposób wpatrywał się w nie na statku, kiedy ten rejsował spokojne wśród fal. Jako młodzik, który dopiero zdobywał pierwsze szlify marynarskie był zafascynowany niebem i tym jak stanowi istny kompas dla żeglarzy. Nie odpowiedział od razu na pytanie, jak zakończyła się niefortunna przygoda, którą przeklinał przez kolejne dni. Zwłaszcza wtedy jak musiał się tłumaczyć kapitanowi z tego, że zgubił listy kaperskie. -Trafiłem na arystokratyczne jednostki. - Skomentował z rozbawieniem w głosie. Jeden znalazł listy, a drugiemu podrzucił zapalniczkę. Nie celowo. Jej też żałował, ale nie miał zamiaru pisać do Blacka, aby mu ją oddał. Trudno. Przepadła. -Lord Rosier miał kolosalnego kaca. - Mruknął pod nosem przypominając sobie ziółka jakie otrzymał oraz podkrążone oczy, które świadczyły, że zarwał nockę. Doskonale znał te objawy, ponieważ swego czasu sam je przeżywał. -Zaś lord Black zapijał swoje smutki w Wenus. - No cóż, każdy zapijał takim trunkiem i w takim towarzystwie na jaki go było stać. On w Wenus musiałby wydać połowę swojej pensji jaką płaci mu Travers, a i tak nie mógł narzekać. Zarabiał całkiem nieźle. Ostatnia przygoda była mało istotna, przeraził jakąś staruszkę lądując u niej na kanapie. Skrzeczała jak stare prześcieradło i ledwo mógł ją uspokoić. Mógł przysiąc, że prawie mu padła na zawał serca, a jej kot prawie wydłubał mu oczy sycząc i prychając. -Nie skończyłem najgorzej. - Skwitował ostatecznie swoją przygodę. -Wylądowało u ciebie, ktoś jeszcze z taką samą przypadłością? Czy tylko ja miałem zaszczyt? - Wyciągnął się mocniej na ziemi krzyżując długie nogi w kostkach. Zachciało mu się palić.
– Nie wiem co lepsze – stwierdziła nagle, wodząc wzrokiem po niebie – czy konfrontacja z nestorem rodu, czy z jego smokami – jedno i drugie było raczej niebezpieczne, ale widocznie przekonanie, że ze smokami może szybciej dałoby się dojść do porozumienia, niż z nestorem rodu, było błędne. Co prawda nigdy nie miała do czynienia z przedstawicielami arystokracji, jedynie z bogatymi panienkami, w których żyłach nie krążyła błękitna krew, ale już samo to wystarczyło jej, żeby wyrobić sobie opinię na temat wysoko urodzonych person i uznać, że nie chce mieć z nimi w ogóle do czynienia.
– Wygląda na to, że czkawka potraktowała cię dość łaskawie – zawyrokowała – lord Black pochwalił się co to za smutki, że musiał zapić je w burdelu? – dopytała konspiracyjnym szeptem, przez ułamek sekundy zastanawiając się jakie smutki mógł mieć człowiek, posiadający wszystko. Zresztą lubiła plotki, nie kryła tego, a ostatnio cierpiała na ich niedostatek przez to, że na razie przestała przyjmować klientów i wychodzić do ludzi; festiwal był przełamaniem tej passy, wzięła sobie do serca, że koniec był blisko i nic nie mogli na to poradzić. – Byłeś pierwszy. Nigdy nie pomyślałabym, że w takich czasach poczęstuję intruza bimbrem, zamiast sprać go krzesłem – splotła dłonie w koszyczek, układając je na brzuchu. – Na bezludziu łatwiej się obserwuje gwiazdy – zmieniła nagle temat i westchnęła ociężale, dopiero teraz zauważając obecność ludzi wokół, głośne rozmowy i śmiechy, zaczynające jej przeszkadzać – szczególnie ze środka morza, ze statku, tam chyba są o wiele jaśniejsze, niż tutaj? – przekrzywiła nieco głowę, spoglądając tym razem na Kennetha.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
-Stwierdzam, że wolałbym konfrontację ze smokami i potworami morskimi niż z nestorem rodu. - Prychnął rozbawiony wspomnieniem. Teraz mógł się śmiać, kiedy wylądował w smoczych ogrodach do śmiechu mu nie było. Fakt zaginięcia listów kaperskich i następnie rozmowa z kapitanem na temat tego co go łączy z Rosierami niczego nie ułatwiał. Nie chwalił się, że szanowny tatuś miał szlachetną krew. Nie miał podstaw, aby nie wierzyć matce czy lady Dianie, która łożyła po cichu na jego utrzymanie. Miał wobec niej dług wdzięczności, choć jako chłystek, przez jakiś czas, pieścił swoją urazę niczym najcenniejszą kochankę. -Nie zdziwiłbym się, gdyby potrafił rzucić potężne Incendio podobnie jak smoki zieją ogniem. -Odwrócił głowę, by spojrzeć na profil dziewczyny leżącej obok. Następnie znów wrócił wzrokiem na niebo. -Lord Black chyba chciał zatopić smutki związane z jego losem. Nie mam pojęcia jakie może mieć problem bogacz, poza tym, że musi poślubić dziewczynę, którą wybiorą mu rodzice i spłodzić z nią synów. Gdzie to drugie to przyjemność, a nie uciążliwy obowiązek. - Cóż może być złego w obracaniu młodej pannicy w łożnicy pełnej jedwabnych i miękkich poduszek, a po wszystkim wypić dobrego trunku. Klawe życie. Nie jeden by oddał połowę swojej duszy, aby móc takowe wieść. -Może w burdelu szukał inspiracji? - Dodał równie konspiracyjnym szeptem. Istniała, niezerowa szansa, że młode panny nie miały pojęcia o tym co zrobić z mężczyzną będąc z nim sam na sam. Możliwe, że jakąś tam miał, ale ona nie wystarczała. Wątpił, aby wszystkie szlachetne panny były mimozami, które aż do dnia ślubu zachowują nieskazitelną czystość. Nawet on nie był tak naiwny. Zbyt wiele widział pannic uciekających z czystych domów, szukających nowej ścieżki życiowej, rzucających się w wir zakazanego życia. Zwykle wracały skruszone do domu z brzuchem pod nosem.
-Hmm… - mruknął pod nosem i na chwilę zamilkł, a na ustach po chwili pojawił się szelmowski uśmiech. Zerknął na dziewczynę, po czym podniósł się do pozycji siedzącej. -Statek nie jest na środku morza, ale w cichszym miejscu niż to. - Mówiąc to podał jej swoją dłoń. -Jeśli się odważysz… - Zalśnił bielą zębów w ciemności, oczy zalśniły prowokacyjnie. Lubił towarzystwo kobiet, nie potrafił zbyt często sobie odmówić przebywania wokół nich i na Merlina, nie miał zamiaru. Życie miało się jedno, a służba na morzu nauczyła go, że należy się cieszyć każdą jego sekundą. Te wszystkie drobne sytuacje przynosiły mu wiele radości więc skoro chciała oglądać gwiazdy, tam gdzie nie było nikogo - to znał idealne miejsce. Wiedział, że marynarze będą świętować w porcie czas zawieszenia broni. Cały pokład mieli dla siebie.
|Idziemy tu
Od pewnego, kluczowego momentu, całkowicie poddał się ciemnej stronie codziennej egzystencji, tonąc w osobistym nieszczęściu, pełnym zrezygnowania, niewypowiedzianego bólu, toksycznej niechęci i całkowitej izolacji. Nie akceptował żadnych, proponowanych rozwiązań, panosząc się między niewygodnymi odczuciami palącymi rozdrobnione serce. Tonąc w bezdennym amoku, nie wiedział czego tak naprawdę chce: pozostać w ów rozprzestrzenionej beznadziei, prowadzącej do całkowitej samodestrukcji, zawiesić się między światami, alternatywnymi rozwiązaniami, nie prowadzącymi donikąd, sprostać trudności ów przeciwności, wychodząc na prostą, rosnąć w siłę, wartościując idee, którymi kierował się do tej pory. Dzisiejszy dzień nie należał do najłatwiejszych. Ściągnięty z sennego odciążenia, zaciągnięty na huczne obchody Festiwalu Lata, zmuszał się do cienia krzywego uśmiechu, zalążka poprawnego humoru. I choć w pierwszym momencie, rozproszone nerwy, przejmowały nad nim kontrolę, postanowił opanować emocje i poddać się nie swojej woli. Dobrze znała jego słabe strony, wykorzystując je w naprawdę zmyślny sposób. Miał nadzieję, iż liczyła się z tym, że nie stanie się idealnym towarzyszem tutejszej zabawy. A może po prostu powinna pomóc znaleźć mu kufel dobrego, mocnego alkoholu i kilka gram otumaniającego ziela, które na dobre zawładną i zdominują zmysły?
Oficjalna przemowa zbliżała się ku końcowi. Odetchnął z ulgą, gdyż niewygodna pozycja, uwierała przygarbione plecy. Unosząc przymknięte powieki, rozejrzał się po tysiącach zgromadzonych, chłonąc te odstręczającą radość, rozbawienie, huczne wiwaty złudnego szczęścia, którego brakowało chyba każdemu. Odpychając się od chropowatej kory, zamierzał wycofać się w bezpieczną przestrzeń, odnaleźć najbliższe wyjście, powracając do spokojnych, zaciemnionych kątów współdzielonego domostwa. Przyjaciółka, skutecznie przechwyciła jego zamiary, krzyżując podejrzliwe spojrzenia, przedstawiając nieznajomego znajomego, którego ciężka dłoń opadła na spięte i obolałe plecy. Dziwne zachowanie, wyobcowanie, brak ożywionej reakcji, nie wiązało się z jego obecnością i wspólnym towarzystwem. Mężczyzna, nie radząc sobie z problemami targającymi wszystkimi, najdrobniejszymi tkankami, projektował ów niezadowolenie na jednostki znajdujące się nieopodal. Nie umiał udawać, nie potrafił też mówić, dzielić uwierającymi przeżyciami. Nie ufał, praktycznie nikomu, włączając jedynie pojedyncze jednostki. Elric miał prawo być skonfundowany: – Tak, tak... – wybełkotał w enigmatycznej odpowiedzi, uciekając wzrokiem, błądzącym po fali festiwalowego tłumu. Wspomnienia czasów szkolnych były dla niego tak odległe, tak dalekie, tak nieprawdziwe. Wizje dawnych, krukońskich perypetii, mogły stanowić fantastyczną podstawę ożywionej rozmowy i odnowienia kontaktu. Lecz, czy aby na pewno, klasowy druh, trafił na właściwy moment? Westchnął krótko, czując lekkie wyrzuty sumienia. Bez słowa przyjął czarkę, wypełnioną alkoholem i uniósł ją, wtórując szybkiemu toastowi. Cierpki posmak rozpłynął się po zewnętrznej części gardła. Słodki smak pozostał na języku, dając przyjemne ukojenie. Jego łyk opróżnił połowę naczynia, uderzając do skroni, otumaniając myśli, emocje wydobywane na pierwszy plan. Obrócił się nieco bokiem, oddając odrobinę prywatności zauroczonej parze. Jego wzrok błądził po zgromadzonych, doszukując się znajomej twarzy, charakterystycznej postaci, na której mógłby zawiesić swój wzrok. Rozbawiony głos współtowarzysza, tylko na chwilę wyrwał go z konsternacji. Marszcząc brwi, zdążył złapać ułamek tożsamości, lecz jeszcze go nie potwierdził: – To pewnie te klątwy… – wymamrotał i wtedy ją dostrzegł: idącą w oddali, korzystającą z zabawowych uciech, rozochoconą rozmową z niedostrzeżoną kobietą. Czyżby tak szybko poradziła sobie z rozstaniem? Niemalże od razu wróciła do rzeczywistości, pragnąć rozłąki, mamiąc wygodnymi kłamstwami? Nic z tego nie rozumiał. Zapewne pobladł, a dłoń trzymająca napitek zadrżała lekko. Nie chciał, aby go zobaczyła, nie chciał konfrontacji. Praktycznie nie usłyszał słów Lovegooda, który wyrzucał je z nadzwyczajną, niepotrzebną troską. Przemieszczając się w pośpiechu, potknął się o wystający kamień, zaczepiając o ramię Zakonniczki. Nie potrzebował pomocy, czy stabilnego ramienia. Czuł się naprawdę przyzwoicie, choć cała ta sytuacja, wyprowadziła go z równowagi. Pokiwał głową przecząco, prześlizgując się po sylwetce stojącej obok. – Nie… – zaczął. – Nie, ja tylko… Chodźmy zobaczyć stragany. – zaproponował w popłochu, wyłapywanym w chrypiących zgłoskach. Jednakże, gdy kolejne obawy zapełniły przestrzeń, nie wytrzymał. Zatrzymał się i przymknął powieki, próbując uspokoić oddech, a przede wszystkim siebie. – Tak. Dobrze się czuję, stoję. Możemy już iść? – cedził każde ze słów z nieprzyjemną niecierpliwością i mocną stanowczością. Nie rozumiał ów reakcji, zachowania pochodzącego z interpretacji jego poczynań. Kobieta zawtórowała niemalże w tym samym czasie. Przestraszył się, nie chciał spowodować niepotrzebnej awantury, zepsuć randkę i zrazić do siebie nowo przybyłego. Westchnął głośno i upił kolejne łyki, ukrywając niepewny, rozbiegany wzrok. Obejrzał się za siebie, lecz ślad po Justine, zniknął. – Przepraszam… – rzucił w ich stronę razem z krzywym uśmiechem i usprawiedliwieniem. Po chwili, ruszył przed siebie wyprzedzając blondynkę, prowadząc do wyznaczonego przez siebie miejsca. Chciał jak najszybciej zakończyć te formalności i po prostu zniknąć.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
Zmierzchało. Siedziała na piasku wśród czarodziejów patrząc, jak wokół podsycanego drewnem ogniska zbierają się co raz bardziej odważni i pewni siebie rozpoczynając pierwsze podrygi w rytm rytualnej melodii. Przyglądała się temu podpierając na brodę na kolanach objętymi ramionami i przyciśnietymi do piersi. Stopy miała zakopane po kostki w piasku. Letnia, zwiewna sukienka rozpłaszczała się wokół. Jej krój zasłaniał ramiona i miękką łódeczką wycinał się pod szyją. Rękawy były lejące, półprzezroczyste. Zbiegały się przy nadgarstkach. Wyjątkowo rozpuściła włosy wieńcząc je wiankiem z polnych kwiatów i traw. Na bladych polikach pojawił się rumiany pląs wywołany nie tylko panująca za dnia słoneczną pogodą, lecz w tym konkretnym momencie - pszenicznym piwem wzmocnionym fermentowanym, kwiatowy miodem.
- Och... dziękuję - mruknęła przyjmując kolejną porcję trunku. Ostrożnie ujęła ceremonialną misę zatrzymując ją nad złożonymi już teraz po turecku nogami. Przyjrzała się falującemu w nim własnemu odbiciu tak bardzo niepodobnym do codzienności. Zaśmiała się - Ilekroć uczestniczę w obrządkach za każdym razem mam wrażenie, że cofnęłam się w czasie i znów mam te czternaści, czy siedemnaście lat. Chyba powinnam częściej pozwalać sobie na takie chwile... - oznajmiła z lekką skargą na samą siebie. Czy to w końcu nie było smutne, że bawiła się tak rzadko, że kojarzyło jej się to tylko z dzieciństwem? Upiwszy pełniejszego łyka podała misę kobiecie obok. To do niej mówiła od pewnego czasu dzieląc się mniej lub bardziej sensownymi przemyśleniami. Nie widziała w jej postawie niechęci do takiego stanu rzeczy więc nie przestawała się spoufalać. Nasiliła nawet swoje zabieganie o uwagę zachęcona nie tylko atmosferą, lecz myślą o tym, że pewnie nigdy jej już nie spotka - Jestem Riana, jak mogę ci mówić? - powitała się osuszając nieelegancko kącik ust z resztek trunku wierzchem dłoni - Lubisz tańczyć? - spytała nie wiadomo skąd. Jej oczy wpatrywały się w zsynchronizowany tłum kołyszący się wokół ogniska. Kobiety wydawały się wyjątkowo giętkie, mężczyźni pocieszająco... sprężyści.
angel heart | devil mind
I trwała tak sobie, nawet nie zauważając, że od jakiegoś czasu tuż obok niej siedzi kobieta. Słyszała jej głos, ale był on jedynie szeptem gdzieś w odmętach jej umysłu. Nie docierało do niej znaczenie tego, co mówi, o czym mówi, nie zwracała uwagi na barwę głosu. Huxley była absolutnie wyłączona. I ocknęła się, dopiero gdy w jej dłoniach znalazła się misa, wypełniona jakimś płynem. Spojrzała na nią całkowicie zdezorientowana, a następnie na dziewczynę siedzącą obok. Zmrużyła oczy. Ile czasu tu już siedziała? Czy ona już to piła? Która w ogóle jest godzina? Spojrzała w niebo, było jeszcze ciemno. Jeszcze noc.
Powąchała ciecz, pachniała jak alkohol, więc wzięła niewielkiego łyka. Było dobre, więc wzięła kolejnego, nim przekazała misę dalej. Dopiero wtedy zwróciła się do kobiety, która do niej mówiła.
- Do mnie mówisz? – zapytała, trochę zachrypniętym głosem. Długo nie mówiła. – Rain.
Tańczyć? Znowu zmrużyła oczy. Kiedy ostatni raz miała okazję tańczyć? Jeszcze zanim to wszystko się zaczęło, zanim cały świat stanął na głowie. Był chyba późny wieczór w Parszywym, Huxley napiła się trochę z klientami i mimo braku aprobaty starej Boyle wskoczyła na jeden ze stolików, ciesząc oko klientów. Lubiła tańczyć.
- Lubię, ale potrzebuję ku temu więcej alkoholu – mruknęła, znowu wpatrując się w ogień.
Ale tym razem nie zawiesiła się na nim na tak długo. Jej wzrok po chwili, trochę z ciekawości, powrócił ku kobiecie. Popatrzyła na nią z zainteresowaniem, chociaż w świetle ogniska i tak nie widziała jej zbyt wyraźnie. Nie do końca wiedziała, czy włosy ma brązowe, czy czarne, twarzy też zbytnio nie widziała, jedynie po jej ramionach mogła stwierdzić, że była raczej szczupła. Nic więcej. Zacisnęła usta.
- Dlaczego pytasz? – zagadnęła z wyczuwalnym w głosie zaciekawieniem.
Raczej starała się z obcymi nie rozmawiać, tym bardziej na terenie, którego nie znała. Nie czego tak naprawdę ta kobieta chce i dlaczego właściwie do niej mówi? Powinna się tym przejąć, czy to po prostu takie zagadywanie do kogokolwiek, bo jej się nudziło? Westchnęła cicho. Powinna się rozluźnić, nie zawsze na każdym kroku czeka niebezpieczeństwo. Tak bardzo tęskniła za beztroską, którą chyba bezpowrotnie straciła.
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
- Do kogo innego, głuptasie - zakryła dłonią frywolny uśmiech uznając pytanie z niewiadomego powodu za bardzo zabawne. Przecież tylko ją miała przed oczami. Objęła kolana ramionami kładąc głowę na nich tak by spoglądać z nowej perspektywy. Mocny makijaż Rain przyciągał spojrzenie w stronę jasnych tęczówek więc w nie właśnie patrzyła. Wydała potakujące mruknięcie nieznacznie kiwając głową słysząc jak się przyznaje. Zamyśliła się na chwilę by zaraz wrócić z powrotem do rzeczywistości.
- Nie umiem tańczyć ale chcę. Wygląda jak coś co mogłabym polubić - zdecydowanie wydawała się zadowolona z siebie. Było w tym wyznaniu coś z dziecięcej psoty - Tak więc... jeżeli potrzebujesz więcej alkoholu to dobrze się składa bo wydaje mi się, że ja mam już zdecydowany nadmiar więc myślę... razem miałybyśmy wszystko - pokrętna matematyka zdawała się być w tym momencie wyjątkowo przekonująca. A przynajmniej Vane nie dostrzegała żadnego błędu logicznego. Ciągle trzymając ramionami kolana na których spoczywała głowa zakołysała się w bok by zaczepnie, zachęcająco szturchnąć kobietę - Chodź, Rain, zatańczmy razem - chciała być przekonująca, lecz nie miała w tym doświadczenia. Czy sprawiała wrażenie dąsającej się..? Nie miała pojęcia - Nie chcę iść sama. Nikt przy ognisku nie tańczy sam... - prawdopodobnie w pojedynkę nie było to takie zabawne. Na pewno musiał być powód dla którego tańczący ludzie łączyli się w pary, grupy i stada by wyginać swoje ciała. Podniosła wyżej brwi wyczekując na reakcję, decyzję.
- Twoja matematyka jest… pokraczna – zauważyła szczerze. – I jesteś pijana, to prawda – to już dodała z lekkim uśmiechem na twarzy.
No bo co miała powiedzieć, dziewczyna się nabzdryngoliła i teraz gada głupoty. I gada do ludzi, którzy jeszcze przed chwilą uważali, że nie specjalnie mają ochotę na jakąkolwiek rozmowę. W tym Rain. Ale im więcej dziewczyna mówiła i im bardziej wpatrywała się w oczy Huxley, tym bardziej stawała się intrygująca. Chciała tańczyć. Parsknęła pod nosem.
- Jeszcze wpadniesz go ogniska i się sama na nim spalisz jak na stosie – zauważyła, podśmiechując się i uważając, że w sumie jej porównanie było całkiem zabawne. – A co ja bym z tego miała. Chcesz ze mną tańczyć, zaoferuj coś w zamian.
Huxley nie była osobą, która robiła coś dla obcych za darmo. Przecież nawet jej nie znała. Równie dobrze, gdy tylko stanie z nią do tańca, to po dwóch obrotach zostanie bez wisiorka na szyi i ostatnich knutów w kieszeni spódnicy. Patrzyła na nią z zainteresowaniem, czekając na jej kolejne słowa. Cóż pijani ludzie, mają czasami ciekawe pomysły. Może rzuci coś, co Rain zainteresuje na tyle, że zdecyduje się, aby wstać ze swojego wygrzanego miejsca, odłożyć butelkę alkoholu na bok i pobujać się w rytm muzyki? Kto wie? Kto wie?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
- Jestem wykwalifikowanym numerologiem, zaufaj mi - wyznała mając nadzieję, że w ten sposób zyska zaufanie, jak i nie będzie musiała już słuchać podobnych pomówień - I tak, owszem, jestem - przy drugim wyznaniu było już mniej pewności siebie, a więcej wstydu, lecz starała się mimo wszystko utrzymać fasadę. Palące uczucie na twarzy trochę w tym przeszkadzało, lecz co mogła zrobić?
- Tym bardziej powinnaś ze mną pójść - zaśmiała się rozbawiona podśmiechiwaniem brunetki chociaż snuta wizja wcale nie była zabawna - Jak mnie tak odtrącisz, a ja zmienię się w pył nie będzie ci głupio mieć mnie na sumieniu...? - smęciła starając się uderzyć w rozczulające nuty, lecz wychodziło na to, że jej trud był daremny. Słysząc postawiony przed nią postulat zamyśliła się, a potem z pewnym podekscytowaniem uśmiechnęła się- Pokażę ci magiczną sztuczkę. Jest bardzo prosta i zawsze działa. Nie potrzeba do niej też różdżki - zaczęła zniżać ton głosu do szeptliwego, konspiracyjnego - Pozwala na poprowadzenie czarodzieja na którym ją zastosowano w dowolnym kierunku. Jedyny minus to taki, że działa tylko raz na danej osobie, a i bardzo krótko - choć brzmiało to jak bajka to jednak czy nie powiedziała wcześniej, że jest wykwalifikowanym numerologiem...? Tacy ludzie magię postrzegali inaczej i potrafili ja kontrolować na wiele sposobów. - Aby zastosować to zaklęcie, trzeba złączyć dłonie w ten sposób... - wyciągnęła je przed siebie łącząc kciuki i palce wskazujące obu dłoni. Utworzyła mało foremny kształt przypominający diament lub koślawy romb. Wyprostowała pace tak by był jak największy. Była trochę podchmielona więc nie było to dla niej takie proste. Miała poważną minę - Tak o, właśnie. Sekret tkwi w tym, by skupić się na palcach wyobrażając sobie, że opuszki są sklejone zaklęciem trwałego przylepca. Teraz druga strona powinna przełożyć przez tę obręcz swoje dłonie. Najlepiej dwie ale jak widzisz, mam eee... małe dłonie więc nie ma za dużo miejsca ale to nic. Jeżeli się nie uda, możesz przełożyć jedną, najwyżej stracę na efektywności - zamyśliła się. Brzmiała jakby faktycznie wierzyła w to co mówiła. Czy więc coś w tym było...? - Boisz się...? - spojrzała w oczy Rain z pewnym wyzwaniem.
- Zamienisz się w pył? Bo cię odtrącę? Nie znam żadnej takiej klątwy - zaśmiała się. - No i kto powiedział, że mam zamiar cię odtrącić. Musisz tylko się trochę bardziej postarać.
Całkiem ciekawa robiła się ta rozmowa i im dłużej Rain w niej uczestniczyła, tym czuła się bardziej zainteresowana. Riana wydawała się być interesującą osobą. Ciekawe było tylko to, czy to kwestia alkoholu, czy faktycznie taka była. Na rozwiązanie tej zagadki trzeba było niestety poczekać, przynajmniej do czasu, aż ta młoda kobieta wytrzeźwieje. Rain nie była pewna, czy uda jej się tego doczekać. Tak naprawdę to, co najciekawsze dzisiejszej nocy dopiero miało nadejść. Magiczna sztuczka. Hux aż się wyprostowała.
- Na czym ma polegać ta magiczna sztuczka? - Zapytała i nie mogła ukryć zaciekawienia w głosie. Może i na nią ten alkohol jakoś dziwnie wpłyną? Co oni do niego dodali?
Słuchała ją, ale nie była pewna czy wszystko dobrze zrozumiała. Sztuczka pozwala na poprowadzenie w dowolnym kierunku, działa tylko raz i w dodatku krótko? Powtórzyła to w swojej głowie wszystko jeszcze raz, a następnie stwierdziła z pełnym przekonaniem, że to jakaś durna sztuczka. I już miała coś powiedzieć, ale kobieta zaczęła mówić i Rain już nie zdążyła się odezwać. Kobieta od razu zaczęła tłumaczyć jej, w jaki sposób zacząć wykonywać tę sztuczkę. Huxley nie spodziewała się tego, więc nie skupiła się na czynności wykonywanej przez Dianę. Zamrugała kilkukrotnie, patrząc na dziwacznie złożone dłonie.
- Co? Jak? - Zapytała, starając się powtórzyć ten ruch. Chyba wyglądało jakoś w miarę podobnie. - A, przełożyć? Dobra.
Rozłożyła więc swoje dłonie, na szczęście nie musiała sobie wyobrażać, że są sklejone za pomocą trwałego przylepca. Jeszcze by dziewczyna zrobiła coś i by jej tak zostało. Wielkość dłoni Rain była podobna do wielkości dłoni Riany i niestety albo stety, jej dwie dłonie się nie zmieściły. Wsadziła więc w ten dziwny otwór tylko jedną rękę.
- Haha, najgorsze co mi chyba zrobisz, to skleimy się trwałym przylepcem - zaśmiała, się puszczając do niej oczko. - A może chcesz się gdzieś ze mną teleportować? Ale to nie radzę, bo przestanę być miła. A tak serio. To co dalej?
Patrzyła na nią dalej z zainteresowaniem, ale Riana musiała się postarać, żeby to zainteresowanie utrzymać. W międzyczasie tak Huxley przeszło przez myśl, że powinna częściej pojawiać się na takich imprezach. Były bardzo ciekawe, po drodze spotkała ciekawe osoby. W sumie to nawet całkiem dobrze się tutaj bawiła. Dobrze, że jeszcze nie wiedziała, że nie wszyscy, których spotka, będą dla niej tacy mili. Nie wiedziała także, że niedługo cały świat się zawali. Beztrosko więc oddawała się czarom nowo poznanej koleżanki.
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Riana była jednak wyjątkowo kreatywną kobietą, której porażka nie zrażała. Jeżeli nie drzwiami to oknem, a gdy i to było zamknięte na cztery spusty to... był przecież jeszcze komin, prawda? Uśmiechnęła się słodko, kocio słysząc w końcu od drugiej strony nić zainteresowania. Jak rasowy naukowiec, którym przecież była, wyszła na przeciw temu głodowi wiedzy.
- Tak, tak, dokładnie tak - przełożyć, mhm - kiwała głową patrząc na poczynania drugiej strony. Cierpliwie instruowała. Nie było w tym pośpiechu. Trzeźwa, czy nie wciąż była naukowcem, a to zobowiązywało do zachowania pewnej metodyki pracy.
- Hahaha... Haha... Haaa... Trwały przylepiec? Pfff... Nie jesteśmy małymi dziewczynkami, prawda? - zaśmiała się serdecznie, chociaż w połyskujących oczach odbiła się chwilowa, nieskrywana przed nikim myśl, że mógł to nie być w rzeczywistości tak głupi pomysł. Może innym razem... - Nie ma mowy. Po co miałabym nas stąd eksmitować, gdy tu tak wesoło - zapewniła uspokajająco. Nie podjęła oczywiście żadnych gwałtownych kroków by nie zasiać czujności, dopiero w trzeciej lub piątej chwili nagle zatrzasnęła obręcz utworzoną z obu swoich dłoni na przegubie Rain. Złapała ją w najsilniejszym, babskim, pijaczym uścisku na jaki było ją stać (tzn. względnie słabym). Panna Vane była z siebie dumna. Jak kot, który nakrył łapką mysz. Idąc za ciosem po chwili zaczęła kołysać ręką w górę i w dół tak, jakby witała czarownicę trochę za entuzjastycznie uściśnięciem dłoni. Równolegle recytowała rymowankę. Jeżeli robiła to w rytm skocznej muzyki z tła, Merlin świadkiem, że był to nieoczekiwany zbieg okoliczności - Tupią nogi rozłoszczone, skaczą nogi przestraszone, tańczą nogi rozbawione, które ze mną będą dziś...? - jeżeli tylko na twarzy czarownicy z naprzeciwka pojawił się cień rozbawienia uznałaby to za jednoznaczną odpowiedź zachęcając drugą stronę do podciągnięcia się do pionu.
angel heart | devil mind
Dlatego też bez większego zastanowienia podążała za wskazówkami kobiety. Stwierdziła, że w tym momencie chyba lepiej nie myśleć i się nie zastanawiać, bo zaraz zaczną nachodzić zbyt racjonalne myśli i nic z tej krótkiej i magicznej chwili nie będzie. Kiwała głową na pochwały, że dobrze układa ręce. Prychała na słowa kobiety o niebyciu dziećmi i dała sobą kierować jak małą marionetką. I gdzieś w głębi duszy wiedziała, że to nie będzie jakaś zwykła sztuczka. A wielce opracowany plan na… sama nie wiedziała na co.
Najpierw spojrzała zdziwiona, gdy jej ręce zakleszczyły się w jakimś dziwnym i pokręconym uścisku. Potem zmarszczyła brwi, jakby miała się zdenerwować, gdy Riana zaczęła machać jej dłońmi w górę i w dół. A słysząc słowa, które zaczęły wypływać z ust towarzyszki – roześmiała się. I nie mogła się powstrzymać, śmiała tak mocno, że aż zginęło Huxley w pół, a po chwili odchyliło do tyłu.
- Czy ty – wydusiła z siebie, nie mogąc przestać się śmiać. – Czy ta twoja sztuczka naukowa… to po prostu porwanie mnie do tańca? Haha, powiedziałabym, że wystarczyło zapytać, ale w sumie nie wiem, czy bym się zgodziła. Cwana jesteś – mruknęła rozbawiona.
I tak ją tym dziewczyna kupiła, że Huxley faktycznie podniosła swoje zacne cztery litery do pionu. Gdy zrównały się ze sobą, okazało się, że są niemalże równe. Dziwne uczucie, gdy stoi się z kimś twarzą w twarz i jego oczy ma się na wysokości swoich własnych. Więc spojrzała odważnie, w te szaroniebieskie tęczówki sprawdzając, gdy kobieta ucieknie wzrokiem czy też podejmie rękawice.
- I jaki dalej był ten twój plan? Czy pokażesz mi dalszą część sztuczki? – zapytała.
Niech teraz dziewczyna kombinuje dalej. To, że udało się jej z pierwszą częścią zadania, to nie oznaczało, że Rain tak łatwo dalej się podda. Teraz miała ochotę się trochę podroczyć. Ciekawe co na to Riana.
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Strona 13 z 14 • 1 ... 8 ... 12, 13, 14
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Dorset