

Droga na skróty
Opcjonalny rzut kostką:
1-20 - Krzykacz rusza za tobą, głośno odśpiewując wulgarne piosenki. Jeśli zauważa, że repertuar ci się spodobał, przerzuca się na pieśni miłosne. Jeśli i to nie odnosi skutku, zaczyna się po prostu wydzierać.
21-40 - Jeśli poltergeist ma zły dzień, poprawia sobie nastrój rzucając szyszkami w przechodniów. Dziś stałeś się jego celem numer jeden.
41-60 - Krzykacz postanawia oznajmić całemu światu, że ty i jedna z osób znajdujących się na ścieżce jesteście parą. Bez znaczenia czy jesteście tej samej, czy przeciwnych płci, rodzeństwem, obcymi osobami, parą czy przyjaciółmi, Krzykacz lata, krzyczy i co chwila zadaje bardzo prywatne pytania. Jeśli jest was więcej, nie ma oporu przed sugerowaniem “wielokątów”. Możesz tylko liczyć na to, by żaden twój znajomy nie był w pobliżu i nie usłyszał tych obelg. Zrujnowały one już życie niejednemu czarodziejowi.
61-80 - Zostajesz oblany wiadrem lodowatej wody z pobliskiego strumyka.
81-94 - Krzykacz ciągnie cię za włosy. Chociaż nie grozi ci wyrwanie wielkiej ich ilości, na pewno jest to dość bolesne. Jeśli twoje włosy są zbyt krótkie, po prostu popycha cię w błoto.
95-100 - Masz dziś szczęście! Słyszysz gdzieś w oddali marudzenie poltergeista, jednak nie wydaje się, by zbliżał się w twoją stronę. Lepiej przyspiesz kroku i staraj się być cicho, żeby nie zwrócić jego uwagi!

Festiwal miłości nie mógłby odbywać się bez tańców wokół ognisk, które są poświęcone Tailtiu, Matce Ziemi. Dźwięk bodhránu, dud i skrzypiec rozbrzmiewa po całym lesie, zachęcając czarodziejów do podejścia. Skoczna, celtycka muzyka wygrywana przez siedzących na złamanych konarach grajków czasem zmusza do wysiłku, by nadążyć za wyraźnym rytmem, ale za sprawką miłosnej aury w powietrzu, zachęceni kobiecymi wdziękami czarodzieje podejmują ten trud bez protestu, nawet jeśli na co dzień są opornymi tancerzami. Dziewczęta oddają swój taniec wybrankom, którzy ukoronowali je kwietnymi wiankami; czarodzieje chwytają się naprzemiennie za dłonie i otaczają ognisko, by oddać się wspólnej celebracji wyjątkowego święta.
Atmosfera ognisk sprzyja zawieraniu nowych znajomości, lekkim rozmowom i zacieraniu dawnych uraz. Zapach kwiatów miesza się z aromatem popiołu i palonego drewna. Stare wiedźmy przechadzające się boso po trawie częstują zgromadzonych rogami poświęconego reema wypełnionymi tradycyjnym celtyckim winem z porzeczek z gałązką jemioły. Mężczyzn częstują także tabaką, sprowadzoną z odległych krajów, angielskich kolonii, a zakochanym parom wtykają plecionkę z sianka, której wspólne spalenie w ognisku ma zapewnić odgonienie trosk i złych duchów zesłanych przez nieżyczliwych.
Muzyka
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:22, w całości zmieniany 1 raz
- To brzmi jak fascynujące zajęcie. Pomijając kurz i pajęczyny - stwierdza z błąkającym się na twarzy rozbawieniem. - Przyznam, że wybrałabym się kiedyś chętnie na podobną wyprawę. Przed paroma tygodniami byliśmy z Tristanem w Rumunii odwiedzić tamtejszy rezerwat smoków. Wspaniałe doświadczenie, jednak chętnie zwiedzałabym podobne miejsca w bardziej kameralnym gronie. - Sugestywnie kładzie dłoń na zaokrąglonym brzuchu, mając w rozumieniu, iż wolałaby większą swobodę, chociażby w poruszaniu się. O ileż przyjemniejszą byłaby konna przejażdżka na punkt widokowy, gdyby nie trzeba było martwić się o silniejsze zerwanie klaczy, czy szybszy jej krok. Lady doyenne także wykracza swymi zainteresowaniami, jak i preferencjami względem innych szlachetnie urodzonych kobiet. Bliżej jej do walczącej o prawa czarownic Primrose, niż wylegującej się na miękkości poduszek Cordelii. W opinii Evandry każda dama powinna znać swoje miejsce, jakie w jej odczuciu wykracza poza funkcję błyszczącego w butonierce kwiatu.
Spogląda na czarodzieja przychylnym, ciepłym spojrzeniem i uśmiecha się doń z pobłażliwością. Sama dopiero uczy się, jak być dobrą matką, jak wylewać na dziecko uczucie, jednocześnie nie będąc dlań utrapieniem. Wszelkie wspomnienia związane z własnymi rodzicami przywodzą na myśl wdzięczność i sympatię, pomijając nieszczęsne przymuszenie do zamążpójścia; nim Evan dojrzeje do wieku, by szukać mu partnerki, minie na szczęście jeszcze parę lat.
- Skoro z niego już niezależny kawaler, może najlepszym rozwiązaniem byłoby dowiedzieć się, co też pasjonuje młodego lorda? Pamiętam, że kiedy mój brat bez zapowiedzi wyruszył w roczną podróż, tęskniłam za nim każdego dnia. - Powraca czasem do dni, kiedy sama ledwie dostała list z Hogwartu, nie mogła się nim cieszyć bez towarzystwa Francisa. - Na długo po jego powrocie nie potrafiliśmy znaleźć nici porozumienia, choć dotąd był mi bardzo bliski. - Tak, jak bliskim można być z jedynym rodzeństwem, mimo dziesięciu lat różnicy. - Zainspirował mnie wtedy swoją wyprawą. Opowiadał o podróży, poznanych ludziach i choć wiem dziś, że znacznie je podkolorował, by zaciekawić dziecko, tak okazało się to być idealne rozwiązanie dla wzmocnienia naszej więzi. - Chce go zachęcić do podążenia podobnym tropem. Wiele by dziś oddała za możliwość ponownego spotkania z bratem, wie jednak, że to niemożliwe.
Przyjmuje słowa Xaviera ze skinieniem głowy, w większości się z nim zgadzając. Nie do końca podziela myśl, jakoby ze szkół powinno się pozbyć osób mieszanej krwi, bo gdyby nie one, dziś Evandra miałaby w sobie znacznie mniej wrażliwości, jak i zrozumienia wobec tragizmu ich żywota.
- Sądzę, że to idealny moment, by samodzielnie sięgnąć do tych reform, Xavierze. Zbyt długo powtarza się nam, że Beauxbatons ma najlepszy program nauczania młodych arystokratów. Nasza szkoła powinna się mocniej wybić, udowodnić, że zasługuje na uznanie, jednak z Hogwartem są związane elementy, które skutecznie obniżają średnią ocen. - Marzy jej się, aby zarówno Evander, jak i jego młodsze rodzeństwo udali się do brytyjskiej szkoły, zmieniając Rosierową tradycję, jednocześnie uświetniając hogwarckie grono. - Zaczęłabym od przejrzenia obowiązkowych podręczników, jak i przyjrzała się profesorom, którzy je zalecili. Czy masz może swoje sugestie względem przedmiotów, które w twojej ocenie wymagają pilnej uwagi? - interesuje się żywo, mając nadzieję, że ojciec małych dzieci będzie mieć wyrobione w tym temacie zdanie. - Gdy byłam na ostatnim roku, wprowadzili nam naukę czarnej magii, co dość mgliście wspominam przez wzgląd na przygotowywanie się do egzaminów. Natomiast sądzę, że w dzisiejszych czasach wszyscy zdajemy sobie już sprawę z tego, że wstęp do jej tajników powinny otrzymać także młodsze pokolenia. - Zaznajomić się z teorią, poznać podstawy, wiedzieć, czego się spodziewać. Nie można nadal utrzymywać, że dzieci nauczą się nią posługiwać same z podręczników, ryzykując wypadkami i chorobami. Edukacja powinna odbywać się pod czujnym okiem wykwalifikowanego profesora.

and i'll show you
hands ready to
bleed



Melodie, które jeszcze wczoraj rozbrzmiewały tu wesoło, zachęcając do zabawy i podrygów, umilkły, pozwalając by zastąpiła je melodia lasu — szumu drzew przypominającego chór z oddali, skrzypienia starej kory, spróchniałych gałęzi niczym wiolonczela, śpiewu ptaków, najpiękniejszych solistów, którzy poruszali najbardziej zgorzkniałe serca. Ta melodia zastąpiła mu tę, która od zawsze mu w duszy grała. Skrzypce zamknięte w starym, nadpalonym pokrowcu — wyciągane tylko po to, by skradzioną kalafonią przetrzeć smyczek, wypolerować stare, wysłużone drewno — ukrywały się pod łóżkiem. Traktowane z miłością, nostalgią, jak utracona miłość wciąż niedopuszczona do siebie po tak długim czasie. Ale nieśmiały szelest liści wypełniał pustkę, bo ciszy słuchać się przecież nie dało. Teraz, kiedy wracał z powrotem na ścieżkę, melodii matki ziemi towarzyszyły radosne zaczepki psidwaka Marcela, który podrygiwał wesoło, zaczepnie łapiąc go za nogawkę. Podniósł z ziemi patyk, który był tym samym patykim, który rzucał mu nim odszedł na stronę dla zajęcia go czymś w wysokich krzakach i rzucił mocno przed siebie, prosto w opuszczoną ścieżkę. Londyn witał ich smutkiem, nostalgią — żegnał czas beztroski i spokoju w najbardziej dotkliwy sposób, wyraźnie dając do zrozumienia, że wszystko, co dobre musiało się kiedyś skończyć. Dziesiątki czarodziejów kończyło festiwal w żałobnym nastroju, krocząc pochodem w milczeniu. Nie ciągnęło go tam, do zmarłych. Jak większość swoich wierzył w złośliwość duchów, nie pragnął ich spotkać i bał się, choć nie potrafił przyznać tego nawet Marcelowi, że gdyby się pojawiły nie potrafiłby im spojrzeć w twarz. On już pożegnał swoich bliskich. Zakopał ich ciała na wzgórzu, które było dokładnie takie jakim je zapamiętał. Zielone, budzące się do życia po zimie. Gdyby nie nadpalone deski, pozostałości po kolorowych karanawancsh i ludziach, którzy tam kiedyś żyli, wyglądałoby jak zawsze. Smutny pochód ku ich pamięci niczego nie zmieni — nie przyniesie im spokoju ani ulgi; nie zazna jej nawet on.
Po kolorowych straganach z dnia poprzedniego nie było już prawie śladu. Nie żałował, że nie spędził tu więcej czasu. Handlarze nastawieni byli na duży zysk, szczególnie od zamożniejszych klientów, a na takich jak on każdy tu krzywo spoglądał. Marcel mówił, nie patrz im w oczy. Nie patrzył. Unikał spojrzeń strażników z pokorą chyląc głowę jak na biedaka, nieszczęśnika przystało. Jakby nigdy nie szukał kłopotów. Tu ich nie chciał — wiedział, że drugi raz z Tower nie wyjdzie.
Pomiędzy skrzypiącymi drzewami patrzył w stronę kolorowej karaweli, objazdowych grajków, cyrkowców szukających tu zajęcia. Zawiesił wzrok na dziewczynie, która podciągając ramiączko sukienki umykała gdzieś w krzaki. Szedł dalej, ścieżką na skróty, mijając wszystkie zbierające się stragany od tylu.
— Miałem braci, miałem wielu bliskich— szedł mrucząc cicho pod nosem starą romską piosenkę. Poprawił spadające z ramion szelki i wsunął dłonie w kieszenie ciemnych, znoszonych spodni, patrząc za powracającym Blue. — Przyszli ludzie, zabili wszystkich. Miałem braci, miałem wielu bliskich. Wszystkich razem, chłopców i dziewczęta, zabili też małe niemowlęta. — Westchnął cicho, chwytając za patyk. Psidwak nie wiedział, że powinien puścić, szarpał się więc z nim chwilę, aż w końcu ustąpił od razu zrywając się do biegu. — Miałem braci...— Rzucił mu daleko, prosto w krzaki, nie spodziewając się, że poruszy się w nich coś znacznie większego, a Blue zacznie ujadać, nie zbliżając się po rzucony kawałek drewna. Nie przyspieszył, ale nie ociągał się, podchodząc ze spokojem. Blue był szczeniakiem, reagował jednakowo na Leonorę, jak i wielkiego jak dąb osiłka śmierdzącego gorzałą. Zszedł ze ścieżki i wyciągnął rękę, by odciągnąć gałęzie niższych drzew, by nie smagnęły go po twarzy. Spróbował przedrzeć się głębiej, tam skąd w psidwaka poleciała gałązka. Nie odzywał się, zachodząc intruza, który próbował odpędzić psiaka od tyłu. Złapał za ostatnie gałązki wątłej robinii i spojrzał prosto w twarz małego chłopca. W pierwszej chwili jęknął ze zdumienia, w ciemnościach słabo dostrzegając rysy kogoś, kogo kiedyś znał.
— Zgubiłeś się? — spytał, próbując mu się przyjrzeć. Wyciągnął ku niemu lewą dłoń, którą zdobiła bransoletka z kolorowych koralików, chcąc pomóc mu wydostać się z krzaków. Nie był pewien, czy wpadł tutaj, czy próbował się ukryć, dlatego nie sięgnął po różdżkę, nie rozjaśnił miejsca intensywnym blaskiem, które mogłoby sciągnąć niepotrzebnych widzów. Im dłużej mu się przyglądał w tym półmroku tym bardziej zyskiwał pewność, że go znał. Nostalgia szarpnęła jego sercem, które zatrzepotało w piersi tęsknie. — Jak masz na imię? Blue, cicho!— skarcił szczeniaka, który cały czas szczekał z boku. Nic przez to nie słyszał, nie trafił zebrać własnych myśli. Jak miał na imię ten chłopiec, wyglądający jakby życiem wyjęto go z włoskiej wioski? Szarówka była takim momentem każdego dnia, że nie było ani ciemno ani jasno, a oczy z trudnością przyzwyczajały się do zmiany otoczenia. Kucnął opierając wyciągniętą rękę na kolanie. Miał kuzynów takich jak on. Kuzynów, którzy zginęli w pożarze, zostali wybici jak psy. Przed czym się chowasz? — Vito? — spytał w końcu niepewnie, ale bez strachu, że się pomylił. Mógł się mylić, przecież nie żyli. Czy to duchy z tamtego pochodu postanowiły nawiedzić go tu i ukarać za brak pokory?

until I forget how terrified I am
of everything
wrong in my life


- Jeszcze raz - Moretti żąda, bo tylko w takich momentach ma prawo chcieć cokolwiek - Co jeśli ktoś cię zaczepi?
- Nie odpowiadać i jak najszybciej cię znaleźć - odzywa się chłopięcy głos, nieco niewyraźnie zbyt zajęty przeżuwaniem drożdżówki z marmoladą. Skinięcie wyrażające zadowolenie, dziewczyna poprawia koszyk wypełniony polnymi kwiatami, wiszący na zgięciu łokcia, ot kilka dodatkowych knutów, które można zarobić. Dzisiaj Gia nie występuje, jej skóra jest zbyt ciemna, żeby mogła porwać tłumy, pośród których przewijają się nieliczne godne uwagi persony.
- A jeżeli ktoś ciebie złapie i zacznie ciągnąć w nieznaną stronę? - dopytuje, ponieważ ludzie to zwierzęta, a wyglądające na sieroty dzieci są łatwą ofiarą. Nie potrzeba do tego nawet zaklęć, teraz kiedy wszystko jest kontrolowane. Ot, chwycić i zniknąć. Vito wygląda czysto, ale jest też za chudy po bliższym przyjrzeniu się.
- Gryźć ręce i palce, kopać, najlepiej we wrażliwe rejony - jest niecierpliwy, obiecała mu dzisiaj oglądanie występów i słodką bułkę, jednej obietnicy dopełniła, drugą przeciągała.
- A jeśli ktoś stwierdzi, że jest moim znajomym? - tutaj nawet brew uniesie, jakby była pewna, że och! Właśnie postawiła przed ośmiolatkiem arcy trudną zagadkę. Młodszy Moretti nie jest raczej pod wrażeniem, marszczy za to z niezrozumieniem brwi.
- Ale Gia... - ciemne oczy, ciemniejsze od jej własnych patrzą na nią z niewypowiedzianym smutkiem - Gia, przecież ty nie masz znajomych. Ani przyjaciół. Ani towarzyszy. Nawet chłopaka. Praktycznie nigdzie nie wychodzisz, tylko pracujesz. Nikt mnie na to nie nabierze - oświadcza jej i coś w niej pęka, jak lustrzana tafla, bo chociaż stwierdzenie było prawdziwe, tak mocno niewygodne. I całkiem upokarzające.
- Może od razu chwycisz za moją różdżkę i wbijesz mi ją prosto w serce? Hę? Bolałoby mniej - burczy z doskonale słyszaną urazą, jednak Vito jedynie chichocze oblizując lepkie palce. Jakby faktycznie się obraziła, to już targałaby go za ucho, gestykulując przy tym szaleńczo. Wszystko więc było w porządku.
Nic nie było w porządku. Nie teraz. Kilka godzin wcześniej? Semplicemente bello. Kwiaty sprzedane, parę występów obejrzane, nawet zdążyli pomachać Księżycowym Dzieciom. Wahała się przy Czuwaniu, myśli wracały w nieprzyjemne rejony, w obrazy muskane zachodami słońca i czerwienią pomidorowego sosu, uderzeniem bosych stóp podczas tańczenia tarantelli. Ale Vito zasługiwał na pożegnanie się, na zrozumienie, że nikt go dobrowolnie nie opuścił. Poza Cesare, tylko Cesare to culo di bue, a nie brat. Jednak kiedy chłopiec tylko usłyszał przestrogę o uszanowaniu obecności zmarłych, o tym, że ci mogą przybyć w każdej chwili, tak zbladł straszliwie i wyrwał się z siostrzanego uścisku, pobiegł w las. A za nim Gia. Gia, która powinna być szybsza, zwinniejsza, a mimo to ciemniejące okolice spowalniały ją, panika gulą wisiała w gardle.
- Vito! Vitovitovitovitovito - wołała za nim, z każdą zgłoską coraz płaczliwiej, bo zgubiła go. Zgubiła własnego brata. Zgubiła jedynego brata, ostatni okruch rodziny - VITO!
Ale Vito tego nie słyszy. Zamiast tego patrzy się ogromnymi oczami na chłopięcą postać, dolna warga drży, ramiona kulą się jakby zaraz miał dostać ścierą za bycie niegrzecznym. Na początku bada twarz Doe, niespokojnie i nieufnie, jakby nie był pewien, czy teraz powinien uciekać, czy raczej gryźć ręce i palce. Tego Gia nie przewidziała.
- Uciekłem - mówi więc cichutko, patrząc w czubki wysłużonych, ale mimo wszystko solidnych butów, brunetka o nie zadbała bardziej niż o swoje własne - Nie chce ich widzieć - dodaje, a jego głos zaczyna brzmieć głucho, wzrok stopniowo traci na ostrości. Wzdryga się, kiedy słyszy swoje imię, zaskoczenie okrągłym "o" układa się na ustach, zna go? On też go zna? Znają się?
- Jim - rozpoznaje, Jim co śpiewa, Jim co przymyka oko, kiedy na zmywaku razem z kuzynostwem polowano na ostatnie krople wina w kieliszkach po gościach. Lubił Jima. Grał ładnie. Wpatruje się w jego twarz urzeczony, acz spojrzenie sięga zaraz wyciągniętej ręki, na której wisi bransoletka. Pamięta ją, cała radość na buzi gaśnie - Ty też jesteś martwy - pojedynczy szept, zanim chłopiec zerwie się na równe nogi, odsunie się na kilka kroków obejmując się ramionami - Non...non non non non non - powtarza, a paznokcie wbijają się początkowo w przedramiona, nim sięgnie nimi ku policzkom - Nie chce widzieć, nie chce spotkać, non non non non - mamrocze, trzęsąc się, łzy jak grochy mieszają się z krwią wypływającą z zadrapań. I taką oto scenę tragikomedii widzi Gianna. Pies, kucający chłopak i wpadające w panikę dziecko. Co teraz?
- Odsuń się od niego! - nie pyta kim jest, różdżka pojawia się w jej dłoni naturalnie, determinacja jak Wezuwiusz, gotowa jest lawą pochłonąć wszystko na swej drodze.

ma ha paura dell'acqua
E forse il mare è dentro di lei
— Już w porządku, tu nic ci nie grozi — powiedział spokojnie, melodyjnie. Zanucił melodię — tę, którą pamiętał z Małej Italii, choć słów żadnych przywołać nie potrafił; pamiętał tylko jej głos, który przenikał go na wskroś, każda komórkę ciała pobudzając do tańca. Nic ci tu nie grozi, Vito, nie znajdą cię, nie złapią — ci, którzy zniszczyli wasz dom, którzy odebrali wam życie. Nierealny obraz krótko malował się przed nim, nie mógł przecież żywych mylić z martwymi. Patrzył na niego, kiedy dostrzegł bransoletkę na jego ręce, a później wpadł w szał, wiedząc już — może wiedząc od początku, choć trudno mu było oswoić się tu i teraz z tą myślą — że był w błędzie od początku. Jestem martwy, pomyślał. Jak niewiele się myliło to dziecko. Małe, nieświadome. Myląc go ze zjawą, czy czytając to z jego pustych oczu? Był martwy już od dawna, tak się czuł, nie czując tak naprawdę dogłębnie nic, karmiąc się jedynie złudzeniami, że mogło być jak dawniej. Wyprany, popsuty, złamany i całkiem zagubiony nie był sobą, nie był tez nikim innym. Może był martwy, może cząstka niego umarła na tamtym wzgórzu. Może cząstka jego została w Tower. Ile pozostało, ile w nim było z niego? — Vito? — spytał głucho, bo czy to możliwe, że to był on? Prawdziwy, żywy, realny? Jak to możliwe, że przetrwał, że ocalał, kiedy po Małej Italii nie zostały nawet wylizane, zmiażdżone puszki? — Nie, nie, przestań— dopadł do niego, Blue zaczął szczekać merdając przy tym. Nie mógł patrzeć na niego w tym chaosie, jakby widział samego siebie, małego, zagubionego, chłopca uciekającego z miasta w poszukiwaniu nowego życia. — Nie jestem, nie jestem, to ja, pamiętasz mnie? To ja — powtarzał, próbując go złapać, chwycić jego ręce, uspokoić go. Miał tyle pytań, ale jak mógł jakiekolwiek zadać w takim chaosie emocji? I nim zdążył go unieruchomić jej głos przedarł się słabo przez szczekanie psidwaka, przez dziecięcą panikę.
— Gia? — spytał, obracając się przez ramię z mieszaniną przerażenia i niedowierzania. Gia, Gianna pachnąca ostrym pieprzem, wędzoną papryką, cedrem i drzewem sandałowym. Gia nucąca w kuchni, Gia śpiewająca podczas zmywania naczyń, tańcząca na stole już po zamknięciu. Gia o uśmiechu anioła i oczach jak dwa czarne diamenty tak samo żywa, choć nie tak szczęśliwa jak wtedy. Czy to mogła być Gia? Ulokował w niej spojrzenie dopiero wtedy dostrzegając wycelowaną w siebie różdżkę. Czy mogła go pamiętać? Chłopca jednego z wielu? Chłopca, który mógłby uchodzić z jej krewnego, ginącego jednak w morzu mężczyzn, obracających się za nią i sięgających przypadkiem do falującej spódnicy? Uniósł obie dłonie w geście pokoju z jednej strony mając wystraszone, rozhisteryzowane dziecko z drugiej dziewczynę, kobietę z dawnych wspomnień, dawno zapomnianej ery.
— Myślałem, że nie żyjesz — wymamrotał z niezrozumieniem i obrócił się w stronę chłopca. — Vito — szepnął w jego stronę nie obniżając dłoni; wciąż wyciągniętych na wysokość własnej twarzy. Nie uspokoi go, wiedział to; nie on. — Nic nie zrobiłem — usprawiedliwił się hardo, nie tknął go nawet, nie zdążył. Próbował mu pomóc, chciał mu pomóc.
Klęknął na jedno kolano, usiadł na pięcie, osuwając się nieco, by w gęstwinie znalazła drogę do rozchwianego, poszukującego ukojenia brata. Spojrzał na nią nie dowierzając, nie mogąc zrozumieć, jak to było możliwe; jakaś część niego zaśmiała się radośnie na jej widok. Była cała, miała się względnie dobrze, żyła. Druga załkała tęsknie za tamtymi dniami, za beztroską i radością jaką karmił jeszcze przedwojenny Londyn. Za namiastką domu w obcym miejscu, melodią, tańcem i śpiewem, który niosła. Przemknął po niej wzrokim śmiało, od góry do dołu po jej bojowym spojrzeniu, ramionach, talii, jakby chciał sprawdzić, czy to prawda, a potem opuścił wzrok, bo nie powinien. Nie powinien tak patrzeć, analizować, badać każdego calu jej sylwetki w poszukiwaniu pamiątek po wojnie. — Nie chciałem. Myślałem... Nie wiedziałem... — zaczął tłumaczenia spoglądając pod uniesionym ramieniem na paciorkowate oczy Blue. Co właściwie sobie myślał? Czy to był sen, Gia? Tamto życie? Czy tylko to wyśnił w tęsknocie i potrzebie, a to wszystko nigdy naprawdę nie miało miejsca? A tamten taniec na blacie, tamta pieśń? Czy tylko sobie to wymyślił?

until I forget how terrified I am
of everything
wrong in my life


Gia? Trzy litery, znajomo nieznajomy dźwięk, akcent kładziony na DŻI-a zamiast na dżI-Ja. Kilkusekundowy skręt żołądka, jakby ktoś władował się weń pięścią i lekkie mdłości, bo pamięć musi sięgnąć do zakładek, cofnąć się o kilkadziesiąt stron a strony te umownie miały być nieczytelne, żeby nie tęsknić, nie wspominać. Powinna to zignorować, udawać, że nie wie, o co chodzi, że przecież płacze tutaj dziecko, paznokciami orze policzki. Tylko gdyby tak łatwo zapominała, tak nie należałaby do Księżycowych Dzieci. Na co komu aktor, co nie potrafi zapamiętać swoich kwestii? Wojna krótsza niż ta prawdziwa rozgrywa się we wnętrzu, równie krwawa, żniwo ofiar zbierała w emocjach. Zawahanie, lekkie zmarszczenie brwi i podświadome rozluźnienie, kiedy chłopak unosi ręce w pokojowym geście, różdżka obniża się tylko trochę.
- Gia - łka Vito, zapłakane spojrzenie nadal ma wbite w bransoletkę - Gia, Giaco-Jim jest martwy i po mnie przyszedł - zdanie zlewa się płynnie z myślałem, że nie żyjesz i Moretti ma wrażenie, że rozboli ją głowa, że pochyli się zaraz i zwróci cienkie śniadanie oraz jeden gryz drożdżówki na leśne poszycie. Bo to wszystko było poplątane, zagmatwane. James Doe klęczący na ziemi. James Doe dźwigający tace z parującym włoskim jedzeniem. James Doe doprowadzający do płaczu jej młodszego brata. James Doe będący młodszym bratem Tommiego. James Doe żywy, względnie cały i zdrowy. James Doe żyjący tylko wtedy, kiedy spod jego palców ulatywała melodia skrzypiec; który potrafił śmiać się całym sobą jak rodowity Sycylijczyk; który stąpał cicho jak kot i podobnie się wzdrygał, kiedy papà Moretti klepał go z całej siły po plecach ucieszony odpowiedzią Roma. James Doe tłumaczący się, że nic mu nie zrobił, pomimo dziecięcego zawodzenia i psiej nerwowości, czerpiącej z panującej atmosfery. Różdżka niknie w kieszeni - ponieważ tak, jej spódnice posiadały kieszenie, sama je doszywała - a kciuk wraz z palcem wskazującym szczypią nasadę nosa. Koszyk rzuca pod nogi, niech leży zapomniany teraz istniały ważniejsze rzeczy niż kawałek wikliny.
- Wiem tesoro - odpowiada więc Jimowi, ramiona opadają w raptownym zmęczeniu, spojrzenie nabiera hardości. Po kolei. Kryzys po kryzysie. Pojawia się przy nich w ledwie trzech susach, nabierając wcześniej utraconej zręczności, nabierając gwałtownej werwy. Kuca tuż obok bruneta, dłońmi sięgając po nadgarstki panikującego chłopca, który nie przestawał mamrotać, gdy tak jego siostra przeżywała własne dramaty - Vito, dlaczego Jim miałby być martwy? - bełkot ośmiolatka staje się jeszcze bardziej niezrozumiały, przecinany przez siąknięcia nosem i łkanie, jednak oczy nie opuszczają ręki grajka. Jej własne podążają tą samą ścieżką, och, rozumie raptownie. Bransoletka. Dzieło nonny, darowane każdemu członkowi rodziny. Bransoletka papy wyglądała identycznie jak ta, którą nosił James, z tą różnicą, że jeden koralik był lekko wyszczerbiony, a na drugim wygrawerowano malutkie G. Ozdoba należała do niej, zostawiona przypadkiem w restauracji, miała zajść po nią rano, ale rano nigdy nie nadeszło - Yish, stupido - tsyka marszcząc śmiesznie nos - Duchy można na wylot przejrzeć, a ten konkretny jest całkiem solidny piccolo leone, no popatrz na niego - szorstkie słowa, łagodne gesty, tym charakteryzowało się południe. Sięga delikatnie po dziecięcy podbródek, unosząc go na tyle, żeby zapłakany mógł spojrzeć na rzekomego trupa, druga dłoń nadal zaciska się na nadgarstku, gotowa pociągnąć go w swoje ramiona - Wygląda ci na takiego, co jadłby zginłe ryby? Albo dania pełne białych glizd? Ser co pokrywa zielona pleśń i zaraz zacznie żyć własnym życiem? Duchy najbardziej lubią, kiedy jeszcze wszystko śmierdzi - podczas swojego wywodu puszcza go całkowicie, ręce układa na kształt pazurów, jakimi gotowa jest przestraszyć brata. Głos nabiera aktorskich tonów, tych, które mają zaciekawić, zainteresować, skupić uwagę. Nie myśleć o dawnym - Podobno to je łaskocze - dodaje konspiracyjnym szeptem, a młody Moretti milczy wreszcie, tylko trochę czka. Ciemne oczy patrzą się w nią na kilka uderzeń serca, nim rozpłacze się jeszcze gorzej.
- Giaaa, to obrzydliweeeee....właśnie dlatego nie maaasz znaaajooomych - zawodzi, a Gianna może tylko przybrać typową dla rodzeństwa minę nim roześmieje się na głos, odrzucając do tyłu głowę. Było dobrze, skoro wychodził z niego mały gremlin.
- Hej, to też ma swój urok - protestuje, przybliżając czoło do czoła chłopca. Spokojniejszy opada wprost w jej ramiona, dając się przytulić, kwiląc przy tym ciszej i dopiero wtedy może twarz odwrócić w stronę Jima. Że jest niezręcznie, to raczej mało powiedziane. Na szok oraz radosne zaskoczenie, na powitalne pocałunki w policzki oraz mocne przytulenie jeszcze będzie czas, teraz musiała uspokoić swoje głupiutkie lwiątko - Nienajlepsze okoliczności na ponowne spotkania, hę? - mówi, a uśmiech rozciąga się na ustach, łokieć dźga młodzieńca kucającego tuż obok. Może powinna użyć innych słów, być bardziej poetycka. Ale Gia to Gia. Inna nie będzie.

ma ha paura dell'acqua
E forse il mare è dentro di lei
Giannę otoczył dziwny niepokój już nie tylko z powodu rozdygotanego brata. Niebo roziskrzyło się pierwszymi gwiazdami, a wisząca na firmamencie kometa rozbłysła intensywnym, oślepiającym blaskiem. Światło było intensywne, ale docierało przez korony drzew jak przez filtr, jaśniejąc miejscami i zmuszając do przymknięcia oczu. Pojawiło się znikąd, niespodziewanie i nagle. A kiedy już wszystko zgasło, oboje musieli przywyknąć do matowej ciemności. Przyzwyczajeni do obecności komety na niebie ludzie z trudem upatrywali w niej źródła świata, a jednak każdy kto tylko spojrzał w górę mógł zrozumieć, że zabrakło na nim nieodłącznego elementu — długiego, błyszczącego warkocza. Pozostała tylko mała iskrząca kropka, znacznie jaśniejsza od gwiazd, ale ciemniejsza i mniejsza od wstającego po drugiej stronie księżyca. Ziemia pod stopami zaczęła wpierw wibrować a potem niespokojnie drżeć, liście dygotały, stare drzewa zaczęły skrzypieć dookoła falować jak podczas silnego wiatru, choć tego wokół nie było wcale. Kiedy Gianna i James spojrzeli w niebo, ujrzeli dziesiątki połyskujących gwiazd, ale wśród nich zgubili tę, która jeszcze chwilę wcześniej była wiszącą nad głowami kometą. Przedziwne zjawisko przyciągnęło uwagę na nieco dłużej, bo przecież wiedzieli, że nie tak wyglądało niebo każdej poprzedniej nocy, oboje dobrze znali ten widok. Dziesiątki, a może setki roziskrzonych gwiazd migały jak płomienie w oddali, ale wciąż patrząc i wsłuchując się nieruchomo w nachodzące przeznaczenie, Giana widziała, że niektóre z nich powiększają, a potem powiększają wszystkie ale jedne szybciej od innych. Czy to było złudzenie? Czy jakaś fatamorgana? Czy zwariowali, czy padli ofiarą paskudnej klątwy? Wiele myśli mogło przychodzić do głowy, kiedy błyszczące plamki na niebie stały się kulami, za którymi ciągły się dziesiątki, a potem setki warkoczy podobnych do tego, który wisiał od pamiętnej lipcowej nocy. Ciemne niebo pojaśniało od gwiazd i ciągnących się za nimi świetlistych smug.
I tak rozpoczęła się Noc Tysiąca Gwiazd.
Spadały, jedna po drugiej, pokrywając całe niebo, które mieli w zasięgu swojego wzroku. Piękny i niecodzienny widok potrafił zatrzymać w miejscu i zachwycić, ale musiał także przerazić, uświadamiając, że połyskujące gwiazdy bardzo szybko zwiększały swoją wielkość, aż w końcu jedna z nich stała się wielka jak księżyc. Płonęła. Zdawała się być kulą ognia, za którą ciągnęły się dymiące smugi przypominające ogniste burze. Leciała prosto na londyński las. Jakże potworny był dym, iskry, wyraźne eksplozje wewnątrz kotłujących się czarnych smug? Przez chwilę nie docierało do dwójki czarodziejów nic. Tik tak. Tylko tykanie zegara. Tik tak. Jakby ktoś odmierzał im czas. Tik tak. W sekundzie lub dwóch spadający meteor podwajał swoją wielkość, aż runął kilkaset metrów dalej — gdzie dokładnie, nie wiadomo. Ziemia zatrzęsła się tak mocno, że młodzi czarodzieje zachwiali się, choć w uszach była jeszcze tylko cisza. Trzask łamanych drzew, pękającej ziemi, dziesiątek bombard i płaczącego lasu zbliżał się do nich falą i ta fala nadciągała, oboje w jednej chwili mogli to dostrzec. Impet uderzenia łamał wszystkie drzewa mknąć ku nim nieubłaganie, aż w końcu zwalił ich z nóg, cisnął nimi jak szmacianymi lalkami, prosto w łamane dalej drzewa i w ściółkę. Giannę, Jamesa i Vito na kilka chwil całkiem zamroczyło. Cisza. Świszcząca, okropna cisza i pisk w uszach. Tyle słyszeli, nie widzieli nic więcej, bo wszystko wokół utonęło w kłębach szarego i czarnego dymu. Dopiero po chwili zaskoczył ich okropny i ogłuszający dźwięk, potworny huk. Świat się trząsł, świat dygotał. Wokół znów wszystko zamarło.
To nie był koniec. Noc dopiero się rozpoczęła.
Kidy kłęby dymu zaczęły się przerzedzać, po okolicy poniosły się krzyki, nawoływania i płacz. Wtedy też Gia i James, powoli dochodząc do siebie mogli spojrzeć w niebo raz jeszcze, z żalem doświadczając potwornego deja vu. Setki, dziesiątki a może tysiące identycznych gwiazd spadały na ziemię. Gdzieś w okolicy uderzyło coś mniejszego, nie wiedzieli jeszcze gdzie, ale jedno było pewne — nigdzie nie było bezpiecznie, a niebo dosłownie waliło się im na głowę.
Przed podjęciem się jakiejkolwiek aktywności fabularnej w tym okresie należy dopełnić swojego obowiązku w tym temacie (każdą postacią osobno).
Gia - obrażenia tłuczone -10; obrażenia cięte -5; obrażenia psychiczne -20
James - obrażeń tłuczone -10; obrażenia cięte -5; obrażenia psychiczne -20
Pokiwał lekko głową na jej słowa. Naturalne było, że damy raczej nie przepadały za kurzem i pajęczynami. Co prawda nie mógł tego powiedzieć o swojej kuzynce, która zdecydowanie nie wpisywała się w ramy standardowej szlachcianki. Primrose zawsze była odważniejsza, bardziej ciekawa świata i mniej szablonowa niż damy w jej wieku. W jego mniemaniu sprawiło to, że był wyjątkowa i nigdy nie pomijał sytuacji kiedy mógł jej o tym przypomnieć. Nie wiedział jednak jakie dokładnie zdanie ma na ten temat Lady Rosier, chociaż Prim wspominała, że jej przyjaciółka często brała udział w przedsięwzięciach, które miały na celu pomoc innym. Znaczyłoby to, że ona również nie należała do szablonowych dam, chociaż wydawałoby się inaczej na pierwszy rzut oka.
- Nigdy nie byłem w rezerwacje smoków, to na pewno była fascynująca podróż. Mathieu kiedyś zapewniał, że mnie zabierze na wycieczkę krajoznawczą jednak nie było czasu. - odparł spokojnie, po czym mimowolnie uśmiechnął się łagodnie widząc jak kobieta kładzie dłoń na swoim brzuchu.
Pamiętał kiedy Charlotta była w ciąży i te wspomnienia znów na moment sprawiły, że odpłynął. Na szczęście tylko na kilka sekund, potem znów zawrócił całą swoją uwagę na towarzyszącą mu kobietę.
- Gdyby tylko chciał ze mną spędzić więcej czasu niż podczas rodzinnych posiłków z przyjemnością opowiedziałbym mu o swoich wyjazdach. Wiem, że udało mi się zaszczepić w nim zamiłowanie do szermierki, w przeszłości nawet wspólnie trenowaliśmy. - westchnął cicho – Odnoszę wrażenie, że podobałyby mu się moje opowieści. Możliwe pozwoliłoby to nam nawiązać więź porozumienia. - uśmiechnął się łagodnie.
Wysłuchał jej słów w uwagą. Miała racje, należało się dokładniej przyjrzeć całemu systemowi nauczania w Hogwarcie. Jego dzieci już niedługo postawią swoje pierwsze kroki w tej szkole, wolałby aby uczuli się rzeczy odpowiednich i przydatnych, a nie takich, które tylko bez sensu zabierałyby im czas.
- Wiesz, wydaje mi się, że to dobry temat na dłuższą rozmowę. Można by się na spokojnie wszystkiemu przyjrzeć, złożyć wniosek w ministerstwie. Kto wie, może wzięliby to pod uwagę. - pokiwał lekko głową. - Myślę, że na pewno należałoby się pozbyć mugoloznastwa, ten przedmiot w niczym nie pomaga. Zwłaszcza teraz. Tak jak mówisz, przyjrzenie się profesorom, dokładne ich prześwietlenie z całą pewnością by nie zaszkodziło. I tak, może nie skupiłbym się całkowicie na czarnej magii, ale teraz kiedy dostęp do niej jest zdecydowanie większy na pewno przydałoby się aby młodzież w szkołach zaczęła z nią bliżej obcować. Może nie zagłębiać się tak bardzo w szczegóły, ale jednak pokazać im jak to działa. Nie wszyscy muszą chcieć obcować z nią w przyszłości, ale żeby wiedzieli z czym mają do czynienia. To na pewno nie zaszkodzi. - odparł spokojnie kiwając głową.





- Oh doprawdy? - dziwi się, że Xavier nigdy nie dostał się do rezerwatu. Jest świadoma, że on wraz z Mathieu dobrze się znają, wszak to Rosier był tym, który polecił przyjaciela jako najlepszą osobę, co do dyskusji o ekonomii. Evandra dobrze wspomina ten moment i chętnie podjęłaby się kolejnej współpracy w przyszłości. - Wobec tego jeśli nie uda ci się wcześniej, już teraz chciałabym cię zaprosić do Smoczych Ogrodów. Planuję otworzyć nową wystawę, serpentarium poświęcone stworzeniom z Wyspy Węży. O ile nic się po drodze nie wydarzy, trzymaj proszę kciuki, zapraszam w połowie października. - Uśmiecha się tym szerzej, czując nieskrywaną dumę z powodu prowadzonego projektu. Prace trwają już od kwietnia, wielkimi krokami zbliżają się ku końcowi i wszystko byłoby gotowe już we wrześniu, gdyby nie te nieszczęścia, które pojawiły się w rezerwacie wraz z kometą. Dziwna zbieżność wydarzeń.
- Szczerze wierzę, że wszystko się ułoży - chce pokrzepić jego serce. Spogląda na Xaviera ciepłym, typowo matczynym wzrokiem. - Niestety trzeba dać mu trochę czasu. Może kiedy się oswoi z twoim powrotem, zrozumie, jak bardzo jesteś mu potrzebny? Tęsknota objawia się na różny sposób. Kluczem do sukcesu będzie tu cierpliwość. Myślisz, że jesteś w stanie mu ją ofiarować - pyta dalej metodycznie, acz z wrażliwością. Ostatnim, czego pragnie, jest zniechęcenie lorda Burke do pojednania z jedynym synem. Więzy rodzinne są dla Evandry najwyższą z wartości. Zrobi wszystko, by zadbać o swoich najbliższych i chce tego samego dla niego.
- Zgadzam się co do mugoloznawstwa, już wkrótce nie będzie w Anglii żadnych, więc to absolutnie zbędna wiedza - myśli na głos, zastanawiając się jednocześnie, czego do tej pory nauczano na tym przedmiocie. O zwyczajowości przedmiotów? O mało istotnej dla świata historii? - Chciałabym także zobaczyć wśród uczniów nowych cech. Nauczyć ich ogłady, zachowania w towarzystwie, przydałaby się lekcja etyki. Myślę także o zadbaniu o zdrowe ciało. Lot na miotle, to obecnie jedyna ze sportowych dziedzin, do jakich się sięga. Co z tańcem, szermierką, pływaniem? Hogwart nie robi żadnego pożytku z bliskiej obecności jeziora. Wystarczyłoby pomówić z trytonami, by przypilnowały innych stworzeń, aby potencjalnie nikt nie ucierpiał - zastanawia się na głos, szukając tego, czego brakowało jej w hogwarckich czasach. Wprawdzie większość pobytu w szkole i tak spędziła na nauce i opanowaniu swego wilego czaru, ale przecież chętnie uczestniczyła we wszystkich lekcjach. Brałaby w nich udział tym częściej, gdyby wykładana wiedza była znacznie szersza. - Sądzę, że skoro szkoła zabiera nam dzieci na cały rok, powinna im gwarantować lepsze wychowanie. Kształcenie nie tylko w zakresie magii, rzucania uroków i warzenia eliksirów, ale też ogólnego poruszania się w społeczeństwie. Masz rację, przydałoby się wystosować pismo. Sądzisz, że któryś z wyższych urzędników od edukacji jest tu obecny? - Odruchowo unosi wzrok i przesuwa nim po okolicznych ludziach, choć nawet nie ma pojęcia, jak ten mógłby wyglądać.

and i'll show you
hands ready to
bleed



Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5