Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Dorset
Pomost
Liczne mniejsze ogniska ciągnące się wzdłuż plaży wydawały się nieco bardziej ustronne. Przy kilku serwowano ciepłe pieczone ziemniaczki z solą, odrobiną masła i kubkiem orzeźwiającej maślanki. W tej okolicy dało się również spotkać najwięcej starszych czarodziejów, którzy odpoczywali, ciesząc się widokiem bawiącej się młodzieży i wspominając własną młodość, wielu z nich opowiadało przy ogniskach interesujące historie sprzed dziesiątek lat, a najstarszy spośród nich - nawet sprzed wieku. Ciekawi dawnych zwyczajów młodzi czarodzieje wysłuchiwali tego z zapartym tchem. Pozostali odchodzili niewzruszeni, dołączając do beztroskich zabaw. Wybrzmiewała wyliczanka chodzi lisek koło drogi śpiewana w rytm prymitywnej fujarki, gdy spore grono młodych czarodziejów bawiło się w tę zabawę, chętnie witając każdego, kto zechciał do nich dołączyć.
Im dalej od głównych ognisk tym okolica wydawała się cichsza i ustronniejsza. Odpoczywający tutaj czarodzieje nie mieli na twarzach tej pogodnej radości, wydawali się zatroskani. Wiele kobiet siedziało z dziećmi, ale bez ojców, wielu mężczyzn było okaleczonych. Okryci kocami, które rozdawano przy straganach na jarmarku, szukali wytchnienia.
Na plaży rozstawiono wiklinowy kosz z białymi lampionami. Wieczorem, kiedy słońce zachodzi za horyzont, a wiatr zaczyna wiać w stronę morza, uczestnicy festiwalu mogą zapalić je prostym zaklęciem i posłać do nieba wraz ze swoimi marzeniami. Na koszu wisi szarfa z mottem Prewettów: ab imo pectore, a same lampiony mają symbolizować miłosny lot Aenghusa i Caer – bohaterów rodowej legendy, którzy w postaci łabędzi spędzili w powietrzu trzy dni i trzy noce.
Na mniej zatłoczonej plaży najłatwiej jest odnaleźć bursztyn - zwany morskim złotem - wyrzucany przez fale. Jest to znalezisko rzadkie, lecz magiastronomowie twierdzą, iż święto żniw związane jest z ruchami gwiazd, które wywołują przypływy niosące magiczną aurą ściągającą ten cenny i piękny surowiec do brzegu. Aby przeszukać piasek nad brzegiem należy rzucić kością k10, w przypadku uzyskania wyniku 1-3 można rzucać ponownie w kolejnym poście. W przypadku uzyskania wyników 1-3 trzy razy z rzędu postaci marzną dłonie i może próbować ponownie dopiero po ogrzaniu się przy ognisku.
- Bursztyny:
- 1: Nic nie znajdujesz.
2: Nic nie znajdujesz.
3: Nic nie znajdujesz.
4: Znajdujesz mały bursztyn o jasnozłotym ubarwieniu.
5: Znajdujesz mały bursztyn o miodowym ubarwieniu.
6: Znajdujesz mały bursztyn o kasztanowym ubarwieniu.
7: Znajdujesz nieco większy bursztyn z inkluzją owada.
8: Znajdujesz nieco większy bursztyn z inkluzją rośliny.
9: Znajdujesz duży ładny bursztyn z inkluzją rzadkiego pięknego kwiatu paproci.
10: Znajdujesz duży bursztyn, który nieznacznie połyskuje ciepłą aurą pomimo wyjęcia go z zimnej wody. Postać z geomancją na poziomie I rozpozna w nim świetlny bursztyn (Kwiat paproci zatopiony w bursztynie, który można oprawić w wisior albo pierścień lub rozbić na bransoletę albo naszyjnik. Legenda głosi, że podarowana od ukochanej osoby zaklina w sobie miłość i ogrzewa Bije ciepłem, działa tylko na obdarowaną osobę - chroni przed zimnem, a nawet zamarznięciem. Rzucenie zaklęć związanych z zimnem na osobę posiadającą bursztyn wymaga o 10 oczek więcej), po rozpoznaniu możesz zgłosić się po jego dopisanie do ekwipunku postaci w aktualizacjach.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:09, w całości zmieniany 1 raz
- Może nie powinnaś ich szukać? – rzuciła lekkim tonem, robiąc delikatną pauzę.- Są niebezpieczne, a gdy z łatwością przyćmisz ich urodę i zawstydzisz wdziękiem, mogą być baaardzo złe.- dodała pogodnie. Celina była ładna, ba, była prześliczna i nie mogła jej tego ujmować. Budziła trudną do zrozumienia zazdrość, która ustępowała, gdy tylko blondynka znikała z zasięgu wzroku. Teraz poczuła to samo, to dziwne uczucie, gdzieś w trzewiach, które powoli rozchodziło się nieprzyjemnie. Nie rozumiała tego, dlatego usilnie ignorowała. Nie chciała, aby podobne odczucia dominowały w myślach, zabierały czas, który mogły poświęcić na rozmowę.- Mogę ci pomóc w nauce. Jeszcze nie najgorzej pływam.- zaoferowała po chwili zawahania się. Ciąża na szczęście nie zrobiła z niej jeszcze boi, więc z radością wykorzystywała takie momenty. Nie zamierzała się jednak naprzykrzać, dotrzymywać towarzystwa i uczyć czegokolwiek na siłę. Dlatego nie drgnęła nawet z miejsca, czekając na reakcję Lovegood.
Odwróciła na moment wzrok znów ku tafli wody, teraz już wzburzonej przez delikatne fale.
- Raczej w utonięciu w nich.- prychnęła z rozbawieniem.- Ale to nic, jeszcze kiedyś zdążę.- dodała w podobnym tonie.- Byłam w okolicy i przypadkiem trafiłam w to miejsce. Nie sądziłam, że tak łatwo odpłynę gdzieś myślami, będąc przez chwilę sama... bez żadnej żywej duszy obok.- wyjaśniła, dlaczego tu w ogóle trafiła.
- Co ty, to niemożliwe - skontrowała z pewnością charakterystyczną mędrcom z białymi brodami i okularami na pokrzywionych nosach. - Nie ma istot piękniejszych od syren! Myślę, że to morska woda tak na nie działa. Dla nas jest szkodliwa, wysusza nas jak urwane kwiaty prażone słońcem, ale dla nich to jak kosmetyk. Och, a może one... - oczy półwili rozwarły się, gdy nachylała się konspiracyjnie w kierunku ślicznej czarownicy, teatralnie przejęta wagą odkrycia, które było tak abstrakcyjne, co i głupie, - jedzą perły. I dlatego tak błyszczą. Uwodzą - zawyrokowała z nobliwą powagą, po czym parsknęła, rozbawiona własnym żartem.
Propozycja nadeszła z olśnieniem, że Eve jako jedna z nielicznych nie dołączyła do nich w jeziorze podczas ogniska. Nie upiła łyka alkoholu, nie mogła obawiać się o swoje zdrowie, gdy upojenie odezwie się pośród fal i zabawi się stabilnością błędnika, ciągnąc na dno jak zwodnicza syrena. O co więc chodziło? Czyżby wolała nadzorować z brzegu, niczym ratowniczka lub matka doglądająca bandę niesfornych, małych rozbójników? Z tych samych powodów, z których nie wspomniała o rozmowie z Nealą, nie zdecydowała się jeszcze spytać o tamten wieczór, pełen emocji, turbulencji, młodzieńczej pasji jaskrawej tak w miłości czy przyjaźni, jak i gniewie.
- Och, jeśli to tylko kurtuazja, to uwiłaś nią własną kotwicę, która zabierze cię ze mną do najniższych głębin, bo już nie odpuszczę. Naucz mnie ile tylko potrafisz, proszę - skinęła wesoło, by zaraz sięgnąć do połów sukienki, które przeciągnęła przez głowę. Od końca marca przybrała na wadze, ale nie dość jeszcze, by mówić o znaczącej poprawie sylwetki; strój kąpielowy nieco na niej wisiał. Wciąż wydawała się filigranowa, przeżarta pokonanym dramatem, jak pierwsza kwadra względem pełni księżyca. Były z Eve teraz tak różne; dzieciątko noszone przez Cygankę napełniało ją zdrowym blaskiem, którego Celine była świadoma, a którego jednocześnie nie potrafiła odpowiednio umiejscowić. - Jest zimna? - zapytała, wskazawszy głową na wodę, w której dziewczyna moczyła stopy. - Jeśli tak, nie toń. Ani w myślach, ani w niej - dodała, w głosie zadźwięczały nuty czułości, troski. - Chyba że to dobre myśli, wtedy faktycznie można się nimi zachłysnąć, pływać w ich miodzie, jeszcze raz przeżyć miłe chwile... Zanurkować w jedynym, co należy pamiętać - na moment umknęła spojrzeniem, wodząc nim po kręgach na morskiej tafli, które rozpościerały się od miejsca, w którym sama zanurzyła nogi, powoli zsuwając się z drewnianej kładki. Były na tyle blisko brzegu, by widziała niedalekie, pokryte glonami dno. - Ale póki co musisz przemęczyć towarzystwo żywej duszy, która tak nieładnie ci przeszkodziła - zmitygowała się w nadciągającej melancholii, a twarz znów rozświetlił uśmiech.
Przydenna roślinność załaskotała podeszwy stóp, otulił je piasek, podpierając ciężar stojącej postaci. Znalazła się w wodzie po pas, tylko kilka razy szczęknąwszy zębami z kontrastu, który dla gorącego powietrza stanowił chłód akwenu, i później wyciągnęła dłonie do Eve w geście zaproszenia. Utoniemy razem, tylko na kilka minut, na małą wieczność; utoniemy, a potem znów wychylimy głowy na powietrznię i zaczerpniemy tchu. - Jak się macie, Evie? Dynia mocno dokazuje? - spytała ciepło. Kot Thomasa miał w sobie więcej energii niż oni wszyscy razem wzięci, domownicy udzielający jej schronienia w najczarniejszej godzinie, i nieistotne co zrobił Thomas, jego kot nie był za to odpowiedzialny. Wciąż wspominała go z rozczuleniem.
- Nie zgadzam się i będę uparcie twierdzić, że obok siedzi właśnie taka piękniejsza.- odparła z lekkością i rozbawieniem. Spoważniała teatralnie, otwierając szerzej ciemne oczy, kiedy dziewczyna wypowiedziała swoje przypuszczenia.- Na Merlina, możesz mieć rację! To wszystko przez perły i może muszle? Widziałaś, jak śliczne są czasem i o nietypowych kolorach? – ożywiła się bardziej, by zaraz zawtórować jej śmiechem.- Mogą je jeść albo robić z nich proszek i wcierać w skórę. Może trzeba też spróbować? – spytała, próbując raz jeszcze spoważnieć, ale absurd tego, co mówiły obie, uniemożliwiał opanowanie rozbawienia.
Nie czuła, by wpakowała się w kłopoty, proponując pomoc. Lubiła pływać, lubiła wysiłek, który trzeba było w to włożyć i to jak woda wyciągała siły, ale również kotłujące się emocje. Nie znała już lepszego sposobu na poradzenie sobie z nadmiarem wszystkiego; myśli, emocji, zmartwień. Nie miała żadnej osoby z którą mogłaby porozmawiać o czymkolwiek, sprawach ważnych i błahych, więc pozostawało tylko to.- Nauczę, ile tylko chcesz.- odparła z uśmiechem, spoglądając na dziewczynę, kiedy ta wstała, by zdjąć sukienkę i zostać w samym stroju.- Pamiętam, że mam u ciebie jeszcze jedną obietnicę do zrealizowania.- dodała, samej wstając powoli. Obiecała jej, wtedy na ognisku, że pokaże cygański taniec, że zatańczą wspólnie. Nie udało się i obie znały tego powód, który odebrał jej chęć, by się bawić.
Zawahała się na moment, zerkając na wodę w której dotąd zanurzała tylko nogi.
- Trochę, ale to kwestia przyzwyczajenia.- woda potrzebowała jeszcze czasu, by się nagrzać, ale nie raz już zanurzała się w jeziorach czy morzu, wcześniej niż ktokolwiek inny, może normalny pomyślałby o tym. Uśmiechnęła się z lekkim zmieszaniem do Celiny, słysząc troskę w jej głosie. Nie powiedziała nic, wiedząc, jak smutno zabrzmiałyby jej słowa. Nie chciała psuć im tego momentu, chwili beztroski.- Chyba jestem wdzięczna, że mi tak przeszkodziłaś.- przyznała, wiedząc, że nic dobrego nie wyszłoby z samotności i tonięcia w myślach. Poszukiwanie odpowiedzi było drogą donikąd, zbyt mało wiedziała i zbyt wiele miała luk, których nie umiała uzupełnić. Sięgnęła do krawędzi sukienki, gotowa również ją zdjąć. Pływanie w samej bieliźnie, teraz nie wydawało się takie złe, nie było w pobliżu chłopców, przy których zwyczajnie nie powinna. Chociaż chętnie odrzucała wiele wpajanych od dziecka zasad, tak ta jedna osiadła w umyśle za mocno by ją łamać. Przynajmniej w ostatnim czasie, gdy piętrzyło się w niej poczucie, że ciągle robi coś źle. Teraz jednak zatrzymało ją jeszcze coś innego. Nie obawa przekroczenia granicy, a ciąża, która, mimo że nadal była chuda, zaczynała już odciskać ślad na sylwetce. Zwłaszcza gdy nie mogła swego stanu skryć pod materiałem. Westchnęła cicho pod nosem, zapomniała się i odwrót, był już trochę spóźniony. Domyślała się, jak dziwnie będzie to teraz wyglądać. Tylko na pozór pewnym ruchem, zsunęła z siebie materiał, spojrzenie zatrzymując na deskach pomostu. Nie czekała na nie wiadomo co, wchodząc zaraz do wody. Wzdrygnęła się, kiedy rozgrzana skóra zetknęła się z zimną wodą.- Wydawała się cieplejsza.- rzuciła nieco nerwowym śmiechem. Przesunęła dłońmi po ramionach i szyi, chcąc się trochę rozgrzać.
Zanurzyła się po szyję, a ciemne tęczówki utkwiła w blondynce, kiedy pytanie zawisło w powietrzu.
- Dobrze, a przynajmniej na tyle na ile tylko się da. Wiesz, jak teraz wygląda codzienność.- wzruszyła lekko ramionami, nie bardzo wiedząc, co miałaby powiedzieć.- A Dynia ostatnio przechodzi sam siebie. Dogadał się z Betty i to najgorszy duet, jaki może być, gdy zaczynają być gadatliwi. Trochę jakby chcieli całemu światu obwieścić, że są tu i mają zażalenia.- prychnęła, przewracając oczami. Nie sądziła, że kobyła i kocur, mogą tak się dogadać.
- A ty? Wszystko już w porządku? – spytała, wcześniej nie dociekając, co dzieje się w codzienności Lovegood, odkąd zniknęła od nich.- Los dał ci już odetchnąć i cieszyć się drobiazgami, zamiast oglądać za siebie? – miała nadzieję, że tak.
- Nie zaszkodzi - zgodziła się z dramatycznym skinieniem. Opuszki dwóch palców oparły się o podbródek, rozcierając jasną, miękką skórę. - Tylko skąd weźmiemy perły? U Elrica żadnych nie znajdę, on ich nie nosi. Chyba że robi to w tajemnicy - szepnęła, ubierając domysł w teatralne, zszokowane wzdrygnięcie. Niewykluczone, że gdzieś na strychu w domu na rozdrożu znajdowały się stare rodzinne pamiątki owinięte w zakurzone tkaniny, chroniące je przed światłem dziennym na dnie zaryglowanych skrzyń; jeśli tak było, Celine nie miała o nich pojęcia. - Wygląda na to, że będziemy musiały okraść jakieś syreny - dodała przejętym półgłosem, utrzymała przy tym jeszcze przez chwilę nobliwą ekspresję, po czym wybuchła śmiechem, głośnym, niekontrolowanym, biegnącym wzdłuż tafli wody, która niosła go z miłością gdzieś hen daleko.
- To były... tańce. Prawda? Przepraszam, trochę mi się to wszystko miesza, tamte wspomnienia gdzieniegdzie są zamazane... Ale jestem pewna, że o nie chodziło. Tak dużo słyszałam o twoim tańcu - delikatny rumieniec zawstydzenia dotknął policzków, a zaraz za nim podążyła słodycz uśmiechu wypełnionego skruszeniem. Żar alkoholu powstały z Mocarza wypalił wiele szczegółów tamtego wieczora, nie powinna była mieszać trunku z innymi alkoholami, więc teraz musiała za to zapłacić. O pragnieniu ujrzenia Eve w jej żywiole nie mogłaby jednak zapomnieć. Od dnia, w którym James opowiedział jej o tańcu swojej żony, chciała zobaczyć to na własne oczy - doświadczyć innej kultury poprzez ruch, rytm, emocję, nauczyć się jej i zrozumieć czym była, jakie tajemnice skrywała w tanecznych krokach. Co zamierzała przekazać. Spojrzenie zmiękło jeszcze mocniej, gdy ta wyraziła wdzięczność, i Celine zdała sobie sprawę z tego, że do tej pory nie zastanawiała się przez co w życiu przechodziła pani Doe, co tętniło w jej myślach i spędzało sen z powiek. Nieosiągalność wytyczała wokół niej mury otoczone fosą i mostem zwodzonym, który chyba niechętnie opuszczała przed nieznajomymi - ale półwila mogła zaoferować więcej od siebie, w jakiś sposób przekonać do siebie Eve i pozwolić im nawiązać nić porozumienia zamiast jedynie milczącej akceptacji. Kiwnęła głową.
- Mogę przeszkadzać ci częściej - zaoferowała gładką melodią, szczerą. Konflikt dziewczyny z Nealą wisiał gdzieś nad ich głowami jako smutna, gęstniejąca mgła, ale nie wierzyła, by Weasley wymagała od niej wybierania stron. Rudzinka nie mówiła o tym otwarcie, obie wiedziały zresztą, że gdy emocje ostygną łatwiej będzie wznowić rozmowy, jeśli faktycznie się lubiły - za co Celine mocno trzymała kciuki.
Tymczasem myślami nie mogła być dalej od katastrofy wulkanicznej, jaką przeżyły Eve z Nealą. Wzrok przesunął się wzdłuż sylwetki pozbawionej sukienki, aż zatrzymał się na wybrzuszeniu, wyraźnym, sześciomiesięcznym śladzie, którego nie dostrzegła wcześniej pod materiałami ubrań Cyganki. Zastygła na chwilę, po prostu zamarła; czy to możliwe? W okresie wielkiego głodu Doe nie mogło powodzić się na tyle, by czarownica do tego stopnia przybrała na wadze, więc...
- Betty? - powtórzyła tępawo i przełknęła ślinę, dopiero wówczas zmusiwszy wzrok do powrotu do ślicznej twarzy koleżanki. Tak trudno było teraz patrzeć jej w oczy. Zaokrąglony brzuch wzywał uwagę Celine jak krzyk dobiegający z magicznej wieży, jak magnes, który przyciągał mocą, jakiej nie sposób się oprzeć. - Och. To była wasza kura? Powinniście sprawić sobie dirikraka do towarzystwa, wtedy byłoby jeszcze weselej - nie miała pojęcia o istnieniu czterokopytnego stworzenia w domu Doe, naturalną reakcją było przypisanie imienia do kury. W jej uśmiechu zamigotała posępność nostalgii. Hodowla dirikraków w dolinowym domu była jednym z najsłodszych wspomnień, jakie wciąż trzymała pieczołowicie zamknięte w sercu; widok tatka goniącego upierzonych uciekinierów na ulicy, kiedy ptaki znów znalazły wyrwę w magii ogrodzenia i zdecydowały się udać na wycieczkę po wiosce; pierwsze pisklę wyklute na jej oczach; kolorowe pióra wplecione w srebrne warkocze.
- Tak, wszystko w porządku. Radzę sobie. Dziękuję - rozpogodziła się nieco, odgoniwszy od siebie smutne iskierki utraconej przeszłości ściągające ją w stronę emocjonalnego, głodnego ofiar wiru. - Dobrze mi u Elrica, dogadujemy się lepiej niż sądziłam - niby nic się nie zmieniło, znali się od zawsze, kochali od zawsze, jedna ujawniona gorycz tajemnicy nie mogła przekreślić lat zażyłości. Brodząc w wodzie, w której zaczęła powoli pływać tak, jak ostatnio ćwiczyła, tylko raz na jakiś czas podpierając się stopami o dno, nie zdołała oprzeć się nawracającemu rumieńcowi. Ciekawości. Wzrok spoczął na twarzy Eve i wpatrywał się w nią z niewinną koncentracją; nie bądź natrętna, upomniała się w duchu. Tylko zapytam, skontrowała po chwili. - Evie, a powiedz mi... czy ty może, no wiesz... Czy to - podpłynąwszy trochę bliżej Celine wskazała dłonią pod powierzchnię tafli wody, na swój brzuch, choć na myśli miała ten należący do czarownicy, - jest to, o czym myślę? Nie musisz odpowiadać, jeśli nie chcesz! - zapewniła natychmiast, przecież nie chciała jej urazić swoim natręctwem.
- Tak, chciałaś zobaczyć cygański taniec.- przytaknęła jej, by lekkim machnięciem dłoni, dać znać, by nie przejmowała się faktem, że nie miała pewności czy to o nie chodzi. Uśmiech na jej ustach stał się nieco niepewny, gdy padło, że tak wiele słyszała. Dziwnie jej było, że ktoś obcy opowiadał coś o tym, jak tańczyła. Poza tym trochę minęło, odkąd ostatni raz miała okazję, a obecny stan również nie zachęcał. Nie chciała dowiedzieć się, gdzie leży teraz granica jej możliwości. Słysząc ofertę, zaśmiała się cicho.
- Poproszę, tak często, jak tylko możesz i chcesz.- odparła, szczerze chcąc więcej jej towarzystwa. Póki był na to czas i okazje. Póki nic nie stało na przeszkodzie, aby spędzać chwilę z kimś pokroju półwili.
Przymknęła lekko powieki, kiedy zanurzyła się w wodzie. Pierwsze zimno minęło, zaczynało być znośnie i w końcu na tyle akceptowalnie na ile tylko mogło. Była gotowa odpowiedzieć już na pytanie, uświadamiające jej, że dziewczyna nie wiedziała o prezencie, który dostała na urodziny. Jednak kolejne słowa na moment ją zastanowiły.- Kura? Nie. Betty to klacz, tinkerka.- wyjaśniła z rozbawieniem.- James kupił ją na moje urodziny.- dodała, by jasnym stało się, skąd się u nich w ogóle wziął koń.
- Czym jest dirikrak? – spytała, nie kojarząc takiego zwierzęcia. Może kiedyś usłyszała już, ale pamiętała. Może widziała, ale nie miała pojęcia, że to właśnie to. W taborze nie mieli wielu magicznych stworzeń, były wręcz rzadkością, raczej wymysłem młodych niż starszych.
Słuchała, kiedy Celina przyznała, że było już lepiej.
- Cieszę się, naprawdę.- pamiętając dziewczynę z momentu, kiedy do nich trafiła i patrząc na nią teraz, widziała różnicę. Musiało być lepiej, ale teraz chociaż przyznała to na głos.- Z rodziną zwykle jest lepiej powrócić do codzienności.- spróbowała zdławić w sobie cień goryczy, który poczuła zaraz. Zwykle.
Patrząc, jak zaczyna pływać, sama przepłynęła kawałek i zanurkowała, kiedy wiedziała już, że nie ma gruntu w tym konkretnym miejscu. Pod wodą spędziła chwilę, by znaleźć się na powierzchni, gdy tylko uciekło jej więcej powietrza z płuc. Dłońmi zebrała z twarzy włosy, które kleiły się do skóry przez wodę.
Odwróciła głowę w kierunku dziewczyny, gdy ta zaczęła zbierać się na odwagę, aby zapytać. Spodziewała się tego, widziała jej spojrzenie i czekała, aż ten temat wypłynie. Czuła się nieco niepewnie, gdy przychodziło mówić o ciąży. Dotąd poza rodziną, przyznała się do swojego stanu tylko jeden osobie. Chłopakowi, który niespodziewanie zaskarbił sobie znów jej sympatię i dość zaufania, chociaż zrobił tak niewiele.
- Tak, to właśnie to. Tylko proszę, nie mów o tym nikomu, nie chcę, by ta wiadomość rozeszła się dalej.- odparła, nie kryjąc niepewności.- Niedługo i tak będą wiedzieć wszyscy, bo zostało mało czasu do rozwiązania... ale póki co, chcę, aby pozostało tak, jak jest teraz.- wyjaśniła jeszcze, domyślając się, że pytanie o termin również padnie.
- Chciałam, chcę dalej - zapowiedziała od razu, by nie pozwolić obumrzeć na nowo rozognionemu płomieniowi obietnicy. Nie tylko balet był bliski jej sercu, Celine kochała taniec we wszelkiej postaci, każdego też chciała się nauczyć, marząc prędzej czy później o osiągnięciu perfekcji. Dla siebie była najsurowszym recenzentem i po prawdzie liczyła, że Eve również nie zostawi na niej suchej nitki, jeśli zdoła namówić czarownicę na lekcje. Tylko czy to nie będzie przypominać niestosownego wchodzenia z butami w cudzą kulturę? Wątpliwości nie dawały jej spokoju, wiązały ciekawski głos, zanim ten zdołał wyprodukować słowa. Nie chciała się zbłaźnić, nie chciała też jej urazić. - Od dawna tańczysz? Nie wiem dlaczego nigdy dotąd cię o to nie zapytałam. Przecież to nasz wspólny język. Inny, ale ten sam. Bez słów i skomplikowanych, zagmatwanych zwrotów - nie liczyły się naprędce rzucane ochłapy informacji, ani krótkie wymiany zdań, Celine złapała się na tym, że łaknęła precyzyjności, w której mogłaby rozejrzeć się za bliźniaczymi doświadczeniami. To zbliży je jeszcze bardziej, taniec w końcu zawsze to robił. Scalał zamiast dzielić. Upiększał zamiast podkreślać wady.
Odrobinę mocniej wyciągnęła ku górze głowę na wieść o koniu, który zawitał do ogrodu przy domu Bathildy Bagshot; na początku ta wiadomość zdziwiła ją tak bardzo, że ledwo zrozumiała, z czym wiązało się pojawienie Betty w ich progach, aż...
- Miałaś urodziny? - zarumieniła się delikatnie. Chociaż dotychczas wcale nie były w najlepszych, najbliższych stosunkach, i tak poczuła momentalnie rozchodzące się po duszy ukłucie wyrzutów sumienia, gorzkich i ciężkich, gryzących krawędzie świadomości jak wygłodzone psy. Powinnam była dowiedzieć się tego na czas. - Nie wiedziałam... To piękne z jego strony, taki prezent. Jeździłaś już na niej? - cały czas nie wyobrażała sobie podróży w siodle, bo poza lotem w tanecznych przestworzach, gdzie wcielała się w łabędzia, bliżej jej było do oddechu ziemi. Czuła się pewniej polegając wyłącznie na sobie, na stabilności sceny łąk i chodników, niezdolna ocenić czy byłaby w stanie nawiązać ze zwierzęciem tak głęboką nić zaufania, żeby powierzyć mu zdrowie i samej przyjąć na ramiona obowiązek opieki nad jego dobrem. Malutki kameleon czy puszek pigmejski w radosnej, różowej barwie, to było co innego niż rosły wierzchowiec. Pomyślała też, że najwyraźniej musiało im się dobrze powodzić - albo na przestrzeni upstrzonych wojną miesięcy konie stały się zwierzyną tak tanią, by nawet biedniejsi mieszkańcy Wysp mogli sobie na nie pozwolić. To możliwe? Nie zapytała o to na głos, dochodząc do wniosku, że właściwie to nie przejmowała się tym na tyle, by wściubiać nos w nieswoje finanse, ani nie planowała w najbliższym czasie przygotowywać dla Elrica podobnego prezentu. - Wszystkiego najlepszego, Evie - dodała z przepraszającym uśmiechem i na moment dotknęła przegubu jej dłoni, opuszkami palców wędrując do nadgarstka, który musnęła ciepłą skórą, by później całkowicie cofnąć ten kontakt. Drobny, pierwszy kroczek.
Z rodziną faktycznie było lepiej - chociaż wcześniej w najśmielszych snach nie wybiegała tak daleko w sferze fantazji, spajając ze sobą Elrica więzami krwi rodzeństwa. Czasem, gdy spoglądała na niego kątem oka, korzystając z nieodwzajemnionego spojrzenia krzątającego się w swej codzienności czarodzieja, żałowała, że wyjawił jej ten sekret - aż umysł roziskrzył się myślą, że łatwiej było im dzielić ten ciężar, rozkładać jego wagę na dwie pary ramion.
- Dirikrak to nasz magiczny odpowiednik kury, trochę bardziej przebiegłej niż zwykła kwoka wysiadująca jajka i dziobiąca ziarno rzucone na ziemię. Kiedy wyczuje zagrożenie, po prostu znika. Przez moment nie masz pojęcia dokąd zwiała. Zastanawiasz się czy magia wyniosła ją gdzieś jak czarodzieja ogarniętego czkawką teleportacyjną. Ale ona zawsze znów się pojawia, po prostu kilka metrów dalej - wyjaśniła, zdobiąc uśmiech smugami nostalgii przenikającej przez wesołość. Przymknąwszy powieki była w stanie przywołać przed oczy obrazy każdego osobnika pod ojcowską opieką, do dziś pamiętała pisklaki, którym przyglądała się od świtu do zmierzchu, a bywało, że i dłużej, jeśli Egerton Lovegood nie wołał jej do domu z nakazem umycia zębów i ułożenia się do snu. - Mój tata je hodował. Mieliśmy dom blisko waszego - mieli, już nie mają. Dziś mieszkała na posesji Elrica w uroczym domu na rozdrożu, podczas spacerów mijając niedużą posiadłość zajętą przez bank, utraconą przy ojcowskim aresztowaniu. Spoglądała w ciemne okna skryte za nieodsłoniętymi zasłonami i zastanawiała się kim będą ludzie, którzy kiedyś tam zamieszkają, jakie będą ich historie. Czy odnajdą tam rodzinną miłość, którą Lovegoodowie tchnęli w ściany.
Nowe życie, choć smutne, mogło być też piękne.
A życie noszone pod sercem Eve właśnie takim było.
Z ust Celine uleciało niezduszone w porę piśnięcie, ciche, pełne zdziwienia, kiedy przykryła dłońmi rozwierające się w zdziwieniu wargi. Czyli to naprawdę to! Nie nadwaga, nie otyłość, a dziecko! Przez chwilę przyglądała się jej w zachwycie zamglonymi otępieniem oczyma, aż przechyliła głowę do boku i klasnęła w dłonie, a twarz rozświetlił najszerszy jak do tej pory uśmiech. Szerszy nawet niż podczas ich głupiutkich rozmów o syrenach i ich perłach, o chłopcach dekoncentrujących morskie piękności.
- Oczywiście, oczywiście, nikomu nie powiem - obiecała bez zawahania, na szczęście los nie uczynił z niej papli. Traciła tę zachowawczość wyłącznie pod wpływem narkotyków, od których od miesięcy była czysta, albo alkoholu, którego nawet nie miała. - Na Merlina, Eve, to... to jest... Jeju. To super! Gratuluję, naprawdę! Dotąd żadna moja koleżanka nie była w ciąży, a to takie piękne, to dlatego tak promieniejesz ostatnio, jeszcze mocniej niż wcześniej. Teraz już wszystko rozumiem. Dzieciątko dodało swoje trzy knuty do twojego naturalnego czaru - podparłszy się na nogach, Celine pochyliła się lekko i odszukała wzrokiem widoczny pod taflą wody brzuch czarownicy. Mogła być napastliwa w swojej entuzjastycznej ciekawości, jednak robiła to nieświadomie, z najczystszą radością, niezdolna odnaleźć umiaru. Dłonie ułożyła na bokach swojej szczęki, rozanielona. James spisał się na medal. Może stąd ten koń? W nagrodę za ich wspólne dzieło? - Wiesz, że zawsze będziesz sobą, prawda? - spytała nagle, jakby trzeźwiejąc z chwilowego amoku. Coś w głosie młodej kobiety, ta skrytość przed światem, napełniły ją gwałtownym niepokojem. Półwila uniosła na nią spojrzenie i ponownie wyprostowała plecy, po czym poruszyła się w wodzie, łagodnie opływając Cygankę. - Z dzieckiem czy bez dziecka, zawsze będziesz Eve Doe - uśmiechnęła się pokrzepiająco. - To trochę głupie, ale... Jestem z was dumna. Tak szczerze. Będziecie wspaniałymi rodzicami. Macie w sobie tak wiele czułości i dobroci - dla siebie nawzajem, ale i dla innych, bo nawet mimo drobnych zgrzytów przy wspólnym mieszkaniu, Celine wspominała ich jako miłych gospodarzy. - Czasem zapominam, że świat biegnie dalej, wiesz - wyznała z miękkim westchnieniem, bez żalu, a raczej po prostu tkliwie, i obróciła się na plecy, balansując tak, żeby utrzymać się na wodzie bez podpory stóp. - Że życie się nie zatrzymało - kiedy ja zatrzymałam się w życiu. Nikt na nią nie czekał, nie pytał, czy była gotowa znów ruszyć naprzód. Tyle się zmieniło. - Potrzebujesz z czymś pomocy? - zapytała ufnie.
- Cieszę się... to miłe, że chcesz.- odparła łagodnie, patrząc na nią nieprzerwanie. Taniec był wspólny i jednał sobie nawet najbardziej nieprzychylne osoby, łączył, tak jak i muzyka, która wprawiała ciało w ruch. Lubiła obracać się wśród zakochanych w tańcu osobach, ale poczuła zdziwienia, że Celina do takowych też należała. Nie kojarzyła, czy ktoś jej o tym wcześniej powiedział, czy może sama Lovegood wspomniała, kiedy była u nich te parę dni. Milczała chwilę, próbując odnaleźć we wspomnieniach ten moment, który mógł jej ulecieć.- Chyba od zawsze. Ponoć, jak byłam jeszcze ledwo chodzącym dzieckiem, zaczynałam bujać się do muzyki, granej przy ogniskach.- odparła ze śmiechem.- A tak poważnie, szybko zaczęłam uczyć się tańczyć. To było i jest coś, co od zawsze sprawia mi radość.- dodała szczerze. Świat mógł się walić, ale muzyka napełniała spokojem, a taniec szczęściem. Była pewna, że dziewczyna to rozumie. To były takie momenty, gdy wszystko mogło przestać istnieć i nawet jeśli wokoło byli inni obserwując, nie mieli znaczenia.- A ty? Coś konkretnego? – spytała z ciekawości. Dla niej oczywistym był cygański taniec, a z czasem nauczyła się również współczesnych, tych które królowały na wszelkich potańcówkach. Wiedziała jednak, że było tego więcej, może Celina znała coś z czym sama nie miała nigdy styku?
Skinęła lekko głową na to niepewne pytanie. Miała, ale podobnie jak dwa poprzednie lata nie świętowała ich, tak by ktokolwiek poza rodziną zauważył. Czas, kiedy urodziny były wyczekiwanym dniem minął bezpowrotnie.
- Bardzo piękne. Nie spodziewałam się, że zdobędzie się na podobny gest. Konie są dla Nas ważne, Romowie od zawsze kochają te zwierzęta bardziej niż jakiekolwiek inne... Betty jest przypomnieniem tego, co ważne, co znajome.- przyznała, uciekając na chwilę wzrokiem gdzieś w bok na otoczenie.- I tak, jeździłam już na niej. Kiedy ją przyprowadził, a później jeszcze z dwa razy sama.- wiedziała, że nie powinna, bo mimo że tinkery były spokojne, a ta konkretna klacz całkowicie niewzruszona na dźwięki otoczenia, tak nadal było to trochę ryzykowne. Nie mogła się jednak powstrzymać, tęskniła za czasem spędzonym w siodle czy na oklep, brakowało jej kontaktu z końmi. Musiała więc zachłysnąć się tym chociaż na chwilę, a gdy miała okazję to korzystała. Z drugiej strony i tak nie miała kogo poprosić o towarzystwo, kto w razie czego byłby w stanie jakkolwiek pomóc.
Spojrzała w dół, czując subtelny dotyk na ręce, tuż przy nadgarstku. Czasami dziwiła się, że ktoś naruszał dystans i decydował się na podobny kontakt. Zwykle jej to nie przeszkadzało, podobnie, jak tym razem nie było to negatywnym odczuciem.- Dziękuję.- uśmiechnęła się delikatnie, by wyciągnąć dłoń i zamknąć smukłe palce na dłoni dziewczyny, którą ta właśnie cofała.- Nie przejmuj się, nie wiedziałaś. To nic złego.- może mylnie odebrała, że blondynka czuje się niekomfortowo, że przegapiła ten dzień. Coś jednak wyraźnie zmieniło się w zachowaniu Lovegood. Puściła jej dłoń, by zerwać ten krótki kontakt.
Z zainteresowaniem słuchała, jak dziewczyna wyjaśnia czym są dirikraki. Brzmiało ciekawie, chociaż zapowiadało, że były to problematyczne stworzenia, skoro mogły znikać. Jeśli były równie odważne, jak zwykłe kury, wywołanie w nich poczucia zagrożenia, mogło być przesadnie aż banalne.
- Oh, pewnie trochę zabawy z nimi mieliście? – spytała. Lubiła dowiadywać się nowych rzeczy, poznawać to z czym wcześniej nie miała możliwości mieć do czynienia.- Dlaczego już tam nie mieszkacie? – zapytała jeszcze, by zaraz zrozumieć, że robiła się zbyt ciekawska.- Przepraszam, nie musisz odpowiadać. Bez znaczenia czy to delikatny temat, czy po prostu nie chcesz.- zapewniła ją szybko.
Zaraz jednak inny temat stał się tym głównym. Mimowolnie zachichotała, gdy dotarł do niej pisk dziewczyny. Namiastka zdenerwowania wyparowała, ustępując miejsca zakłopotaniu i czystej radości, że ktoś reagował takim entuzjazmem na wieść o ciąży. Potrzebowała tego, niemego potwierdzenia, że to powinno cieszyć. Pokiwała głową na zapewnienie, że ta wiedza pozostanie między nimi. Ufała Celinie, niespodziewanie na tyle mocno, by nie wątpić w nią.
- Dziękuję, naprawdę dziękuję.- rzuciła, czując, jak na policzki wkrada się rumieniec. Za słowa, które krępowały, ale również za samą reakcję. Poczuła się swobodniej, poczuła się lepiej. Tak długo obca jej osoba, zaoferowała dziś więcej radości niż najbliższe sercu osoby. To było dziwne, ale i tak bardzo potrzebne.- Promienieje? – poza zmieniającą się odrobinę sylwetką nie czuła większych zmian, nie zauważała nic. Może jednak coś jej umykało. Skupiła się na utrzymywaniu na powierzchni, gdy w pewnej chwili dno uciekło jej spod nóg. Łagodnie obmywające fale, nie wywoływały popłochu. Czuła się pewnie w wodzie, bez znaczenia czy to spokojne jezioro czy morska toń.
Zerknęła w kierunku towarzyszki, gdy usłyszała jej słowa. Zawsze będziesz sobą. Więc kim? Odkąd nosiła nazwisko Doe miała wrażenie, że coraz mniej jest sobą. To tylko pogłębiało się, gdy na jaw wyszła wiadomość o ciąży. Chciała być sobą, być taką, jak zawsze, lecz kiedy tylko próbowała zderzała się ze ścianą, którą różnie nazywała rzeczywistość. Czasami te ściany stawiali przed nią inni, a nie ona sama.- Mam nadzieję, że będę.- odparła z odrobinę wymuszonym uśmiechem. Tą Eve, która wiedziała komu ufać i na kogo liczyć. Miała ochotę zanurzyć się i poczekać, aż powietrze uleci z płuc, zanim znów wynurzy się na powierzchnię. Jednak Celina mówiła dalej, a to powstrzymywało przed ucieczką na dno.- To wcale nie jest głupie, nie myśl tak. Miło usłyszeć, że ktoś jest ze mnie dumny, a raczej z Nas. Nawet jeśli w takim kontekście.- dodała z rozbawieniem, które na powrót zagościło w głosie.- Nie wiem, czy będziemy aż tak wspaniałymi.- miała co do tego wątpliwości, chyba coraz mniej w to wierzyła, że będą chociaż odrobinę dobrymi rodzicami.- Szczerze... boję się okropnie tego, co przyniosą kolejne miesiące, kiedy dziecko będzie już na świecie. Przeraża mnie wszystko, co będzie później i że sobie z tym nie poradzę.- ściszyła głos do ledwie szeptu. Ciemne tęczówki skupiała na wodzie tuż przed sobą, teraz ten chłód był prawie niewyczuwalny. Wypuściła powietrze z płuc, odetchnęła cicho, prawie bezgłośnie.- Czasami mogłoby się zatrzymać.- stwierdziła nieco ponuro. Przydałoby się, by wszystko na moment, chociaż stanęło w miejscu, dało szansę, by zebrać myśli i na spokojnie rozejrzeć się, zanim ruszy dalej.
Pokręciła powoli głową, uśmiechając się, ale tylko jej usta zdradzały pogodność.
- Póki co nie, jakoś daję radę.- dwa lata nauczyły ją radzić sobie samej, być niezależną jednostką i obecnie codzienność znów ją do tego zmusiła. Umiała się w tym odnaleźć, ale nie wątpiła, że za jakiś czas to wszystko przerośnie ją ponownie, nim przywyknie do nowej rzeczywistości w której na pierwszym miejscu będzie pewien bezbronny malec.
| zt
Liczne mniejsze ogniska ciągnące się wzdłuż plaży wydawały się nieco bardziej ustronne. Przy kilku serwowano ciepłe pieczone ziemniaczki z solą, odrobiną masła i kubkiem orzeźwiającej maślanki. W tej okolicy dało się również spotkać najwięcej starszych czarodziejów, którzy odpoczywali, ciesząc się widokiem bawiącej się młodzieży i wspominając własną młodość, wielu z nich opowiadało przy ogniskach interesujące historie sprzed dziesiątek lat, a najstarszy spośród nich - nawet sprzed wieku. Ciekawi dawnych zwyczajów młodzi czarodzieje wysłuchiwali tego z zapartym tchem. Pozostali odchodzili niewzruszeni, dołączając do beztroskich zabaw. Wybrzmiewała wyliczanka chodzi lisek koło drogi śpiewana w rytm prymitywnej fujarki, gdy spore grono młodych czarodziejów bawiło się w tę zabawę, chętnie witając każdego, kto zechciał do nich dołączyć.
Im dalej od głównych ognisk tym okolica wydawała się cichsza i ustronniejsza. Odpoczywający tutaj czarodzieje nie mieli na twarzach tej pogodnej radości, wydawali się zatroskani. Wiele kobiet siedziało z dziećmi, ale bez ojców, wielu mężczyzn było okaleczonych. Okryci kocami, które rozdawano przy straganach na jarmarku, szukali wytchnienia.
Na plaży rozstawiono wiklinowy kosz z białymi lampionami. Wieczorem, kiedy słońce zachodzi za horyzont, a wiatr zaczyna wiać w stronę morza, uczestnicy festiwalu mogą zapalić je prostym zaklęciem i posłać do nieba wraz ze swoimi marzeniami. Na koszu wisi szarfa z mottem Prewettów: ab imo pectore, a same lampiony mają symbolizować miłosny lot Aenghusa i Caer – bohaterów rodowej legendy, którzy w postaci łabędzi spędzili w powietrzu trzy dni i trzy noce.
Na mniej zatłoczonej plaży najłatwiej jest odnaleźć bursztyn - zwany morskim złotem - wyrzucany przez fale. Jest to znalezisko rzadkie, lecz magiastronomowie twierdzą, iż święto żniw związane jest z ruchami gwiazd, które wywołują przypływy niosące magiczną aurą ściągającą ten cenny i piękny surowiec do brzegu. Aby przeszukać piasek nad brzegiem należy rzucić kością k10, w przypadku uzyskania wyniku 1-3 można rzucać ponownie w kolejnym poście. W przypadku uzyskania wyników 1-3 trzy razy z rzędu postaci marzną dłonie i może próbować ponownie dopiero po ogrzaniu się przy ognisku.
- Bursztyny:
- 1: Nic nie znajdujesz.
2: Nic nie znajdujesz.
3: Nic nie znajdujesz.
4: Znajdujesz mały bursztyn o jasnozłotym ubarwieniu.
5: Znajdujesz mały bursztyn o miodowym ubarwieniu.
6: Znajdujesz mały bursztyn o kasztanowym ubarwieniu.
7: Znajdujesz nieco większy bursztyn z inkluzją owada.
8: Znajdujesz nieco większy bursztyn z inkluzją rośliny.
9: Znajdujesz duży ładny bursztyn z inkluzją rzadkiego pięknego kwiatu paproci.
10: Znajdujesz duży bursztyn, który nieznacznie połyskuje ciepłą aurą pomimo wyjęcia go z zimnej wody. Postać z geomancją na poziomie I rozpozna w nim świetlny bursztyn, po rozpoznaniu możesz zgłosić się po jego dopisanie do ekwipunku postaci w aktualizacjach.
Byłam zła. Zła, a może urażona. Całkowicie pomięta. Wykluczona. Może nie powinnam, ale nic nie potrafiłam poradzić na emocje, które kotłowały się we mnie. O wszystkim dowiadywałam się ostatnio. Może powinnam nawyknąć, ale nie umiałam. Chciałam wiedzieć pierwsza.
Może nie zasługiwałam? Głupia, młoda, Neala. Nie warto jej informować. Może taka była sprawa. Nie umiałam dłużej tam zostać. A może nie chciałam. Nie mogłam?
Wolałam nie zalewać znów wszystkiego sobą - zwłaszcza, że sama uważałam, że w trudach toczonej wojny każdy na ten odpoczynek zasługiwał dokładnie tak, jak mówiłam kuzynowi Archibaldowi. I ja nie powinnam go psuć. Zwłaszcza, jeśli sama o niego tak bardzo zabiegałam. Prawda? Prawda.
Ale prawo do własnych emocji miałam. Nie moją winą było, że widok brzucha Eve tak wytrącił mnie z równowagi. To nie tak, że ciąża sama w sobie była jakaś szczególnie zadziwiająca. Ale fakt, że w ogóle była. Nie sądziłam... Nie myślałam - a może właśnie powinnam. Nie potrafiłam poradzić nic na zdradzieckie ściśnięcie w środku i złość która rozlewała się we mnie.
Okłamałam ich, oczywiście, że tak. Chociaż nikt nie zdawał się przejęty - w sumie czemu miałby i tak byłam jedynie tłem dla tych wszystkich relacji. Z ciocią też nie miałam teraz chęci rozmawiać, ale wiedziałam, że przy namiotach jej na pewno nie ma z wujkiem mieli już plany. Dlatego wsunęłam się do tego naszego łapiąc dwa piwa. Żeby dwa razy nie chodzić. Posiedzę sama ze sobą, od razu mi się poprawi. Nic to nowego, nic dziwnego. Sama z sobą nie raz już byłam. A potem pozwoliłam się krokom ponieść ku plaży, ale w inne jej rejony, ostatnie czego chciałam, to znaleźć się dostatecznie blisko, by mnie ktoś z nich wypatrzył. Stanęłam przed morzem, patrząc na horyzont. Unosząc rękę, żeby przedramieniem odsunąć włosy z czoła, wykrzywiając usta. W końcu westchnęłam ciężko.
Wszystko jedno, Neala. Wściekasz się jak zawsze bez sensu. Próbowałam sobie wytłumaczyć, ale wściekła nadal byłam. Zsunęłam ze stóp buty, zostawiając je ze sobą, jedno z piw odkładając obok, drugie zabrałam ze sobą wchodząc w wodę. Unosząc butelkę do ust. Pociągnęłam kilka łyków. Zmrużyłam lekko oczy, a potem prychnęłam pod nosem.
Ca ta wróżka gadała w Brenyn? Że w okolicy wody spotkam tego, co to mi życie na zawsze zmieni, hm? Zabawne.
Dawaj przeznaczenie, łaskawie daję ci drugą szansę.
Na razie jest jeden zero dla mnie.
a perfectly put together mess.
is playing
tricks on you,
my dear
Festiwal w Dorset wydawał mu się w tym roku bardziej smutny niż poprzednie. Wojna nie oszczędzała nikogo. Ludzie, których mijał, czasem mimo uśmiechów nosili blizny i ślady będące dowodem na to, że przetrwali piekło. A on, choć pojawił się tu z Eve, własną żoną i przyjaciółmi, czuł się nieswój. Jego skóra była zbyt mocno naciągnięta, bał się, że zaraz pęknie i wszystko ze środka wyleje się na piasek. Odłączył się od nich, przechadzając po jarmarku, oglądając cuda, na które nie było go stać. Nim jednak jeszcze wyszedł z domu, zabrał ze sobą garść uzbieranych, ciężko zarobionych monet, wiedząc, że będą im tu potrzebne. Kiedy ujrzał wyjątkowe muszle oferowane przez jedną z kobiet, nie mógł się powstrzymać i kupił jedną, zapewniony o magicznych właściwościach. Ukrył ją w kieszeni, by kilka straganów dalej znaleźć kolejne cudowności. Mógłby spróbować je ukraść, ale nie był pewien, czy potrafił. Widząc tych wszystkich ludzi, którzy cieszyli się nastającym czasem pokoju, świętem. Tych wszystkich ludzi w trakcie rekonwalescencji. Wróciwszy jeszcze na ognisko, gdzie nastąpiło uroczyste rozpoczęcie, znalazł misę z miodem i wypił go sporo, licząc na to, że ciepły napój poprawi mu humor.
Zwiedził cały teren jarmarku, zaglądając na rozlewisko, gdzie kobiety zachęcały młodych do wzięcia udziału w ceremonii zaślubin, zatrzymał się też przy spedomantce, czując głęboką potrzebę by spytać ją o przyszłość. Ostatecznie ruszył jednak w stronę plaży, choć dalej od miejsca, w którym odbywał się rytuał. Widział ich z daleka, choć nie rozpoznawał ani twarzy ani figur. Był zbyt daleko. Znacznie jednak bliżej na horyzoncie zamajaczyła mu znajoma postać. Ogniste włosy wydawały się kasztanowe. Światło pochodni prawie tu nie docierało. Mógłby ją pomylić z kimś. Weszła w wodę tak pewnie i to z butelką w dłoni, jak szalona imprezowiczka. Jedna z butelek została przy jej butach, być może na kogoś czekała. To jednak nie zniechęciło go do tego, by ją sobie przywłaszczyć, jakby to właśnie jego w tym obrazku brakowało i otworzyć brzegiem czarodziejskiego kompasu, który otrzymał kiedyś w prezencie od Marcela. Zsunął ze stół buty i nie podwijając nogawek, ruszył w jej kierunku, w wodę. Upił łyk, z zaskoczeniem pojmując, że to było po prostu piwo.
— Popływamy? — spytał luźno, stając z nią ramię w ramię, patrząc tak jak i ona, na horyzont. — Nie jest to co prawda niewielki strumień, w którym można skręcić kostkę, ale przy brzegu jest dość płytko, by się nie utopić. Zdrówko — dodał, stukając swoją butelką o jej butelkę, a następnie uniósł ją do ust. Upił łyk. Brakowało mu papierosów. Bardzo miał ochotę zapalić, ale jego kieszenie były puste. — Myślałem, że poszłaś z nimi na ten cały... rytuał odganiania czy coś. Chyba się jeszcze nie skończył, nie chcesz dołączyć? — Obrócił głowę w bok, z daleka dostrzegał sylwetki, ale nie był pewien, co w rzeczywistości robiły i czy aby napewno to wciąż trwało.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
- Co? - zapytałam mało kulturalnie dopiero po chwili uświadamiając sobie że wiem o co pyta. I już otwierałam usta, żeby odmówić, ale Jim mówił dalej, a mi znów brwi uniosły się do góry, broda też się uniosła. - Nie, dziękuję. - mruknęłam marszcząc nos. Bardzo ładnie, pełna kultura. Odwróciłam energicznie głowę znów przed siebie. Tylko spokój cię uratuje, Neala - pamiętaj o tym. Uniosłam butelkę pociągając z niej kolejny łyk, odciągając gwałtownie od ust, w końcu unosząc wierzch drugiej dłoni, żeby otrzeć jej wierzchem wargi. Coś drażniącego uderzało mnie wewnątrz. Ale na razie starałam się to ignorować całkiem. Coraz gorzej mi szło. - Poza tym jestem zajęta. Walczę z przeznaczeniem. Kostki i pływanie muszą poczekać. - zmrużyłam mocniej oczy wpatrując się z uporem przed siebie. No dalej, czekam, to na pewno nie on, więc dawaj już tego właściwego. Ale coś się przelało, jak wziął i swoją - moją butelką uderzył w tą, którą trzymałam ja. Obróciłam głowę - i jak Merlin mi świadkiem wydawało mi się, że w całkowicie zwolnionym tempie to trwa - rozszerzając w nieokreślonym zdumieniu i zaskoczeniu oczy, by znów na niego spojrzeć. A potem mrugnęłam raz. Zamknęłam usta i otworzyłam je, czując jak warga mi drga.
- Z-zdrówko? - wypadło w końcu z moich ust. - Żadne zdrówko. - uniosłam wolną dłoń żeby nią go popchnąć. - Żadne zdrówko! Jeszcze co! - no i poszło, trach, tak po prostu. - Co tu robisz? Nie na ciebie czekam… chyba. Nie, na pewno nie. I jeszcze je wziąłeś… - mruknęłam cierpiętniczo układając rękę na czole, odchylając głowę. Obijając się kilka razy piętami od dnami, czując zbierające się pod oczami łzy. Zdrajca, a nie dość że zdrajca, to jeszcze rozgramiacz moich planów militarnych. - Oczyszczenia. - poprawiłam go machinalnie, marszcząc nos, unosząc butelkę nie odejmując drugiej od oczu. - Poszłam. Liddy nalegała żeby wziąć w nim udział. Pewnie uznała, że może po nim mi się poprawi i nie będę… a nie ważne. - warknęłam, zła, unosząc znów butelkę. Coraz mniej jej tam zostawało. Znaczy, nie butelki tylko płynu. Ale od Brenyn nie rozmawialiśmy za wiele. Myślałam, że to zrobimy, ale nie robiliśmy. Nie wydało się jeszcze, że sypiam czasem w stajni, kiedy sen nie przychodzi bo wszędzie są cienie, a ciepło poduszki nijak nie zdaje się bezpieczne na tyle, by oczy zamknąć bez strachu. Nie mówiłam o tym, jak pamięć płata mi figle, jakie to niebezpieczne. Jak odsypiam za dnia, leżąc w słońcu, pozwalając niemal przypalić się skórze, zsunąć spódnicy by odkryć nogę bardziej, by więcej ciepła padało na mnie. O tym jak tęsknie za nimi wszystkimi. Za ludźmi z wioski, za Leandrem. Wzięłam wdech w płuca. - Nie chcę nigdzie dołączyć. Wielki brzuch twojej żony trochę mnie zaskoczył, albo prawie mi wykuł oczy, więc odeszłam żeby nie zalać znów sobą wszystkiego. A może zaskoczyło mnie to, że nikogo nie zaskoczyło to jaka jest wielka. Może nie powinno mnie już zaskakiwać to, że nikt o niczym mi nie mówi. - mruknęłam odciągając rękę energicznie, pozwalając jej opaść. - Tęsknie za Leandrem i resztą. - on był inny, westchnęłam ciężej. Wymsknęło mi się, zapomniałam, że nie chciałam tego poruszać. - Nieważne - w każdym razje, wszyscy o ciebie pytali. O to gdzieś tam. - wskazałam rękę, nawet nie spoglądając w tamtą stronę, nie spojrzałam też na niego, zamiast tego wpatrując się przed siebie. Zmarszczyłam mocniej brwi. Zrobiłam krok a potem kolejny przed siebie, jeszcze jeden, pozwalając by woda zaczęła sięgać mi do kolan, materiał czerwonej sukienki szybko przyjął wodę. - Zrobiłam amulet, dałabym ci go, bo niby zwiastuje harmonię i dobre podejmowanie decyzji czy coś, wdzięk chyba jeszcze, ale nakłamałam, że cioci idę go zanieść. Poza tym, jestem zła. Na ciebie też, a może głównie. I wątpię, że on mi cokolwiek pomoże. Ten rytuał, nie amulet - mruknęłam zaraz jednak marszcząc nos, czując, że się na to kłamstwo czerwienie bo pewnie i tak już się zorientowali, że kłamałam. Bo kłamanie wychodziło mi strasznie. Głośno też określiłam, że zła jestem - jakby nie dało się dostrzec że byłam. Choć jeśli zapytać czemu dokładnie, sama chyba pewności całkowitej nie miałam. Coś drażniło mnie strasznie, coś kuło mocniej, ale to pewnie te informacje docierające jako ostatnie.
a perfectly put together mess.
is playing
tricks on you,
my dear
Uwielbiał czas Festiwalu Lata.
Chociaż świat pogrążony był w wojennej zawierusze i na co dzień każdy oglądał się przez własne ramię przynajmniej dwukrotnie, aby zapewnić się o swoim bezpieczeństwie, to dzisiaj miał wrażenie, było nieco inaczej. Może to jedynie jego złudne nadzieje, takie niewypowiedziane, chociaż obecne pod burzą rudych loków, a może faktyczny czas. Lubił myśleć o tym, że Weymouth mogło stanowić azyl dla tych, których obecnie panująca władza mogła wykluczyć. Taką bezpieczną przystań, gdzie można było chociaż na chwilę odpocząć. Bo chyba tym w tym roku był Festiwal - okazją może nawet nie do celebracji, ale do odpoczynku, który po miesiącach spędzonych w strachu, w trosce o zapewnienie bytu sobie i swojej rodzinie był potrzebny.
Chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co działo się w świecie, co jątrzyło się trucizną przed zawarciem chwiejnego pokoju, to miał zamiar poddać się temu złudzeniu normalności. Niezmiernie zatem cieszył się, gdy Mare zjawiła się na obchodach Festiwalu Lata i mogli nieprzerwanie pielęgnować swoją tradycję. Od kiedy pamiętał to właśnie z najstarszą z sióstr wędrował w stronę bocznych ognisk, aby posłać niebo lampiony, które niosły ze sobą proste życzenie. Cóż, zapewne w tym roku wszyscy prosili o jedno - aby ta okrutna wojna już się skończyła. I być może on oto samo miał prosić w zaciszu własnych myśli. Nie dał po sobie jednak poznać tego, jak obciążające myśli kłębiły się w jego głowie. Z zaraźliwym uśmiechem, który z pewnością sięgał oczu, kroczył w dobrze sobie znanym kierunku. - Niezmiernie się cieszę, że udało ci się jednak dotrzeć do nas siostrzyczko - wyraził swoje zadowolenie na głos, przenosząc spojrzenie o barwie morskiej wody na sylwetkę siostry. Martwił się o nią - to nie podlegało wątpliwości i z pewnością zrozumiałby, otrząsając się z nieco dziecinnego oburzenia zakrawającego o irytację, gdyby nie mogła w tym roku pojawić się wśród nich. Stało się jednak inaczej. W tym roku żal dotykał go z powodu nieobecności innej lady, jednakże o tym nie chciał mówić głośno, uznając, że przecież nie przystoi. - Ostatnio próbowałem przypomnieć sobie pierwszy Festiwal, na którym puszczałaś ze mną te lampiony - przyznał się do jednej ze swoich myśli. Ostatnio wszyscy mu mówią, że wydoroślał, że stał się bardziej odpowiedzialny i chociaż początkowo łechtało to jego ego to teraz zdał sobie sprawę z tego, że obciąża to jego barki kolejnym obowiązkiem, jakimś oczekiwaniem, którego nie mógł zawieźć, ciężarem przytwierdzającym go do ziemi, kiedy on stworzony był do latania. - Ale nie mogłem sobie przypomnieć, czy to jest ten, kiedy jeden z panów przypadkiem podpalił coś obok lampiony, czy ten gdy Procella uparła się, że to ona wygra pojedynek z Wiklinowym Magiem?
— Twój absztyfikant chyba się nie zjawi, widząc mnie tu obok — zadumał się z gryfowską pewnością. Obrócił się przez ramię, w stronę brzegu, by sprawdzić, czy może sterczał tam już jakiś biedny chłopaczyna rozpaczliwie nie chcąc im przeszkadzać. Nie miał w czym, ale myśl, że mógłby zagrać mu na nosie bardzo go rozbawiła. — Mógłby pomyśleć, że mamy randkę. Ktoś go uprzedził — mruknął z przejęciem i westchnął teatralnie po krótkiej chwili. — Biedaczysko. — Spojrzał w stronę, gdzie odbywał się rytuał. Światła ognisk majaczyły w oddali, ale nie zachęciły go do przybycia, sprawdzenia, czy mogło to w czymkolwiek pomóc. Pokładał olbrzymią wiarę w podobne sprawy i nie traktował ich jak zabawę. Wstyd było przyznać, ale przerażały go z wiekiem coraz mocniej. I zaczynał rozumieć, dlaczego babcia bała się wyjawić mu prawdy z jej kart. Uniósł brew, spoglądając na jej profil z zaskoczeniem. Walka z wiatrakami, ale to nie sprawiało, że była mniej widowiskowa. — Tutaj? — zdusił w sobie śmiech. Wskazał butelką obszar dookoła, plażę pełną piachu i wodę. Choć wpierw się zdziwił, zaraz potem poważnie się zaniepokoił. — Czy ty... Nie próbujesz chyba... się utopić, prawda? — Obrócił się cały w jej stronę, marszcząc brwi i przyglądając jej się z powagą i niepokojem. — To naprawdę kiepski sposób na testowanie przeznaczenia. Gdybyś była tu sama nikt nie zjawiłby się znikąd by cię uratować, po prostu poszłabyś na dno. Nie ma w tym wielkiej filozofii. Nie rób tego, proszę — szepnął, nie odrywając od niej spojrzenia. Oczywiście, że nie dałby jej tego zrobić, wytargałby ją z wody choćby siłą, ale dlaczego miałaby dla żartów psuć im wieczór takim durnym pomysłem? Liczył na to, że nic równie absurdalnego nie przyjdzie jej jednak do głowy, skoro już jej towarzyszył. Nagłe obruszenie przypisał szaleństwu — jednak właśnie to miała na myśli. Spojrzał na jej dłoń, gdy go popchnęła, ramię ustąpiło a on cofnął się o krok, nie odrywając od niej zaskoczonego spojrzenia. — Zwariowałaś — osądził od razu, opuszczając dłoń z piwem. Zaraz jednak gdy wspomniała o tym, że to nie on miał tu stać z tym piwem, wyraz twarzy mu złagodniał a on zaśmiał się. Głupek, robiła sobie z niego żarty. — Leżało to wziąłem...— mruknął i uniósł butelkę do góry, przystawiając ją do ust. — A na kogo czekałaś jak nie na mnie? Wszyscy się spotkali na rytuale. Masz tu potajemną schadzkę. Masz! — Wskazał w nią butelką piwa. Teraz dopiero wszystko stało się jasne. — I dlatego cię tam nie ma, nie chciałaś, by ktoś was... Och. Cóż... Co za pech — dodał bez ekscytacji, wzruszając ramionami i obrócił się w stronę wody, nieszczególnie robiąc sobie cokolwiek z jej planów na wieczór. Jej kochaś miał pecha, chętnie go pozna. Słuchał jej uważnie przez chwilę, kiwając głową. W pewnej chwili jednak przestał, opuszczając wzrok na wodę.
— Wow — szepnął szczerze zdumiony; a właściwie zdruzgotany jej słowami. Już nie miał ochoty na żarty. — To było wredne — dodał sucho. Ten komentarz na temat wyglądu jego żony go zaskoczył. Nie wiedział, co odpowiedzieć, skomentował to więc krótko, przez chwilę zastanawiając się, czy był jakiś konkretny model zachowania, do którego miał się zastosować. Stał więc jak kołek, słuchając dalej, ale nieszczególnie przyjmował to do wiadomości. Eve rzeczywiście rosła, jej ciąża była już chyba zaawansowana. Minęło trochę czasu. I rzeczywiście, nawet jeśli trudno mu było przyznać, że przez to była zwyczajnie niepociągająca fizycznie, pomimo swej urody, nie spodziewał się, że dziewczyny mogły być tak złośliwe względem siebie. Szczególnie będące w tak różnych sytuacjach. Wbił wzrok w szyjkę piwa i zakołysał butelką. Nie zarejestrował kim był Leander cały, nieszczególnie go to przejęło. Milczał przez dłuższą chwilę. — Nie wiedziałem, że jesteś... tego typu dziewczyną — mruknął w końcu niepewnie, unosząc na nią wzrok. O Eve można było wiele powiedzieć. Kompletnie nie dogadywali się ze sobą, mijali, a on nawet nie wiedział już czy cokolwiek do niej czuł, ale wiedział, że znali się od dawna. I jakkolwiek było i cokolwiek się wydarzyło to, co usłyszał było nieprzyjemne, cierpkie i niesmaczne. Mógł myśleć w ten sposób, ale nie odważyłby się tego powiedzieć nawet kumplom. Neala wydawała się wyjątkowa. Wybuchowa, to oczywiste, ale intrygowała kulturą osobistą. Byciem dobrze wychowaną, nienaganną wręcz. Ułożoną. A teraz w tym wszystkim rozmyła się, stapiając z większością całkiem zwyczajnych, pustych dziewcząt. — Wszystko jedno. Może to był rzeczywiście kiepski pomysł, nie będę wam przeszkadzał — mruknął, oddając jej butelkę piwa i odwrócił się, by ruszyć w kierunku brzegu. — Pozdrów Leandra — rzucił jeszcze przez ramię. Dopiero kiedy docierał do brzegu coś mu zaświtało. To imię, słyszał je już gdzieś. Nie, niemożliwe, pomyślał, zatrzymując się na plaży.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
- Nie ma żadnych absztyfikantów. - mruknęłam marszcząc nos, odwracając trochę głowę w drugą stronę, unosząc piwo, żeby się go napić trochę. W głowie mi się robiło jako lżej. Może to i lepiej? A może wcale nie? Nie wiedziałam, nie miałam doświadczenia w piciu.
- Tutaj. - potwierdziłam, zwracając głowę znów przed siebie, marszcząc brwi trochę. - Co? - zapytałam ze zdziwieniem, mało kulturalnie spoglądając na niego ze zdziwieniem. - Oszalałeś? - dodałam kolejne pytanie. Na kolejno padające słowa unosząc brwi do góry. Przez chwilę na niego patrzyłam w końcu z westchnieniem odwróciłam tęczówki. - Nie zamierzam się topić. Po prostu czekam. - odpowiedziałam mu w końcu. Naprawdę sądził, że byłam zdolna do tego, żeby odebrać sobie życie. Nie zrobiłabym przecież czegoś tak lekkomyślnego. Chociaż, nie zauważyłam nawet, że picie piwa po kolana w wodzie po tym jak wypiłam już miód chyba nie było zbyt rozważne.
- Tak, pewnie zwariowałam. Jasne. - mruknęłam unosząc znów butelkę. Bo tak było najłatwiej. Oszalałaś Neala, nic nie wiesz Neala, miałaś łatwiej nie rozumiesz, co ty możesz wiedzieć, na tym się nie znasz, tam nie byłaś. Zawsze dało się coś powiedzieć, nie? A co gorsza, tego bałam się najbardziej, że oszalałam właśnie. Czy to działo się naprawdę, czy może jednak nie? Byłam tu i teraz, czy zaraz okaże się, że jednak gdzie indziej jestem całkiem. Może oszalałam naprawdę. I nikt nawet nie wiedział, jak szalona byłam. Może Celine i Liddy, ale nie mogły wiedzieć jak wielki strach odciskał mi się na ramionach. Jak bardzo bałam się sama zasypiać. Leżało to wziął. Moje wargi mimowolnie rozwarły się. Otworzyły, zamknęły, znów otworzyły, dla odmiany teraz zadrżały. Pewnie, logiczne, jak najbardziej. Po co ja w ogóle próbowałam… Westchnęłam ciężko i pokręciłam głową. I o ile zazwyczaj w jakiś sposób lubiłam sposób bycia Jima, tak dzisiaj działał mi na nerwy całkiem. Bo stał tu obok, jakby nic się nie stało wlewając we mnie jedynie więcej goryczy i złości. Ale jego kolejne słowa ściągnęły moje tęczówki ku niemu ponownie. Otworzyłam usta biorąc wdech, ale kolejne słowa te o schadzce sprawiły, że znów stałam się czerwona cała. Zadrżałam, opuszczając sztywno ręce wzdłuż ciała. Unosząc trochę ramiona. Złość zaczynała ogarniać mnie cała. Kiedy stał tak, najzwyczajniej w świecie się ze mnie wyśmiewając. I to chyba już całą czarę przelało.
- W Brenyn… wróżka przepowiedziała mi, że tego co ma życie mi zmienić spotkam w okolicy zbiornika wodnego. Więc stoję tutaj i czekam na niego. Niech przychodzi. A ja mu nic nie dam zmienić. Proszę, śmiej się, świetnie się do tego nadaję. - mruknęłam po wyjaśnieniu nie potrafiąc poradzić sobie z irytacją i frustracją, która gromadziła się we mnie, chyba dłużej niż od dziś. Znosiłam wszystko jakoś. Może. Chyba. A może nie znosiłam wcale, jedynie odsuwając na bok w końcu wypuszczając to wszystko za razem. W końcu stając się nie taką. Oddychałam ciężko, słowa popłynęły same. Może nie powinnam, ale żal ściskał mnie już za bardzo. A komentarz Jima, kiedy w końcu zamilkłam zebrał mi w oczach łzy. Bo możliwie, że dopiero do mnie doatrło, a może nawet sama tego nie zauważyłam jak to wykluczenie na mnie zadziałało. A może po prostu od zawsze taka byłam. Wredna, śmieszna, Neala - proszę bardzo. Wargi mi zadrżały. Nabrałam chaotycznie powietrza do ust. Cóż, słów się cofnąć nie dało. Łza popłynęła po policzku. Ale kolejny komentarz wbił mi się w serce jeszcze bardziej. Taką dziewczyną. Jak to okrutnie brzmiało. Ale może zasługiwałam właśnie na tyle. Bo może jednak wcale nie szła mi ta praca nad sobą i byłam po prostu zwyczajnie potworem, nie Nealą.
- N-nie wiedziałeś? - powtórzyłam po nim, nie hamując łez, które potoczyły się w dół. Uniosłam rękę, żeby jej wierzchem przetrzeć oczy, pociągnąć nosem. Zamrugać klka razy. - Że jestem złodziejką braci, uwodzicielką żonatych mężczyzn, szlachcianką obżerającą się dżemami, najlepszą żywą i chodzącą komedią? Ah, no tak, jeszcze zołzą wredną. Ja też nie - czknęłam, ale w ogóle mi to nie przeszkodziło - wiedziałam jeszcze jakiś czas temu. - ostatnie słowa szepnęłam. Powinnam milczeć, jak zawsze? Powiedziałam tylko prawdę. Cicho akceptować to wykluczenie, które otrzymywałam raz za razem od przyjaciół. Znosić wszystko z godnością? Może powinnam. Może nie umiałam. Może już nie chciałam.
- Świetnie. - powiedziałam, czując jak trzęsie mi się broda. Zadarłam ją, mrugając kilka razy, żeby odgonić łzy. Nie wyciągnęłam ręki po wyciągnięte ku niej piwo. Co niby miałam z nim zrobić teraz? - Pozdrowię. - zapewniłam go, nie patrząc na niego, odwracając wzrok przed siebie. Leander był inny. Ale jak na złość, ostatnio nie było go wcale. Nie mogłam go znaleźć. Wierząc i wątpiąc jednocześnie w jego prawdziwość. Ale świetnie. To ja byłam tą zła. Ta okrutna. Ta wredna. Nie oni, wyśmiewający się z mojej niewiedzy. Trzymający swoje własne sekrety. Dobrze, niech więc tak będzie. Zacisnęłam mocniej oczy, przytykając do ust butelkę, którą przechyliłam. Niech będzie.
- Chcę się obudzić. - powiedziałam do siebie, bo przecież gubiłam czas i dnie. Spazmatycznie łykając powietrze. Dlaczego nie mogłam go zgubić i teraz, odnaleźć się w przestrzeni innej, tej prawdziwej naprawdę. Teraz chyba już płakałam całkiem, uniosłam rękę, a później drugą, żeby zacząć szczypać się po niej zawzięcie. - No dalej. - warknęłam przez zęby. Ale nic się nie zmieniało. I niby mnie to nie przejmowało, że idzie i mnie zostawia samą. A jednocześnie, nie chciałam sama być; przestraszona nagle zagubiona pomiędzy fikcją i prawdą. - Jim! - krzyknęłam za nim, mimowolnie, odwracając się, robiąc krok w kierunku brzegu nie zastanawiając się co dalej. Rozbita między bolącą zdradą a dziwnym poczuciem bezpieczeństwa kiedy znajdował się obok.
a to ten konsekwencje? he he
a perfectly put together mess.
is playing
tricks on you,
my dear
'k6' : 5
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Dorset