Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset


Brzeg

Organizowane w Weymouth pod przewodnictwem Prewettów uroczystości od setek lat łączyły czarodziejów niezależnie od ich pochodzenia, majętności i zajmowanych stanowisk. Miłość wszyscy świętowali wspólnie. Sierpień był czasem radości i spokoju dopóki nie rozpętała się wojna. Wynegocjowane w czerwcu zawieszenie broni pozwoliło czarodziejom i czarownicom na powrót do tradycji po dwóch latach walk i rozlewu krwi. Choć strach nie opuszczał ludzi, pozwolił im na chwilowe odetchnięcie od toczonych bitew i ucieczkę przed koszmarami.
Weymouth na nowo wypełniło się śpiewem, słodkimi zapachami, gwarem rozmów i przede wszystkim ludźmi. Tradycyjnie wianki plecione były przez panny, które ofiarowały je kawalerom. Zrywały kwiaty w samotności rozmyślając o własnych uczuciach, ale dziś plotły je także zamężne czarownice, w parach i grupach, ufając, że w ten sposób przypieczętują swój związek. Z kwietnymi koronami kierowały się ku plaży, gdzie puszczały na wodę wianki. Tam zainteresowani nimi kawalerowie, mężowie, narzeczeni i sympatie rzucali się morskie fale, by wyłowić dla wybranki serca jej wianek. Stara tradycja mówi, że panna nie może odmówić tańca kawalerowi, który wyłowi jej wianek.
Wśród świętujących czarodziejów krążą ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
▲ W wiankach może wziąć udział nieograniczona ilość multikont, nieograniczoną ilość razy, ale każda postać może tylko raz rzucać kością Wianki. Rzucać kością Wianki nie mogą postaci, które pojawiły się na Wielkiej uczcie w Londynie. W losowaniu mogą brać udział wyłącznie aktywne postaci.
▲ Wyjątkowo w temacie może przebywać więcej niż jedno konto tej samej osoby jednocześnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:08, w całości zmieniany 2 razy
Beztroska pierwszych dni sierpnia była czymś, czego wszyscy — nie tylko szeroko pojęty lud, do którego odnosili się arystokraci - potrzebowali. Dla Prewettów była to przecież okazja do kontynuowania tradycji przy jednoczesnym wyrwaniu się z okowów strachu czy niepewności. Lady Mare wiedziała przecież, że trwoga nie opuszczała nikogo, podobnie jak śmierć nie będąc wybredną co do swych towarzyszy. Dlatego tym bardziej starała się być na festiwalu obecna, pokazać wszystkim na własnym przykładzie, że przygotowane rozrywki były bezpieczne, przygotowane dla wszystkich, bez wyjątku, bez względu na pochodzenie, rozmiar sakiewki, płeć czy wiek. Cieszyły ją widoki rozanielonych własnym towarzystwem par, chichoty młodych dziewcząt rozchodzące się za plecami, jeszcze głośniejsze od nich zakłady młodzieńców przekrzykujących się na to, kto pierwszy dopadnie do wianka puszczonego przez daną dziewczynę. Gdyby mogła, zapewne chciałaby zatrzymać czas, chłonąć tę atmosferę już do końca swoich dni. Na moment pozwolić sobie na odpoczynek, zaszyć się w mydlanej bańce marzeń o spokoju.
Zatrzymawszy się na uboczu, miała idealną perspektywę do obserwowania większości zamieszania i tumultu, który przyjmowała na siebie plaża. Nic więc dziwnego, że zauważyła także pewnego mężczyznę, którego aparycja już na pierwszy rzut oka nie wydawała się przynależeć do tego świata. Pomimo pory dnia wydawał się jakiś... senny. Zupełnie tak, jakby towarzyszący mu pies był jednym z niewielu powodów, dla których znajdował się jeszcze na jawie — przynajmniej ciałem. Sam psiak wydawał się zresztą być bardziej energiczny od swojego pana, a obserwowanie go przez krótszy czas sprawiło, że na ustach szlachcianki zarysował się szeroki, choć ugrzeczniony manierami uśmiech. Myśli natomiast wybiegły do oczekującego na jej powrót, odpoczywającego pewnie w tej chwili na jednej z wygodnych, soczyście zielonych kanap kuguchara Myszora. Niegdyś dziki, dziś coraz to bardziej udomowiony kuguchar pałał niechęcią nie tylko do wszystkich zwierząt psopodobnych, ale przez wzgląd na swoją terytorialność nie dopuszczał do swej pani nikogo, za wyjątkiem Elroya, który niestrudzenie zajmował się jego ułożeniem oraz Saoirse, w której widział miniaturową wersję swojej pani. Całe szczęście, że nie zdecydowała się zabrać ze sobą złośliwego czworonoga, z pewnością nie mogłaby nazwać takiego dnia "spokojnym".
Nie słyszała słów wypowiadanych przez mężczyznę — ale z łatwością dostrzegła, że musiał kierować je do swego pupila. Cóż za urocza scenka. Nie spodziewała się jednak, że z takim oddaniem, taką werwą, która chwilowo rozjaśniła jego twarz jakąś nieobecną do tej pory życiową iskrą, mówić będzie o kwiatach, które przyozdobiły jej własny wianek. Ten dryfował sobie spokojnie, raz unosząc się z falą, raz z niej opadając, nie zwracając większej uwagi okolicznych hultajów. Może dlatego, że już z daleka prezentował się nietypowo, a co nietypowe bardzo prosto przywodziło na myśl niebezpieczeństwo? Tego mogła się wyłącznie domyślać.
Niemniej jednak ten tajemniczy mężczyzna parł do wody, a za nim — albo z nim — jego pies. Cóż za wyraz bezcennego oddania, prawdziwej, międzygatunkowej przyjaźni! I gdy tylko szli, przebijając się dzielnie przez wodę, kibicowała im w wysiłku zupełnie nieświadoma tego, że celem tej wyprawy było nic innego, jak jej własny wianek. Dopiero wtedy, gdy minęli resztę konkurencji, kierując się wyraźnie w stronę kompozycji osadzonej na paprociach, wszystko stało się jasne i nawet przez chwilę serce pogubiło się w rytmie. Spodziewała się, że mąż może nie zdążyć wyłowić jej wianka, ale nie spodziewała się przy tym, że stanie się to tak relatywnie prędko.
Powinna do niego podejść — pogratulować mu wyrazu bohaterstwa, przyjąć wianek i zgodzi się na taniec. Powinna, lecz nim zdążyła ruszyć się z miejsca, psina wydawała się gotowa do zadbania o pańskie interesy. Widok szarpnięcia za nogawki spodni sprawił, że dama zachichotała cicho, absolutnie rozczulona ową scenką, przy czym przysłoniła usta dłonią, oczywiście skrytą pod rękawiczką.
Psiak zasługiwał na pochwałę, bo podprowadził swojego pana wprost do właścicielki wianka. Lady Mare nie zdążyła jednak otworzyć ust, aby wyrazić swą wdzięczność za uratowanie kwietnego wieńca, gdyż pies — jak to psy w naturze miały — otrzepał się z wody, nic sobie nie robiąc z towarzystwa drogiej, zielonej sukni. I och, gdyby Mare miała więcej z charakteru swego starszego brata, zapewne już skreśliłaby z myśli chęć wynagrodzenia czworonoga smaczkiem, ale...
Ich spotkaniem — całej trójki — rządziły dziś inne reguły.
— Proszę się nie przejmować. Zakładam, że podobne zachowania są wpisane w psią naturę — przemówiła łagodnie, na chwilę tylko obdarzając spojrzeniem tak mężczyznę, jak i jego futrzastego podopiecznego, nim spuściła wzrok na dół, na przybrudzony materiał. Oby nie były to plamy, których nie da się pozbyć — całą resztą zajmie się służba, gdy tylko wróci do domu. — Czy... coś szczególnego zwróciło pańską uwagę, że zdecydował się wyłowić akurat mój wianek? — spytała, może odrobinę zaczepnie, lecz z dużą przewagą czystej ciekawości. Wiedziała, że dobrane kwiaty były wyjątkowe, niosły za sobą przecież konkretne przesłania. Czyżby i on o tym wiedział? Czy miała doczynienia z zielarzem lub botanikiem?
is the goddess of victory fair to everyone?

to remain kind
in cruel situations


Może dawniej łatwo było jej snuć plany. O wiele prościej przychodziło wyobrażanie sobie przemijających lat. Jako dziecko marzyła o byciu dorosłą, jako dorosła rozmyślała nad własnym losem budując przy tym upragnioną przyszłość. Przestała to robić, gdy zdała sobie sprawę z tego, że tak naprawdę nie ma na to żadnego wpływu. Ludzie mówią, że istnieje coś takiego jak samospełniająca się przepowiednia: jeśli wystarczająco mocno o czymś myślisz, marzysz, czegoś pragniesz tym jest większe prawdopodobieństwo, że to się stanie. Dla blondynki brzmiało to jak naukowa bzdura wyrwana dla mydlenia oczu zwykłym, szarym ludziom. Jeśli całą swoją energię przełożyłaby w myślenie o pokoju to ten by w końcu nastąpił? Wątpiła w to. Dostatecznie wiele widziała: upadające marzenia, wielkie plany, którym skończył się termin ważności. To wszystko było obrazkiem pełnym utopii. Eden życia nie istnieje. Sama doświadczyła jego brak na własnej skórze. Czasem z zaskoczeniem przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze, bo choć na twarzy niewiele się zmieniło, to czuła, że w niej samej zmieniło się dosłownie wszystko. Marzenia nie były niczym złym, ale na pewno nie były one dla wszystkich. Bez względu na zapisaną w gwiazdach drogę, na los, na dobre intencje Mojry. Niektóre rzeczy należało pozostawić przypadkowi.
Gdybanie nie przynosiło niczego dobrego. Ufali sobie, wierzyli w wypowiadane słowa i dobre intencje więc w czym jeszcze leżała niepewność? Gdzie ulokowała ona swoje prawdziwe oblicze? U niej samej prawdopodobnie w niezamkniętych ścieżkach, uczuciach nie mogących znaleźć ujścia. Lovegood znał jej intencje, wiedział jakim człowiekiem była. Nie miała w sobie celowej złośliwości, a ostatnie czego chciała to zranić go do żywego. Zranić go w jakikolwiek sposób. Tylko czy właściwie nie robiła tego dzieląc własne niepewności na dwoje? Rozdzierając potrzebę bezpieczeństwa i potrzebę szaleństwa na dwie oddzielne. Na dwie różne od siebie osoby?
- Może tylko pięć – powtórzyła za nim uśmiechając się przy tym ciepło. Czasem chciała poczuć się znów tak jak wtedy, gdy miała tylko naście lat. Było prościej, bo nikt nie wymagał od siebie zrozumienia. Żyło się emocjami i dla emocji. Teraz wszystko wymagało przemyślenia. Nie sądziła jednak, że przyjdzie jej dotrwać czasów, w których pomyśli, że czegoś nadzwyczaj w świecie jej nie wypada robić. Zaśmiała się słysząc jego kolejne słowa. – Skąd w tobie tyle sprzeczności? – zapytała unosząc brew w pytającym geście i z dużą dozą ciekawości. – Mówisz, że taką ranę możesz nosić z dumą, ale jeśli coś pójdzie nie tak to zrobisz mi fryzurę prosto ze średniowiecza. To w końcu jak? Mało to dumne, Elricu Lovegood. – uśmiechnęła się szeroko. – Dzikie? – powtórzyła z lekkim oburzeniem. – Komplementy z twoich ust to miód na me serce. – dodała przewracając oczami. Żartowała sobie. Czuła w tym lekkość. W ironii, sarkazmie. Drgnęła czując ciepłą dłoń na swoim karku, po plecach przebiegł jej delikatny dreszcz.
Trudno jej było mówić o uczuciach. Wiedziała skąd to się brało choć nie wszystko można przecież zrzucać na wychowanie. Jednakże nikt nie nauczył jej jak mówić o tym co się czuje. Uczucia widziała w oczach matki czy w zachowaniu ojca, ale za tym nigdy nie szły słowa. Za każdym razem, gdy musiała zmierzyć się z tego typu tematem miała wrażenie, że brakuje jej słów. Tak jakby wszystkie zwyczajnie z niej uleciały. Teraz było podobnie. Mogłaby powiedzieć wprost. Zmierzyć się z własnym lękiem i poczekać na to co się wydarzy, ale nie była na to gotowa. Zwyczajnie nie była. Słysząc jego słowa poczuła jak ciepło rozchodzi jej się po klatce piersiowej. Po chwili jednak to ciepło zmieniło się w palący ogień. To wszystko już i tak zabrnęło nazbyt daleko. – Nie będę czekała w nieskończoność – obiecała. – Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest to dla ciebie komfortowa sytuacja. Miotam się, tworzę coś, ale po chwili to burzę. Mam swoje powody jakkolwiek to brzmi. Nie spodziewałam się jednak, że ta rozmowa przebiegnie w taki sposób i nie… jestem gotowa by wyrzucić to z siebie. Obiecuje, że nie będę czekała w nieskończoność. – powtórzyła jeszcze. Dość celowo nie nawiązała do jego słów. Zdawała sobie sprawę z tego co do niej czuł, ale na ten moment nie mogła wyrzucić z siebie więcej. Po części dlatego, że czuła, iż zmieni zdanie, kiedy tylko dowie się tego co ona już wie. Z drugiej strony rozmawiając o jego odczuciach byłaby hipokrytką. Dzielenie się powinno zawsze iść w parze.
Nie przejmowała się muzyką wybrzmiewającą w oddali. Tak naprawdę nie potrzebowała żadnej. Poruszali się w tylko sobie znanym takcie i tak było po prostu lepiej. Cieszyła się, że pomimo trudniejszych tematów potrafili też skupić się na radości płynącej z tego dnia. Choć jej myśli wciąż powracały do różnych kwestii i związanych z tym trudności to łatwiej było po prostu dać się ponieść. Uniosła kącik ust, gdy jej podziękował. Tym razem też nie była zaskoczona pocałunkiem. Oddała go delikatnie z pewnym wahaniem, a gdy oderwali się od siebie przeniosła spojrzenie na niekończącą się taflę wody. Wtedy też dotarły do niej słowa mężczyzny. Poczuła, jak serce kurczy jej się w klatce piersiowej, a skóra różowieje od szybko płynącej w żyłach krwi. Utkwiła spojrzenie w jego oczach całkowicie zszokowana. Czy właśnie takich słów chciała dziś uniknąć? Czy teraz wyrzuty sumienia zaczęły zżerać każdy organ w jej ciele? Otworzyła usta by coś powiedzieć, ale po chwili je zamknęła. Po tym nie było już odwrotu i doskonale o tym wiedziała. Cisza się przedłużała, a ona wciąż na niego spoglądała. Jak to się stało, że wrócili do czasów młodzieńczych? – Nawet nie wiem co mogłabym powiedzieć – zaczęła szeptem i uśmiechnęła się blado. – Nie umiem prawić o uczuciach. Nie powiem, że cię kocham i nie powiem, że tak nie jest. Potrzebuje jeszcze chwili, Elric. Muszę… musimy najpierw… potrzebuje chwili. – uśmiechnęła się delikatnie, ale faktycznie zrobiła krok do tyłu chcąc zaczerpnąć powietrza. Co robić?



- Oi, mały rycerzu, też będziesz łapał wianki? - odzywa się Dorothy, sięgając po ciemne kosmyki chłopca, gładząc je delikatnie. Dla Vito miała najwięcej serca, dzieci u Moona nie były mile widziane, szczególnie te siedzące jeszcze w kobiecym brzuchu, młody Moretti był wyjątkiem, bo mógł zarabiać na swoje utrzymanie, chociażby zbieraniem drobniaków do czapki.
- Naturalmente, złapie wianek Gii! - odpowiada dumnie Vito, ze śmiechem okręcając się tak, że ląduje między Dorą a Cynką, gestem prosi, żeby pochyliły się w jego stronę, bo najwyraźniej ma zamiar zdradzić im ogromny sekret - Ktoś musi, będzie jej smutno jak nikt tego nie zrobi - dodaje konspiracyjnym szeptem, wywołując u słuchaczek zbiorowe aww. Przynajmniej do czasu, bo śniada dłoń już sięga chłopięcego ucha pociągając zań gwałtownie.
- Ow ow ow GIA! - woła oburzony mały czarodziej, machając gwałtownie rękami - To jest przemoc! Violenza! Nie dziwne, że jesteś sama! - ostatnie zdanie pada już w pełni po włosku.
- Że niby nikt nie chce mojego wianka? - odpowiada Gianna w ich rodzimym języku, silny sycylijski akcent osiada na każdej zgłosce, nacisk na uchu staje się jednak lżejszy.
- A kiedy byłaś ostatnio na randce? Hę? Ty się ciesz, że masz dobrego brata - burczy, rozcierając małżowinę wolną od siostrzanych palców. Uraza czai się w ciemnobrązowych oczach, acz poza nią czai się również chochlicza, wręcz triumfalna iskra. Włoszka krzywi się, robiąc odpowiednią minę do dziecka i milczy urażona, wzruszając tylko ramionami na pytające spojrzenia towarzyszek. Do kłótni z ich strony były całkiem przyzwyczajone, ktoś mógłby pomyśleć, że wojenna zawierucha załagodziła rodzinne relacje, jednak rodzeństwo wciąż było rodzeństwem niezależnie od przeżytych trudów. Dotarli do brzegu, Gia wzdryga się w momencie zetknięcia bosych stóp z chłodniejszą wodą, jednak dzielnie idzie przed siebie, aż do kostek nim pozwoli, żeby prąd porwał spleciony wiecheć. Aktorki również i swoje wianki uwalniają, a Vito nie czekając aż oddalą się za bardzo, rzuca się dzielnie w toń, sięgając po siostrzane kwiaty. Kibicują mu wszystkie, z dłońmi przy ustach zachęcając chłopca do wysiłku, Moretti nawet podskakuje ucieszona, zapominając kompletnie o wcześniejszych złośliwostkach. Chociaż był wstrętnym małym gremlinem, tak to był jej wstrętny mały gremlin, który w duchu myślał, że robi dobrze. Tylko nadal był chłopcem, a chłopcy są stupido jeśli chodzi o słowa. Czyny zwykle mówią za nich.
- Il mio coraggioso leone - wita go pocałunkami na obu policzkach, odgarniając z czoła mokre włosy. Śmieje się, kiedy nakłada na jej skronie wianek i dumnie kłania się, zapraszając ją do tańca. Gia chwyta za materiał zwiewnej spódnicy, również kłaniając się w odpowiedzi. Trzymają się za dłonie, póki wianki pozostałych dziewcząt nie zostaną wyłowione, a później idą tańczyć. Zapach la dolce vita jest jeszcze bardziej wyczuwalny niż wcześniej.
| z/t. Wianek Gii został złapany przez dzielnego Vito.

ma ha paura dell'acqua
E forse il mare è dentro di lei
'Wianki (Weymouth)' :

Na ostrzeżenia Szałwii reagowałem natychmiast. W pierwszym momencie drgnąłem na myśl, że być może wyczuła falę snu, która nijak miała zgrać się z falą pchaną ku nam przez zimny ocean. Dreszcz przeszedł mnie na myśl, że miałbym znowu zasnąć w wodzie, dlatego prędko posłuchałem psa, w lekkim popłochu wydostając się na bezpieczny brzeg, w niedługiej trasie powtarzając sobie, że na drzemki reagowała inaczej. - Dobra psina - rzuciłem, poklepując ją po głowie, zanim moje myśli całkowicie powróciły do wianka, jego właścicielki, potencjalnego partnera i szczęślina ugandyjskiego. Nie wierzyłem, że naprawdę trzymam go w dłoniach! Gorzej, że widok wystrojonej kobiety trochę mnie zestresował. Czym innym był kontakt w interesach, czym innym złapanie ręcznie plecionego wianka, w którym zaklinała własne serce, powierzając falom symbol - pewnie miłości do męża... na galopujące stado kóz, co mi odbiło! I jeszcze ten mały szałaput, rozchlapujący krople morskiego błota wprost na drogie materiały! Uwadze nie umknęło, jak przygląda się drobnym plamom. Już kombinowałem, co zrobić, jak się wytłumaczyć, kiedy dama zadała pytanie. Gdyby nie to, że obie dłonie miałem zajęte wiankiem, zażenowanie odbiłoby się nie tylko w spojrzeniu, ale i w geście. Nie przemyślałem tego, ale dosyć trafnie prześledziła moje motywacje - tak mi się przynajmniej wydawało.
- Szczęślin - odparłem krótko, unosząc ku nieznajomej senne spojrzenie, łagodne, nadal nieco nieśmiałe. Połączyłem już trochę faktów - musiał być hodowany, najpewniej rozkwitał pod opieką wprawionych rąk, a gdzie najłatwiej było znaleźć egzotyczne gatunki? Tam, gdzie sakiewki były pełne. Żywy dowód stał przede mną. - Nie miałem okazji widzieć go w takich okolicznościach, większość kwiatów jest brana z okolic, ale nie on. Zaskoczył mnie, niecodzienny to widok, chciałem przyjrzeć się z bliska, upewnić i... tak wyszło - przyznałem, lekko unosząc kwieciste dzieło. Mówiłem powoli, niespiesznie dobierając słowa, uspokajając się w zielarskich przemyśleniach. - Jest przepiękny. Wianek, znaczy, chociaż szczęślin też. Pasuje do lady - stwierdziłem miękko, postanawiając odpuścić sobie chociaż część nerwów, i tak nic nie mogliśmy poradzić - wyłowione, tradycja była tradycją. Jej partner nie pojawił się obok, a kiedy ukradkowo rzucałem okiem tu i tam, nie dostrzegłem nawet nikogo, kto wyglądałby na jej wybranka. Cóż - dzisiaj, z przymusu, zostałem nim ja.
- Nie pomyślałem, że... był przeznaczony mężowi, prawda? - zgadywałem, rzucając czujne spojrzenie nieznajomej, ale coś mnie tknęło - gdyby nie trzymany w dłoniach wianek, pacnąłbym się w łeb. Nie dałem jej odpowiedzieć, musiałem nadrobić podstawy. - Ach, proszę wybaczyć. Wilhelm. Wilhem Despenser - przedstawiłem się, płytko kłaniając się przed damą, wyciągnąwszy ku niej wianek. - Będę zaszczycony, mogąc lady towarzyszyć - oznajmiłem miękko, dopiero teraz wpadając na to, że mógłbym najpierw dyskretnie otrzepać wianek z wody. Jeszcze całą misterną fryzurę zepsuje, ileż można się potykać o maniery, ech!
- Jedno zaklęcie i pozbędziemy się śladów psich manier. Huragan zwie się Szałwia - podsunąłem, zerkając na winowajczynię. - Mógłbym? - zapytałem, skinąwszy dyskretnie w stronę dołu sukni, przecież nie będę się wyrywał nieproszony.

and so it goes
the stillness covers my ears
tenderly, until all sound disappears


Strona 31 z 31 • 1 ... 17 ... 29, 30, 31
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset