Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot
Przed domem
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Przed domem
W Dolinie Godryka, w sąsiedztwie domu Dumbledore’ów znajduje się posiadłość innej świetnie znanej w magicznym świecie czarodziejki – profesor Bathildy Bagshot. Wybitna znawczyni historii magii budzi skrajne emocje, od nienawiści za bycie ciotką Grindenwalada, po szacunek ze względu na dokonania i przyjaźń, którą darzył ją zmarły Albus Dumbledore. Stąd jej niewielki, szary dom zazwyczaj zamknięty jest dla wszystkich. Nie oznacza to jednak, że nie kręcą się przy nim ciekawscy, chcący poznać jak najwięcej szczegółów z życia dwóch wielkich czarodziejów, którzy stoczyli największy pojedynek magiczny w obecnych czasach. Gdyby jednak ktoś został wpuszczony do środka, znalazłby się w przytulnym wnętrzu, nieco zagraconym, pachnącym kotem, parzoną herbatą i zakurzonym papierem. Potencjalny gość stąpać musiałby bardzo uważnie, by nie zniszczyć wież i piramid stworzonych przez niemieszczące się na półkach książki i nie zdeptać kartek nowego dzieła pani profesor, które wala się po całym domu, spada z parapetów, atakuje na kanapach. Żeby jednak bronić się przed wszechobecnymi stronnicami historii, trzeba zostać do środka zaproszonym bądź spróbować się tam włamać, co trudniejsze jest niż ucieczka z Azkabanu. Przynajmniej tak mówią.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 04.08.21 13:41, w całości zmieniany 1 raz
Bardzo często było jej zimno. Wiosna nieśmiało zaglądała przez okna, zmieniła się kartka w kalendarzu, napis ponad zbiorem dni był już inny, weselszy, ale Celine cały czas miała wrażenie, że chłód prześlizgiwał się między okienne ramy i lizał kości wystające spod skóry, drażnił je i barwił purpurą zziębniętego siniaka. Ale to tylko kłamstwo, to wyobraźnia, klątwa rzucona przez złego czarnoksiężnika, która odchodziła wraz z wzejściem księżyca. Noce były długie, samotne, niepokojące. Trwały w nieskończoność, kiedy dom Bathildy pogrążony w ciszy odpoczywał, a ona przewracała się z boku na bok, wyczekując tylko sennego śpiewu ptaków, który dobiegał zza okna gdzieś koło godziny trzeciej, może bliżej czwartej. Śpiewały kołysanki, ale nawet po zażyciu eliksiru słodkiego snu przesyłanego regularnie przez Yvette nie ulegała ich zgubnemu zaproszeniu; należało przecież być czujnym, bo choć Thomas zapewniał, że obroni ją w razie niebezpieczeństwa, ona musiała przynajmniej stać na warcie, kiedy młodzieniec spał. Regenerował siły. Kołysał się w ramionach współdzielonej traumy, też to przeżył, inaczej, ale podobnie, pamiętał szarość celi, zimno kamieni i wilgoć zalegającą w materacach, jeśli był takim szczęściarzem, by jeden z nich otrzymać. On, James i Marcel. Czuwała więc: dla Eve, dla Jamesa, dla Thomasa, dla Sheili, dla Dyni i wszystkich domowników, odpłacając tym ich życzliwość, to, że przygarnęli ją jak bezdomną przybłędę, bo tym właśnie była.
Doe byli dla niej dobrzy, więc dlaczego cały czas czuła w sobie tak niepokojącą, pełną zagubienia pustkę? To musiała być niewdzięczność, okropna, obrzydliwa i bulwersująca, nie zasługiwała na ich dobroć, nie potrafiła odwdzięczyć się niczym przydatnym; przyciskała twarz do poduszki i dusiła bezsilny płacz, kiedy gromadziło się w niej zbyt dużo łez, głucha na treść listów mówiącą o tym, że powinna odpocząć. Po czym? Przez ostatnie pół roku nie zrobiła nic wartościowego, nic ambitnego, pozwoliła tylko na to, by łabędź uległ korozji i zgnił na dnie jeziora.
A Marcel wracał rzadko, wypatrywała go każdego dnia, spoglądała na krajobraz za oknem i opierała się o parapet, pełna pesymistycznej nadziei na to, że przyjdzie. Zjawi się, uśmiechnięty, opowie o swoim zdrowiu, o tym, że mimo pobytu w Tower wciąż trzymał się na nogach, że go to nie złamało. A jeśli cierpiał - że jej o tym powie. Był taki dzielny, uratował je wtedy z pociągu, chociaż przecież nie musiał, opłacałoby mu się zostawić je na pastwę losu i zadbać o siebie; ponad pół roku temu stracił mamę, przeżył jej stratę, a potem Parszywy Pasażer obrócił się w ruinę i poznikali przyjaciele. Ich wspólni, ci, których zgnębił przykry system. Musiał cierpieć, Celine chciałaby go przytulić, znów z nim zatańczyć, pomimo tego jak trudno było jej utrzymać równowagę na chudych nogach, wciąż zgrabnych, o uśpionej, niewytrenowanej zwinności, zahibernowanej w zastałych mięśniach. Nie wiedziała o tym, co działo się za kulisami; o tym, że Carrington zwątpił w bezpieczeństwo w domu w Dolinie, w którym ona ledwie co nauczyła się funkcjonować, do którego już odrobinę się przyzwyczaiła. Nie wiedziała o niczym. Kiedy przyszedł - zamiast na łóżku siedziała na podłodze, tam, gdzie kończył się dywan, a zaczynały ciemne panele, ubrana we fioletową sukienkę Bathildy Bagshot, zbyt dużą, dekorowaną wyprasowanym kołnierzem o haftowanych kolorową nicią kwiatach. Czytała. Świat fantazji zaklęty w prozie był łagodniejszy niż to, co działo się w jej głowie, tam cały czas panoszyła się trauma nadgryzająca ją od środka, tylko czekająca na okazję, by prawdziwie rozedrzeć na strzępy. Nieco spłoszone spojrzenie uniosło się ku górze jak tylko głos rozbrzmiał w korytarzu; przez chwilę sądziła, że to kolejny wymysł, jakiś miraż chcący się z niej ponabijać, ale wtedy zza drzwi wyłoniła się znajoma śliczna głowa o blond kosmykach wystających spod beretu, niebieskie oczy poszukujące jej śladu w sypialni. Znów ją odwiedził i zimno powoli odpełzło w lukę zapomnienia.
- Tu jestem - odpowiedziała mu cicho, z ulgą na jego widok. Brzmiała lepiej, wywary od Yvette pomagały w rekonwalescencji, choć ta była mozolna i ciężka, pozwalająca przynajmniej mniej przeżywać to, czego doświadczyła w Tower. - Marcel - jego imię brzmiało jak mantra, koiło, uspokajało, okraszone teraz delikatnym uśmiechem, niepewnym, ale wdzięcznym - za to, że przyszedł, że był prawdziwy, że przeżył ostatnie pół roku i nie rozpadł się na drobiny swojego istnienia. Książka wylądowała gdzieś obok, przestała być ważna, a potem Celine podała mu dłoń i wstała, drugą ręką podtrzymując się bibliotecznego regału, który w ostatnim czasie stał się jej miłym towarzyszem. - Wszystko w porządku? - ulga, z jaką go powitała, powoli ustępowała miejsca nawracającemu zaniepokojeniu; rzuciło cień na jej twarz, lekko ściągnęło brwi, zmartwienie zatruło szczęście rozkwitające wcześniej w piersi. Miał przy sobie drugi płaszcz, inny niż ten, który kazano jej założyć przy wyjściu z Tower, ładniejszy, cieplejszy; musimy stąd odejść. Zimno, znów było jej zimno. - Poczekaj, Marcel, nic nie rozumiem - poprosiła, mógł usłyszeć budzącą się w głosie panikę, mimo to, że ufała mu właściwie bezgranicznie, pozwalająca wsunąć na ręce rękawy płaszcza, otumaniona nagłą zmianą, bo przecież tu miało być bezpiecznie, tu byli przyjaciele, z którymi mogła czuć się spokojnie. - Dopiero tu przyszliśmy, dlaczego już musimy odejść? - nie ja, my, Marcel i Celine, tańczący razem na scenie na cyrkowej arenie. Z perspektywy czasu to wspomnienie wydawało się słodką abstrakcją. - Dokąd? Ktoś nas szuka? - ostatnie pytanie zadrżało na jej ustach, przesycone przerażeniem. Strażnicy z Tower, to musieli być oni. Zdecydowali, że nie popuszczą takiej ujmie i złapią ich oboje, wtrącą do lochu, gdzie na dnie jeziora zgnije nie jeden łabędź, a dwa, tęskniące za wyrwanymi przemocą piórami. Drobne blade dłonie ścisnęły poły płaszcza, zakleszczyły się na materiale, podczas gdy oddech zapiekł w piersi, zawibrował, stał się niestabilny i zbyt szybki. - Zrobiłam coś źle? - w oczach półwili błysnęły łzy, ale nie spłynęły jeszcze z powiek, nie skropiły policzków; za to zastygły tam w bezruchu, gdy patrzyła na niego w nadziei, że powie jej prawdę. Tylko jemu mogła ufać. Gdyby posłuchała go wtedy w Parszywym, teraźniejszość byłaby inna. - Mają mnie dość, prawda? Zburzyliśmy ich prywatność, ja to zrobiłam, wiem, ale... Przeproszę za wszystko. Przysięgam. Będę mniej jeść i ciszej się kąpać, więcej nie poproszę o herbatę, nawet mnie nie zauważą, tylko proszę... - bała się, nie, była przerażona kolejną tak gwałtowną zmianą. Nagle mieli stąd zniknąć, ale dokąd pójdą? Komu zwalą się na głowę w następnej kolejności, kto będzie udawał, że było mu w smak trzymać pod dachem przybłędę w przysłudze dla dzielnego, dobroczynnego młodzieńca? Celine zachwiała się na nogach, przez oszałamiające emocje zakręciło się jej w głowie, ale przytrzymała się regału, z całej siły próbująca odegnać od siebie kajdany paniki, w którą wpadała jak w grząską przepaść bez dna, w czystą, a jednocześnie lepką od dezorientacji ciemność; jej wzrok opadł niżej, zatrzymał się gdzieś przy kolanach Carringtona. - Już zawsze będziemy uciekać - wyszeptała głucho, dopiero teraz to rozumiejąc. Nie było odwrotu. Byli uciekinierami, zbiegami, przestępcami, jeśli nie we dwójkę, to przynajmniej ona jedna, zmuszająca Marcela do tego, by narażał za nią zdrowie, może i życie, a na pewno własną wolność. Nie zasłużył na to.
Doe byli dla niej dobrzy, więc dlaczego cały czas czuła w sobie tak niepokojącą, pełną zagubienia pustkę? To musiała być niewdzięczność, okropna, obrzydliwa i bulwersująca, nie zasługiwała na ich dobroć, nie potrafiła odwdzięczyć się niczym przydatnym; przyciskała twarz do poduszki i dusiła bezsilny płacz, kiedy gromadziło się w niej zbyt dużo łez, głucha na treść listów mówiącą o tym, że powinna odpocząć. Po czym? Przez ostatnie pół roku nie zrobiła nic wartościowego, nic ambitnego, pozwoliła tylko na to, by łabędź uległ korozji i zgnił na dnie jeziora.
A Marcel wracał rzadko, wypatrywała go każdego dnia, spoglądała na krajobraz za oknem i opierała się o parapet, pełna pesymistycznej nadziei na to, że przyjdzie. Zjawi się, uśmiechnięty, opowie o swoim zdrowiu, o tym, że mimo pobytu w Tower wciąż trzymał się na nogach, że go to nie złamało. A jeśli cierpiał - że jej o tym powie. Był taki dzielny, uratował je wtedy z pociągu, chociaż przecież nie musiał, opłacałoby mu się zostawić je na pastwę losu i zadbać o siebie; ponad pół roku temu stracił mamę, przeżył jej stratę, a potem Parszywy Pasażer obrócił się w ruinę i poznikali przyjaciele. Ich wspólni, ci, których zgnębił przykry system. Musiał cierpieć, Celine chciałaby go przytulić, znów z nim zatańczyć, pomimo tego jak trudno było jej utrzymać równowagę na chudych nogach, wciąż zgrabnych, o uśpionej, niewytrenowanej zwinności, zahibernowanej w zastałych mięśniach. Nie wiedziała o tym, co działo się za kulisami; o tym, że Carrington zwątpił w bezpieczeństwo w domu w Dolinie, w którym ona ledwie co nauczyła się funkcjonować, do którego już odrobinę się przyzwyczaiła. Nie wiedziała o niczym. Kiedy przyszedł - zamiast na łóżku siedziała na podłodze, tam, gdzie kończył się dywan, a zaczynały ciemne panele, ubrana we fioletową sukienkę Bathildy Bagshot, zbyt dużą, dekorowaną wyprasowanym kołnierzem o haftowanych kolorową nicią kwiatach. Czytała. Świat fantazji zaklęty w prozie był łagodniejszy niż to, co działo się w jej głowie, tam cały czas panoszyła się trauma nadgryzająca ją od środka, tylko czekająca na okazję, by prawdziwie rozedrzeć na strzępy. Nieco spłoszone spojrzenie uniosło się ku górze jak tylko głos rozbrzmiał w korytarzu; przez chwilę sądziła, że to kolejny wymysł, jakiś miraż chcący się z niej ponabijać, ale wtedy zza drzwi wyłoniła się znajoma śliczna głowa o blond kosmykach wystających spod beretu, niebieskie oczy poszukujące jej śladu w sypialni. Znów ją odwiedził i zimno powoli odpełzło w lukę zapomnienia.
- Tu jestem - odpowiedziała mu cicho, z ulgą na jego widok. Brzmiała lepiej, wywary od Yvette pomagały w rekonwalescencji, choć ta była mozolna i ciężka, pozwalająca przynajmniej mniej przeżywać to, czego doświadczyła w Tower. - Marcel - jego imię brzmiało jak mantra, koiło, uspokajało, okraszone teraz delikatnym uśmiechem, niepewnym, ale wdzięcznym - za to, że przyszedł, że był prawdziwy, że przeżył ostatnie pół roku i nie rozpadł się na drobiny swojego istnienia. Książka wylądowała gdzieś obok, przestała być ważna, a potem Celine podała mu dłoń i wstała, drugą ręką podtrzymując się bibliotecznego regału, który w ostatnim czasie stał się jej miłym towarzyszem. - Wszystko w porządku? - ulga, z jaką go powitała, powoli ustępowała miejsca nawracającemu zaniepokojeniu; rzuciło cień na jej twarz, lekko ściągnęło brwi, zmartwienie zatruło szczęście rozkwitające wcześniej w piersi. Miał przy sobie drugi płaszcz, inny niż ten, który kazano jej założyć przy wyjściu z Tower, ładniejszy, cieplejszy; musimy stąd odejść. Zimno, znów było jej zimno. - Poczekaj, Marcel, nic nie rozumiem - poprosiła, mógł usłyszeć budzącą się w głosie panikę, mimo to, że ufała mu właściwie bezgranicznie, pozwalająca wsunąć na ręce rękawy płaszcza, otumaniona nagłą zmianą, bo przecież tu miało być bezpiecznie, tu byli przyjaciele, z którymi mogła czuć się spokojnie. - Dopiero tu przyszliśmy, dlaczego już musimy odejść? - nie ja, my, Marcel i Celine, tańczący razem na scenie na cyrkowej arenie. Z perspektywy czasu to wspomnienie wydawało się słodką abstrakcją. - Dokąd? Ktoś nas szuka? - ostatnie pytanie zadrżało na jej ustach, przesycone przerażeniem. Strażnicy z Tower, to musieli być oni. Zdecydowali, że nie popuszczą takiej ujmie i złapią ich oboje, wtrącą do lochu, gdzie na dnie jeziora zgnije nie jeden łabędź, a dwa, tęskniące za wyrwanymi przemocą piórami. Drobne blade dłonie ścisnęły poły płaszcza, zakleszczyły się na materiale, podczas gdy oddech zapiekł w piersi, zawibrował, stał się niestabilny i zbyt szybki. - Zrobiłam coś źle? - w oczach półwili błysnęły łzy, ale nie spłynęły jeszcze z powiek, nie skropiły policzków; za to zastygły tam w bezruchu, gdy patrzyła na niego w nadziei, że powie jej prawdę. Tylko jemu mogła ufać. Gdyby posłuchała go wtedy w Parszywym, teraźniejszość byłaby inna. - Mają mnie dość, prawda? Zburzyliśmy ich prywatność, ja to zrobiłam, wiem, ale... Przeproszę za wszystko. Przysięgam. Będę mniej jeść i ciszej się kąpać, więcej nie poproszę o herbatę, nawet mnie nie zauważą, tylko proszę... - bała się, nie, była przerażona kolejną tak gwałtowną zmianą. Nagle mieli stąd zniknąć, ale dokąd pójdą? Komu zwalą się na głowę w następnej kolejności, kto będzie udawał, że było mu w smak trzymać pod dachem przybłędę w przysłudze dla dzielnego, dobroczynnego młodzieńca? Celine zachwiała się na nogach, przez oszałamiające emocje zakręciło się jej w głowie, ale przytrzymała się regału, z całej siły próbująca odegnać od siebie kajdany paniki, w którą wpadała jak w grząską przepaść bez dna, w czystą, a jednocześnie lepką od dezorientacji ciemność; jej wzrok opadł niżej, zatrzymał się gdzieś przy kolanach Carringtona. - Już zawsze będziemy uciekać - wyszeptała głucho, dopiero teraz to rozumiejąc. Nie było odwrotu. Byli uciekinierami, zbiegami, przestępcami, jeśli nie we dwójkę, to przynajmniej ona jedna, zmuszająca Marcela do tego, by narażał za nią zdrowie, może i życie, a na pewno własną wolność. Nie zasłużył na to.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Kiedy ją zobaczył, w starej sukience starszej pani, która już odeszła, jego usta mimowolnie ułożyły się w uśmiech pomimo napięcia przeszywającego całe ciało. Nie mogli zostać tutaj dłużej, nie mógł pozwolić jej zostać tu choć chwilę dłużej, czuł oddech pośpiechu na karku, ale mimo to nie potrafił nie zatrzymać się teraz w pół kroku. Sukienka starszej pani na niej wyglądała uroczo - żadne ubranie nie mogło odjąć jej wyjątkowej urody, nawet jeśli wciąż było po niej widać wpływy okropnych przeżyć tamtych dni.
- Czytasz - rzucił, z pewnym zaskoczeniem, przyjemnie wybrzmiewającym w głosie, nie wiedział dużo o tym, jak spędzała tutaj dni, ale tego dla niej chciał: ciepła i spokoju, nie lęku i sylwetki pokurczonej w sypialnianym barłogu. Dobrze było widzieć, jak wracała do żywych. Dosłownie, nie mogła wiedzieć, że myślał, że była martwa. Nie mogła wiedzieć, że okleił całe miasto plakatami o jej śmierci, wykorzystując jej śmierć w odwecie na jej dawnej okrutnej pani. Nie mogła wiedzieć, że zachodził na Grimmuald Place: po to, by ściągnąć ze śmietnika jej rzeczy, po to, by próbować przebłagać tę nieustępliwą sukę o łaskę dla jej dawnej służki. Nie mogła wiedzieć, co chciała mu za to wszystko zrobić.
I szkoda, że nie widziała lęku na jej twarzy, że nie słyszała jej przerażonych krzyków, kiedy tamtego dnia James cisnął w scenę starym pomidorem. Zasłużyła sobie na tamto upokorzenie każdym popełnionym przez siebie błędem i każdym ruchem, którym udowadniała, jak bardzo pogardza ubogimi. Celine była w swoim zaufaniu do niej naiwna, ale dziś, dziś już o tym przecież wiedziała. - Uważaj - szepnął, kiedy dostrzegł, jak musi podtrzymać się drugą ręką, by nie upaść, wzmocnił własny uścisk, chcąc dać jej silniejsze oparcie na własnym ramieniu. Pochylił się, żeby podnieść książkę, którą otworzyła wcześniej, lekkim ruchem wrzucając ją do przewieszonej przez ramię torby. Nie należała tutaj do nikogo, jeśli ją zaciekawiła, mogła ją zabrać. Po tym, co zrobił Thomas, nie czuł żadnej wdzięczności wobec aktualnych gospodarzy. Nie zamierzał nikogo pytać o zdanie.
- Tak - odpowiedział bez zawahania. - Przepraszam, że tak długo. Musiałem... musiałem załatwić parę spraw. - Odzyskać twoje rzeczy. Twoja kuzynka je przygotowała, wyprała. Odzyskać twoje dokumenty. Były chyba czyste, jeśli wykupiono cię z Tower, możesz poza nim przebywać. Mam nadzieję. Płaszcz trochę wisiał na jej wychudzonym ciele, ale na długość wydawał się odpowiedni, nie powinien zwracać większej uwagi. Westchnął, spoglądając na nią z powagą. Widział, że te pytania padną, a jednak w szaleńczym pościgu z czasem - pognał do niej od razu, jak dostał list od Samuela, jeszcze nim zdecydował się mu odpisać - nie przemyślał odpowiedzi. Z jednej strony czuł, że najlepiej dla niej byłoby ją okłamać. Dać jej spokój, którego potrzebowała. Nie wbijać noża w serce po tym, jak zaufała ludziom, z którymi mieszkała.
Ale z drugiej strony wiedział, że nie mogła być naiwna, kiedy od tego zależało jej życie. Nie mogła nie wiedzieć, co zrobił, kiedy cynicznie wykorzystał jej słabość. Oparł się tyłem o ścianę, ze zmartwieniem lustrując jej twarz spojrzeniem. Tak naprawdę on też nic z tego nie rozumiał.
- Celia... - szepnął, zmartwione oczy odnalazły jej, kiedy tak rozpaczliwie zaczęła go przekonywać, że nie będzie im przeszkadzała. On o tym wiedział. On wiedział, że nawet nie zauważali tutaj jej obecności. Że była życzliwa i uprzejma, że z pewnością nie sprawiała nikomu kłopotu. Nie wiedział, dlaczego Thomas to zrobił. Nie próbował mu tego wytłumaczyć. Ukrył to przed nim, a to musiało wzbudzić podejrzenia. Drgnął, sięgając dłonią do jej ramienia, chcąc ją uspokoić, tak wiele słów kłębiło się w sercu, tak niewiele potrafił wypowiedzieć. - To nie tak - szepnął, wzmacniając uścisk - na tyle, by przekazać nim wsparcie. Nie chciał podchodzić zbyt blisko. Nie wiedział, jakie towarzyszyły jej lęki po tamtych zdarzeniach. Ale był gotów ją objąć, jeśli tego potrzebowała. - To moja wina - dodał, kręcąc głową, wciąż nie dowierzał. Nie dowierzał, że kiedy zostawił ją najbliższych mu ludzi - zdradzili jego i ją. Trwała wojna. Musiał się nauczyć, że zaufanie miało dziś wyższą cenę, niż dawniej. Nie pierwszy raz odbierał tę lekcję. - Przyprowadziłem cię tu, myśląc, że będziesz tutaj bezpieczna. Ale mają tu kreta. Thomas puścił parę. - Nie wyobrażał sobie nawet, jak bolesne mogły być dla niej te słowa. Znał go dość, by wiedzieć, jak mógł ją traktować przez ostatnie dni. Ciepło. Otwarcie. Udając przyjaciela, lecz będąc wilkiem przy owcy. - To nic, Celine - dodał zaraz, przecież nawet nie znała tego człowieka. - Wciąż jest ktoś, kto na ciebie czekał. Komu na tobie zależy. Kto tęskni. - Niechętnie mówił w ten sposób o Yvette. Miał jej wiele za złe i wypowiedział w jej kierunku wiele gorzkich słów. Ale potrafił zostawić to za sobą dla dobra Celine. Wiedział, że się nią zajmie. Zgodziła się. Sięgnął dłonią do kieszeni kurtki, odnajdując drobne żyjątko, które tam ukrył. Uniósł jaszczurkę ostrożnie, wyciągając ją na otwartej dłoni w kierunku półwili. Pierwsza namiastka normalności. Cyrkowy wężownik opiekował się nim odkąd Marcel go odnalazł, porzuconego w gratach pod Grimmuald Place. Czas, by wrócił do swojej pani. Uśmiechnął się, usilnie chcąc dodać jej otuchy, choć przez ten uśmiech przedzierał się niepokój. - Pani Baudelaire na ciebie czeka. Zabiorę cię do niej, dobrze? - zapytał, otaczając ją delikatnie ramieniem, by ponaglić do drogi - do wyjścia z tego domu. Brzydziły go te ściany, kiedy była w nich zamknięta. Bolało go zakrwawione serce, kiedy wspominał zdradę. - Wyprowadziła się z Londynu. Mieszka teraz w Walli, a jej dom jest dobrze chroniony. Spróbujemy ją odnaleźć - Nie miał pojęcia, gdzie było wskazane przez nią jezioro, ale próbował zbadać trasę zanim tutaj przyszedł. - Nie - odpowiedział, twardo, bez zawahania. - Nie będziemy uciekać. - On na pewno nie. Przeciwnie, zamierzał stać. Stać twardo na straży tego, co było dla niego ważne. Nawet, jeśli niewiele mógł. Nawet, jeśli niewiele potrafił. - Pewnego dnia to wszystko się skończy i będziesz prawdziwie wolna - Od hańby wyroku wypowiedzianego przez dawną władzę. W jego głosie wybrzmiała pewność, determinacja, w oku pobłyskiwała iskra wiary, bo w swoje słowa wierzył szczerze. - Do tego czasu musisz uważać, komu ufasz - Uniósł ku niej przepraszające spojrzenie. - I ja też muszę być ostrożniejszy - dodał skruszonym tonem, oglądając się za siebie. Nie wiedział, czy ktoś był w domu - i chyba nie zamierzał się przekonywać. Lepiej dla wszystkich będzie, jeśli nikt nie zauważy, kiedy Celine dokładnie opuściła ten dom. Nie chciało mu się wierzyć, że dziewczyny mogłyby wiedzieć o tym, co zrobił Thomas, ale teraz niczego nie mógł być pewien. Spodziewał się ciosu z każdej strony - ale nigdy z tej. Uścisnął mocniej jej dłoń, chcąc dodać jej otuchy. - Zabieramy coś jeszcze? Twoje poprzednie ubrania? Kaptur, Celine, musisz go założyć - Wykonał dłonią gest obok własnej głowy, trochę niezręczny. Niezręcznie było mu wypowiadać każde słowo. Sam ją tutaj przyprowadził. Sam był temu winien.
- Opowiesz mi po drodze, kim jest dla ciebie Samuel Skamander? - zapytał, ściszając głos do szeptu tak, by wypowiadane nazwisko nie mogło zostać podsłuchane.
- Czytasz - rzucił, z pewnym zaskoczeniem, przyjemnie wybrzmiewającym w głosie, nie wiedział dużo o tym, jak spędzała tutaj dni, ale tego dla niej chciał: ciepła i spokoju, nie lęku i sylwetki pokurczonej w sypialnianym barłogu. Dobrze było widzieć, jak wracała do żywych. Dosłownie, nie mogła wiedzieć, że myślał, że była martwa. Nie mogła wiedzieć, że okleił całe miasto plakatami o jej śmierci, wykorzystując jej śmierć w odwecie na jej dawnej okrutnej pani. Nie mogła wiedzieć, że zachodził na Grimmuald Place: po to, by ściągnąć ze śmietnika jej rzeczy, po to, by próbować przebłagać tę nieustępliwą sukę o łaskę dla jej dawnej służki. Nie mogła wiedzieć, co chciała mu za to wszystko zrobić.
I szkoda, że nie widziała lęku na jej twarzy, że nie słyszała jej przerażonych krzyków, kiedy tamtego dnia James cisnął w scenę starym pomidorem. Zasłużyła sobie na tamto upokorzenie każdym popełnionym przez siebie błędem i każdym ruchem, którym udowadniała, jak bardzo pogardza ubogimi. Celine była w swoim zaufaniu do niej naiwna, ale dziś, dziś już o tym przecież wiedziała. - Uważaj - szepnął, kiedy dostrzegł, jak musi podtrzymać się drugą ręką, by nie upaść, wzmocnił własny uścisk, chcąc dać jej silniejsze oparcie na własnym ramieniu. Pochylił się, żeby podnieść książkę, którą otworzyła wcześniej, lekkim ruchem wrzucając ją do przewieszonej przez ramię torby. Nie należała tutaj do nikogo, jeśli ją zaciekawiła, mogła ją zabrać. Po tym, co zrobił Thomas, nie czuł żadnej wdzięczności wobec aktualnych gospodarzy. Nie zamierzał nikogo pytać o zdanie.
- Tak - odpowiedział bez zawahania. - Przepraszam, że tak długo. Musiałem... musiałem załatwić parę spraw. - Odzyskać twoje rzeczy. Twoja kuzynka je przygotowała, wyprała. Odzyskać twoje dokumenty. Były chyba czyste, jeśli wykupiono cię z Tower, możesz poza nim przebywać. Mam nadzieję. Płaszcz trochę wisiał na jej wychudzonym ciele, ale na długość wydawał się odpowiedni, nie powinien zwracać większej uwagi. Westchnął, spoglądając na nią z powagą. Widział, że te pytania padną, a jednak w szaleńczym pościgu z czasem - pognał do niej od razu, jak dostał list od Samuela, jeszcze nim zdecydował się mu odpisać - nie przemyślał odpowiedzi. Z jednej strony czuł, że najlepiej dla niej byłoby ją okłamać. Dać jej spokój, którego potrzebowała. Nie wbijać noża w serce po tym, jak zaufała ludziom, z którymi mieszkała.
Ale z drugiej strony wiedział, że nie mogła być naiwna, kiedy od tego zależało jej życie. Nie mogła nie wiedzieć, co zrobił, kiedy cynicznie wykorzystał jej słabość. Oparł się tyłem o ścianę, ze zmartwieniem lustrując jej twarz spojrzeniem. Tak naprawdę on też nic z tego nie rozumiał.
- Celia... - szepnął, zmartwione oczy odnalazły jej, kiedy tak rozpaczliwie zaczęła go przekonywać, że nie będzie im przeszkadzała. On o tym wiedział. On wiedział, że nawet nie zauważali tutaj jej obecności. Że była życzliwa i uprzejma, że z pewnością nie sprawiała nikomu kłopotu. Nie wiedział, dlaczego Thomas to zrobił. Nie próbował mu tego wytłumaczyć. Ukrył to przed nim, a to musiało wzbudzić podejrzenia. Drgnął, sięgając dłonią do jej ramienia, chcąc ją uspokoić, tak wiele słów kłębiło się w sercu, tak niewiele potrafił wypowiedzieć. - To nie tak - szepnął, wzmacniając uścisk - na tyle, by przekazać nim wsparcie. Nie chciał podchodzić zbyt blisko. Nie wiedział, jakie towarzyszyły jej lęki po tamtych zdarzeniach. Ale był gotów ją objąć, jeśli tego potrzebowała. - To moja wina - dodał, kręcąc głową, wciąż nie dowierzał. Nie dowierzał, że kiedy zostawił ją najbliższych mu ludzi - zdradzili jego i ją. Trwała wojna. Musiał się nauczyć, że zaufanie miało dziś wyższą cenę, niż dawniej. Nie pierwszy raz odbierał tę lekcję. - Przyprowadziłem cię tu, myśląc, że będziesz tutaj bezpieczna. Ale mają tu kreta. Thomas puścił parę. - Nie wyobrażał sobie nawet, jak bolesne mogły być dla niej te słowa. Znał go dość, by wiedzieć, jak mógł ją traktować przez ostatnie dni. Ciepło. Otwarcie. Udając przyjaciela, lecz będąc wilkiem przy owcy. - To nic, Celine - dodał zaraz, przecież nawet nie znała tego człowieka. - Wciąż jest ktoś, kto na ciebie czekał. Komu na tobie zależy. Kto tęskni. - Niechętnie mówił w ten sposób o Yvette. Miał jej wiele za złe i wypowiedział w jej kierunku wiele gorzkich słów. Ale potrafił zostawić to za sobą dla dobra Celine. Wiedział, że się nią zajmie. Zgodziła się. Sięgnął dłonią do kieszeni kurtki, odnajdując drobne żyjątko, które tam ukrył. Uniósł jaszczurkę ostrożnie, wyciągając ją na otwartej dłoni w kierunku półwili. Pierwsza namiastka normalności. Cyrkowy wężownik opiekował się nim odkąd Marcel go odnalazł, porzuconego w gratach pod Grimmuald Place. Czas, by wrócił do swojej pani. Uśmiechnął się, usilnie chcąc dodać jej otuchy, choć przez ten uśmiech przedzierał się niepokój. - Pani Baudelaire na ciebie czeka. Zabiorę cię do niej, dobrze? - zapytał, otaczając ją delikatnie ramieniem, by ponaglić do drogi - do wyjścia z tego domu. Brzydziły go te ściany, kiedy była w nich zamknięta. Bolało go zakrwawione serce, kiedy wspominał zdradę. - Wyprowadziła się z Londynu. Mieszka teraz w Walli, a jej dom jest dobrze chroniony. Spróbujemy ją odnaleźć - Nie miał pojęcia, gdzie było wskazane przez nią jezioro, ale próbował zbadać trasę zanim tutaj przyszedł. - Nie - odpowiedział, twardo, bez zawahania. - Nie będziemy uciekać. - On na pewno nie. Przeciwnie, zamierzał stać. Stać twardo na straży tego, co było dla niego ważne. Nawet, jeśli niewiele mógł. Nawet, jeśli niewiele potrafił. - Pewnego dnia to wszystko się skończy i będziesz prawdziwie wolna - Od hańby wyroku wypowiedzianego przez dawną władzę. W jego głosie wybrzmiała pewność, determinacja, w oku pobłyskiwała iskra wiary, bo w swoje słowa wierzył szczerze. - Do tego czasu musisz uważać, komu ufasz - Uniósł ku niej przepraszające spojrzenie. - I ja też muszę być ostrożniejszy - dodał skruszonym tonem, oglądając się za siebie. Nie wiedział, czy ktoś był w domu - i chyba nie zamierzał się przekonywać. Lepiej dla wszystkich będzie, jeśli nikt nie zauważy, kiedy Celine dokładnie opuściła ten dom. Nie chciało mu się wierzyć, że dziewczyny mogłyby wiedzieć o tym, co zrobił Thomas, ale teraz niczego nie mógł być pewien. Spodziewał się ciosu z każdej strony - ale nigdy z tej. Uścisnął mocniej jej dłoń, chcąc dodać jej otuchy. - Zabieramy coś jeszcze? Twoje poprzednie ubrania? Kaptur, Celine, musisz go założyć - Wykonał dłonią gest obok własnej głowy, trochę niezręczny. Niezręcznie było mu wypowiadać każde słowo. Sam ją tutaj przyprowadził. Sam był temu winien.
- Opowiesz mi po drodze, kim jest dla ciebie Samuel Skamander? - zapytał, ściszając głos do szeptu tak, by wypowiadane nazwisko nie mogło zostać podsłuchane.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Kiedy obróciła książkę w dłoniach i spojrzała na okładkę, wypłowiały, impresjonistyczny obraz układał się tam w parę wpatrującą się w siebie nawzajem na tle malowanego krajobrazu kilku drzew. Tanie romansidło, jedno z niewielu odnalezionych w pokaźnej kolekcji starszej, bardzo mądrej pani, przykryte kurzem i smutnym zapomnieniem, pewnie nigdy dotąd nieczytane. Przypadkowe. Zagubione pośród naukowych dzieł i historycznych podań, spisanych legend, zagubione jak ona.
- Nic wysokich lotów - Celine odpowiedziała szczerze, z uśmiechniętym zażenowaniem i rumieńcem wkradającym się na policzki, jakby co najmniej przyłapał ją na tym w szkolnym dormitorium w przerwie między niechętnym odrabianiem lekcji. Ale to ją koiło. Inspirowało. Po historii Jamesa, po tym, jak powiedział jej o chłopcu porywającym księżniczkę z daleka od rodziny, żeby zdobyć jej miłość i stworzyć z nią jedność, wyjątkowy, nienaruszalny splot współdzielonych emocji. Podobnych traumie. To spajało ich wszystkich ze sobą, chociaż półwila wolała o tym nie myśleć - tylko jak mogła tego unikać na widok cienia gnieżdżącego się gdzieś w kącikach oczu Marcela? On też chyba o tym nie mówił. Trzymał w sobie trujące sekrety, pozwoliwszy im żywić się swoją energią, radością i nadzieją. Jego kości pokrywał szron, ale nie tworzył wymyślnych wzorów. Było tylko zimno. Zimno, którego nie była w stanie od niego odgonić, ba, nie była w stanie nawet przywołać go w rozmowie. Jeszcze nie. Mogła więc tylko się uśmiechać. Próbować. Dawać tym nadzieję, jak obiecywała Jimmy'iemu, z wątłym zaufaniem, że pewnego dnia ten uśmiech stanie się beztroski. - Poradziłeś sobie ze wszystkim? - spytała ciepło, gdy już odzyskała równowagę na chudych nogach. Marcel musiał być zajęty, w pewien sposób zawsze był - krążył na orbicie złożonej z lin, na których stąpał ostrożnie i zwinnie, a te ciągnęły się od jednego zadania do drugiego, zmuszając, by za nimi podążył. Zdołał w tym wszystkim opłakać mamę i dojść do siebie? Jak przeżył Tower, co tam widział, czego doświadczył? Chciała wiedzieć, ale w pokrętny sposób jednocześnie czuła, że znała wszystkie odpowiedzi. - Musisz być zmęczony - westchnęła ciszej, przepraszająco. Zmęczony między innymi przeze mnie. Tower odbierało prawo do odpoczynku i spokojnego snu; zapewne też przez to cierpiał. Głęboko w objęciach nocy lepkich od strachów Celine wpatrywała się w światło dobiegające z piętra sąsiedniego domu, bo blask wpadał przez zasłony również do jej pokoju i nakazywał zastanawiać się czemu tamtejsi domownicy jeszcze nie spali. Albo bali się ciemności. Dla Celine czerń była bezpieczniejsza. Poruszała się w niej, wśród cieni, gdy prowadzono ją korytarzami więzienia, próbująca zniknąć; światło oznaczało przesłuchanie i lumos palące ją w oczy nieprzyzwyczajone do dnia, do słońca. Tutaj było inaczej. Każde światło było miękkie, miłe, nie miało na celu boleć, a rozganiało cienie przylegające do kruchego ciała jak pijawki żywiące się każdym okruchem siły wpajanej przez eliksiry i wypoczynek. Tutaj było lepiej.
Aż nagle nie było.
Każde słowo Marcela - o tym, że kryjówka przestała być bezpieczna, o tym, że Thomas zdradził - stawało się taką pijawką doprowadzającą do niemocy. Kończyny stały się ciężkie od nadciągającego nagle zmęczenia, jakby ciągnęły ją na dno jak kotwica niesłuchająca próśb; pchała je tam grawitacja nawracającego strachu, tak obezwładniającego, że Celine pobladła i struchlała, nagle zalewana zimnym potem. Kto tu przyjdzie? Kto znów ich rozdzieli, kto mógł im zaszkodzić? A co jeśli to wszystko odbije się również na Marcelu i Jamesie? Przecież jej pomogli, uciekinierce, kryminalistce. Poczuła, jak podłoga osuwa się spod jej stóp i wszystko staje się płynne, skąpane w niepewności i lękliwym złorzeczeniu. - Nie - wydusiła wchodząc mu w słowo, próbująca błagać cokolwiek, jakieś przeznaczenie, los, żeby to nie była prawda. - Nie, Marcel, Tom nie mógłby, przecież obiecywał nas bronić jeśli ktoś tu przyjdzie... To nieporozumienie. Na pewno. On ci wyjaśni - mówiła cicho i szybko, w panice. Thomas pomagał, wspierał ją podczas wspinaczki po schodach, kiedy nogi groziły odmową posłuszeństwa; opowiadał o zakręconym Dyni, który tylko szukał powodu do brojenia; poznał ją z kurą; a przede wszystkim wiedział przez co przeszła. Przez co przeszli oni wszyscy. Jej dłonie zacisnęły się na nadgarstkach Carringtona, lecz nie było w nich siły, jedynie desperacja. Czysta, absolutna desperacja - powoli odganiana wizją Yvette. Jej tęsknotą i dobrocią, jej wsparciem, zaufaniem i bezpieczeństwem. Po prostu: jej miłością. Nierówny, gwałtowny oddech niechętnie docierał do jakiegokolwiek spokoju, z kolei pokój i śliczna twarz młodzieńca przed jej oczyma bardzo powoli przestawały kołysać się jak na falach podczas sztormu. - Nie mógłby - powtórzyła prawie bezgłośnie, gdy powiedział, że zabierze ją do Yvette; Celine rozumiała jego słowa, to, że musieli stąd odejść, ale wciąż nie była zdolna pojąć dlaczego. Tak łatwo zaufała Thomasowi... To możliwe, żeby okazał się kimś złym? Wbrew każdej iskierce zrozumienia i empatii, jaką nawiązali podczas tych kilku dni? - Ale czy Yv wie? Tom mówił, że mieszka z kimś, kto skradł jej serce... Więc tam na pewno nie ma miejsca - dla mnie; jej głos zaczynał się łamać. Łzy piekły pod powiekami, jednak nie pozwoliła im popłynąć, z jakiegoś powodu usilnie trzymająca je w środku, przekonana, że tak będzie lepiej. Że musiała być silna. Chociaż raz. Marcel miał dość swoich problemów, a teraz zajmował się tymi, w jakie niechcący go wplątała - i nie zasłużył na to. Dłonie półwili rozluźniły uścisk, po czym zsunęły się niżej; pozwoliła opuszkom przesunąć się wzdłuż palców akrobaty, na których osiadło również jej spojrzenie. - Dlaczego to zrobił? - spytała szeptem, myślą wciąż przyciągana do oszołomienia oszustwem, o które Marcel oskarżył chłopca; nie zrobiłby tego bez powodu.
Ściany pokoju nagle przypominały więzienie. Ciasną, ledwie jednoosobową celę, której mury zaciskały się wokół jej gardła i pętały ciało, uniemożliwiając ucieczkę, śmiejąc się jej w twarz na nadzieję, że stanie się wolna; Celine cofnęła się o pół kroku i wreszcie kiwnęła głową. Musieli uciekać. Do Yvette, albo gdziekolwiek indziej, tam, gdzie nikt nie trafi na ich ślad. Musieli, skoro tak twierdził. Szkoda tylko, że w pobliżu nie było Thomasa, by ten mógł się wytłumaczyć, usprawiedliwić - powiedzieć, że to nie tak, że tylko próbował zmylić ogary podążające ich tropem; wiara w to była dziwnie łatwiejsza od przyjęcia do wiadomości, że zdradziła ją kolejna osoba. Że ktoś stał się nowym katem. Na szczęście młodzieniec zaraz odwrócił jej uwagę - kimś, kto nigdy nie zdradził i nie był do tego zdolny. - Ogniomiot - w zdumieniu szepnęła imię, które dla kameleona zasugerował właśnie Carrington, tak dawno temu, że wydawało się to wiecznością. - Uratowałeś go stamtąd. Jak? Och, Marcel... Nie przestaniesz mnie zadziwiać. Wygląda tak zdrowo - wzruszenie ścisnęło gardło, kiedy umoszczoną w dłoniach jaszczurkę uniosła do poziomu swoich oczu i uśmiechnęła promienniej niż wcześniej; w pewien sposób kojarzył się jej z tym, co kiedyś było dobre. Niewinne i beztroskie. Proste. Z codziennością, o której miała nadzieję myśleć w kolorowych barwach.
Ale kolory pożarła szarość. Zaraz po tym, jak ostrożnie wsunęła Ogniomiota do wewnętrznej kieszeni płaszcza, równie ostrożnie przylgnęła na chwilę do Marcela w pełnym wdzięczności uścisku. Choć może uścisk to za duże słowo - półwila musnęła go sobą, po czym odsunęła się z kolejnym rumianym drżeniem warg i rozejrzała dookoła, w ostatnim pożegnaniu z pokojem.
- Nic tu nie mam, te ubrania nie były moje. Wtedy dali mi coś... obcego i szorstkiego, za dużego, jakby zdjętego z innej, którą tam trzymali - wyjawiła z trudem, z bólem ciężaru wciąż świeżych, prześladujących ją wspomnień; a potem jej oczy rozbłysły nagłym olśnieniem i obróciła się w kierunku biurka. Na jego blacie spoczywała szkatułka w malowane kwiaty. - Tylko listy - jeszcze raz spojrzała na Marcela i na chwiejnych od emocji nogach przemierzyła tych kilka kroków, żeby wydobyć z puzderka otwarte koperty i wystające z ich środka pergaminy. Cały jej dobytek. Tyle zostało - z marzeń o balecie i z naiwnej młodości, za jaką karano ją w Tower. - Od Yvette i Elrica, i nawet od Rain. Chyba jest teraz gdzieś bardzo daleko - zniknęła z portu, prawda? - podjęła melancholijnie. Do kiedyś mogło równie dobrze znaczyć tyle, co do nigdy - ale ta myśl przerażała Celine tak bardzo, że odrzucała ją od siebie za każdym razem. - Hm? - prawie bezdźwięczny odgłos zdziwienia wyślizgnął się spomiędzy warg na przywołanie znajomego imienia; na krótki moment przycisnęła koperty do piersi, żeby następnie ułożyć je w torbie Marcela, gdy znów znalazła się bliżej niego; delikatnie, z uwagą, żeby niczego nie pogiąć. - Od niego też mam listy, dwa albo trzy - wspomniał jego imię, musieli być przyjaciółmi albo przynajmniej dobrymi znajomymi. Tak mądry młody człowiek obracał się wśród innych mądrych ludzi - półwila powinna była się tego spodziewać, znów pozwoliwszy sobie na blady, niepewny i żałosny uśmiech, kiedy patrzyła na niego spod kurtyny rzęs i zgodnie z instrukcją naciągnęła na głowę głęboki kaptur. Rzucił na nią cień. Schował przed światem. - Tata mu ufał. Mówił, żeby go znaleźć, gdyby stało się coś złego, bo to dobry, zaradny człowiek. I... wiesz, pan Skamander chciał go wyciągnąć, odbić jakoś, ale ja... Ja się zawahałam i... Potem już było za późno - wyrzuciła z siebie z goryczą i zadrżała po drodze, blednąc; a palce rozgrzały się gniewną iskrą, wściekłą na nią samą, na jej głupotę, iskrą pustą i szybko stłamszoną przez żal. Każde wspomnienie śmierci ojca, dobrego, poczciwego Egertona Lovegooda, rozdzierało jej serce na strzępy - bo to, że gilotyna opadła na jego kark, było jej winą. Mogła wcześniej przystać na propozycję Samuela, zamiast wierzyć, że Londyn okaże się sprawiedliwy, a jej pani zdziała cud, żeby zapobiec niesłusznemu złu. Zaufała - i poniosła tego cenę. Czy tak samo było z Thomasem? - Marcel - szepnęła na powrót słabo, przestraszona tym, co działo się w jej głowie - chaosem, zlepkiem tysiąca myśli, nieskładną układanką rozrzuconych puzzli; musiała od tego uciec, nieświadomie nawet przyspieszywszy kroku. A jego imię było miłe. Słodkie w wypowiadaniu, trochę jak miód albo dobrze trafiona fasolka wszystkich smaków. - Jak dostaniemy się do Walii? - Celine spojrzała na niego niepewnie, skonsternowana; to daleka droga, a ona nawet nie miała różdżki. Tylko listy, przyjaciela i kameleona.
- Nic wysokich lotów - Celine odpowiedziała szczerze, z uśmiechniętym zażenowaniem i rumieńcem wkradającym się na policzki, jakby co najmniej przyłapał ją na tym w szkolnym dormitorium w przerwie między niechętnym odrabianiem lekcji. Ale to ją koiło. Inspirowało. Po historii Jamesa, po tym, jak powiedział jej o chłopcu porywającym księżniczkę z daleka od rodziny, żeby zdobyć jej miłość i stworzyć z nią jedność, wyjątkowy, nienaruszalny splot współdzielonych emocji. Podobnych traumie. To spajało ich wszystkich ze sobą, chociaż półwila wolała o tym nie myśleć - tylko jak mogła tego unikać na widok cienia gnieżdżącego się gdzieś w kącikach oczu Marcela? On też chyba o tym nie mówił. Trzymał w sobie trujące sekrety, pozwoliwszy im żywić się swoją energią, radością i nadzieją. Jego kości pokrywał szron, ale nie tworzył wymyślnych wzorów. Było tylko zimno. Zimno, którego nie była w stanie od niego odgonić, ba, nie była w stanie nawet przywołać go w rozmowie. Jeszcze nie. Mogła więc tylko się uśmiechać. Próbować. Dawać tym nadzieję, jak obiecywała Jimmy'iemu, z wątłym zaufaniem, że pewnego dnia ten uśmiech stanie się beztroski. - Poradziłeś sobie ze wszystkim? - spytała ciepło, gdy już odzyskała równowagę na chudych nogach. Marcel musiał być zajęty, w pewien sposób zawsze był - krążył na orbicie złożonej z lin, na których stąpał ostrożnie i zwinnie, a te ciągnęły się od jednego zadania do drugiego, zmuszając, by za nimi podążył. Zdołał w tym wszystkim opłakać mamę i dojść do siebie? Jak przeżył Tower, co tam widział, czego doświadczył? Chciała wiedzieć, ale w pokrętny sposób jednocześnie czuła, że znała wszystkie odpowiedzi. - Musisz być zmęczony - westchnęła ciszej, przepraszająco. Zmęczony między innymi przeze mnie. Tower odbierało prawo do odpoczynku i spokojnego snu; zapewne też przez to cierpiał. Głęboko w objęciach nocy lepkich od strachów Celine wpatrywała się w światło dobiegające z piętra sąsiedniego domu, bo blask wpadał przez zasłony również do jej pokoju i nakazywał zastanawiać się czemu tamtejsi domownicy jeszcze nie spali. Albo bali się ciemności. Dla Celine czerń była bezpieczniejsza. Poruszała się w niej, wśród cieni, gdy prowadzono ją korytarzami więzienia, próbująca zniknąć; światło oznaczało przesłuchanie i lumos palące ją w oczy nieprzyzwyczajone do dnia, do słońca. Tutaj było inaczej. Każde światło było miękkie, miłe, nie miało na celu boleć, a rozganiało cienie przylegające do kruchego ciała jak pijawki żywiące się każdym okruchem siły wpajanej przez eliksiry i wypoczynek. Tutaj było lepiej.
Aż nagle nie było.
Każde słowo Marcela - o tym, że kryjówka przestała być bezpieczna, o tym, że Thomas zdradził - stawało się taką pijawką doprowadzającą do niemocy. Kończyny stały się ciężkie od nadciągającego nagle zmęczenia, jakby ciągnęły ją na dno jak kotwica niesłuchająca próśb; pchała je tam grawitacja nawracającego strachu, tak obezwładniającego, że Celine pobladła i struchlała, nagle zalewana zimnym potem. Kto tu przyjdzie? Kto znów ich rozdzieli, kto mógł im zaszkodzić? A co jeśli to wszystko odbije się również na Marcelu i Jamesie? Przecież jej pomogli, uciekinierce, kryminalistce. Poczuła, jak podłoga osuwa się spod jej stóp i wszystko staje się płynne, skąpane w niepewności i lękliwym złorzeczeniu. - Nie - wydusiła wchodząc mu w słowo, próbująca błagać cokolwiek, jakieś przeznaczenie, los, żeby to nie była prawda. - Nie, Marcel, Tom nie mógłby, przecież obiecywał nas bronić jeśli ktoś tu przyjdzie... To nieporozumienie. Na pewno. On ci wyjaśni - mówiła cicho i szybko, w panice. Thomas pomagał, wspierał ją podczas wspinaczki po schodach, kiedy nogi groziły odmową posłuszeństwa; opowiadał o zakręconym Dyni, który tylko szukał powodu do brojenia; poznał ją z kurą; a przede wszystkim wiedział przez co przeszła. Przez co przeszli oni wszyscy. Jej dłonie zacisnęły się na nadgarstkach Carringtona, lecz nie było w nich siły, jedynie desperacja. Czysta, absolutna desperacja - powoli odganiana wizją Yvette. Jej tęsknotą i dobrocią, jej wsparciem, zaufaniem i bezpieczeństwem. Po prostu: jej miłością. Nierówny, gwałtowny oddech niechętnie docierał do jakiegokolwiek spokoju, z kolei pokój i śliczna twarz młodzieńca przed jej oczyma bardzo powoli przestawały kołysać się jak na falach podczas sztormu. - Nie mógłby - powtórzyła prawie bezgłośnie, gdy powiedział, że zabierze ją do Yvette; Celine rozumiała jego słowa, to, że musieli stąd odejść, ale wciąż nie była zdolna pojąć dlaczego. Tak łatwo zaufała Thomasowi... To możliwe, żeby okazał się kimś złym? Wbrew każdej iskierce zrozumienia i empatii, jaką nawiązali podczas tych kilku dni? - Ale czy Yv wie? Tom mówił, że mieszka z kimś, kto skradł jej serce... Więc tam na pewno nie ma miejsca - dla mnie; jej głos zaczynał się łamać. Łzy piekły pod powiekami, jednak nie pozwoliła im popłynąć, z jakiegoś powodu usilnie trzymająca je w środku, przekonana, że tak będzie lepiej. Że musiała być silna. Chociaż raz. Marcel miał dość swoich problemów, a teraz zajmował się tymi, w jakie niechcący go wplątała - i nie zasłużył na to. Dłonie półwili rozluźniły uścisk, po czym zsunęły się niżej; pozwoliła opuszkom przesunąć się wzdłuż palców akrobaty, na których osiadło również jej spojrzenie. - Dlaczego to zrobił? - spytała szeptem, myślą wciąż przyciągana do oszołomienia oszustwem, o które Marcel oskarżył chłopca; nie zrobiłby tego bez powodu.
Ściany pokoju nagle przypominały więzienie. Ciasną, ledwie jednoosobową celę, której mury zaciskały się wokół jej gardła i pętały ciało, uniemożliwiając ucieczkę, śmiejąc się jej w twarz na nadzieję, że stanie się wolna; Celine cofnęła się o pół kroku i wreszcie kiwnęła głową. Musieli uciekać. Do Yvette, albo gdziekolwiek indziej, tam, gdzie nikt nie trafi na ich ślad. Musieli, skoro tak twierdził. Szkoda tylko, że w pobliżu nie było Thomasa, by ten mógł się wytłumaczyć, usprawiedliwić - powiedzieć, że to nie tak, że tylko próbował zmylić ogary podążające ich tropem; wiara w to była dziwnie łatwiejsza od przyjęcia do wiadomości, że zdradziła ją kolejna osoba. Że ktoś stał się nowym katem. Na szczęście młodzieniec zaraz odwrócił jej uwagę - kimś, kto nigdy nie zdradził i nie był do tego zdolny. - Ogniomiot - w zdumieniu szepnęła imię, które dla kameleona zasugerował właśnie Carrington, tak dawno temu, że wydawało się to wiecznością. - Uratowałeś go stamtąd. Jak? Och, Marcel... Nie przestaniesz mnie zadziwiać. Wygląda tak zdrowo - wzruszenie ścisnęło gardło, kiedy umoszczoną w dłoniach jaszczurkę uniosła do poziomu swoich oczu i uśmiechnęła promienniej niż wcześniej; w pewien sposób kojarzył się jej z tym, co kiedyś było dobre. Niewinne i beztroskie. Proste. Z codziennością, o której miała nadzieję myśleć w kolorowych barwach.
Ale kolory pożarła szarość. Zaraz po tym, jak ostrożnie wsunęła Ogniomiota do wewnętrznej kieszeni płaszcza, równie ostrożnie przylgnęła na chwilę do Marcela w pełnym wdzięczności uścisku. Choć może uścisk to za duże słowo - półwila musnęła go sobą, po czym odsunęła się z kolejnym rumianym drżeniem warg i rozejrzała dookoła, w ostatnim pożegnaniu z pokojem.
- Nic tu nie mam, te ubrania nie były moje. Wtedy dali mi coś... obcego i szorstkiego, za dużego, jakby zdjętego z innej, którą tam trzymali - wyjawiła z trudem, z bólem ciężaru wciąż świeżych, prześladujących ją wspomnień; a potem jej oczy rozbłysły nagłym olśnieniem i obróciła się w kierunku biurka. Na jego blacie spoczywała szkatułka w malowane kwiaty. - Tylko listy - jeszcze raz spojrzała na Marcela i na chwiejnych od emocji nogach przemierzyła tych kilka kroków, żeby wydobyć z puzderka otwarte koperty i wystające z ich środka pergaminy. Cały jej dobytek. Tyle zostało - z marzeń o balecie i z naiwnej młodości, za jaką karano ją w Tower. - Od Yvette i Elrica, i nawet od Rain. Chyba jest teraz gdzieś bardzo daleko - zniknęła z portu, prawda? - podjęła melancholijnie. Do kiedyś mogło równie dobrze znaczyć tyle, co do nigdy - ale ta myśl przerażała Celine tak bardzo, że odrzucała ją od siebie za każdym razem. - Hm? - prawie bezdźwięczny odgłos zdziwienia wyślizgnął się spomiędzy warg na przywołanie znajomego imienia; na krótki moment przycisnęła koperty do piersi, żeby następnie ułożyć je w torbie Marcela, gdy znów znalazła się bliżej niego; delikatnie, z uwagą, żeby niczego nie pogiąć. - Od niego też mam listy, dwa albo trzy - wspomniał jego imię, musieli być przyjaciółmi albo przynajmniej dobrymi znajomymi. Tak mądry młody człowiek obracał się wśród innych mądrych ludzi - półwila powinna była się tego spodziewać, znów pozwoliwszy sobie na blady, niepewny i żałosny uśmiech, kiedy patrzyła na niego spod kurtyny rzęs i zgodnie z instrukcją naciągnęła na głowę głęboki kaptur. Rzucił na nią cień. Schował przed światem. - Tata mu ufał. Mówił, żeby go znaleźć, gdyby stało się coś złego, bo to dobry, zaradny człowiek. I... wiesz, pan Skamander chciał go wyciągnąć, odbić jakoś, ale ja... Ja się zawahałam i... Potem już było za późno - wyrzuciła z siebie z goryczą i zadrżała po drodze, blednąc; a palce rozgrzały się gniewną iskrą, wściekłą na nią samą, na jej głupotę, iskrą pustą i szybko stłamszoną przez żal. Każde wspomnienie śmierci ojca, dobrego, poczciwego Egertona Lovegooda, rozdzierało jej serce na strzępy - bo to, że gilotyna opadła na jego kark, było jej winą. Mogła wcześniej przystać na propozycję Samuela, zamiast wierzyć, że Londyn okaże się sprawiedliwy, a jej pani zdziała cud, żeby zapobiec niesłusznemu złu. Zaufała - i poniosła tego cenę. Czy tak samo było z Thomasem? - Marcel - szepnęła na powrót słabo, przestraszona tym, co działo się w jej głowie - chaosem, zlepkiem tysiąca myśli, nieskładną układanką rozrzuconych puzzli; musiała od tego uciec, nieświadomie nawet przyspieszywszy kroku. A jego imię było miłe. Słodkie w wypowiadaniu, trochę jak miód albo dobrze trafiona fasolka wszystkich smaków. - Jak dostaniemy się do Walii? - Celine spojrzała na niego niepewnie, skonsternowana; to daleka droga, a ona nawet nie miała różdżki. Tylko listy, przyjaciela i kameleona.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Powiedzmy - odpowiedział oględnie, obserwując, jak wstawała z podłogi; nawet wychudzona, wyglądająca na chorą i słabą, Celine sprawiała wrażenie, jakby płynęła w powietrzu. Nie musiała, nie powinna nawet znać szczegółów. Nie tylko dlatego, że to były powroty do traumy. Niewiedza była błogosławieństwem, którego zabrakło dzisiaj Thomasowi. - Nie jestem - Zmęczony, był. Krótko sypiał, nie mógł opuszczać treningów, a ostatnie wydarzenia wymagały od niego większego zaangażowania niż zwykle; śledził prześladowców Celine, usiłował odnaleźć dom, którego mapę otrzymał, na razie bezskutecznie, ale nie zamierzał się poddawać, choćby tropić ich miał do upadłego. Ale nie chciał, żeby się tym zamartwiała. Miała dość swoich problemów. Dość tragicznych przejść. - Mam nadzieję, że tobie też w końcu uda się odnaleźć spokój, Celia. Że wreszcie odpoczniesz - tak, jak na to zasługujesz. - Spojrzał na nią ze zmartwieniem nietrudnym od odczytania z oczu; martwił się o nią. Wiele w życiu przeszła, jeszcze zanim ją poznał, ale odkąd trafiła w ręce Blacków - wszystko runęło w jednej chwili. I z dnia na dzień, było już tylko gorzej. Miał nadzieję, że to się skończy, że odnajdzie tu bezpieczne schronienie. Zabrał ją przecież do swoich przyjaciół - do ludzi, którym ufał jak nikomu. Czy ufał Thomasowi? Nigdy by tego przed sobą nie przyznał, ale pozostawienie jej tutaj, przy nim, było właśnie dowodem zaufania. Bezpowrotnie złamanego, nie mógł go zawieźć w żadnej poważniejszej sprawie. Zrobił coś niewybaczalnego, naraził ją. Nic się nie zmienił od tamtych czasów, choć być może nawet on gotów był w to w końcu uwierzyć. To już przeszłość.
- Przepraszam - że to się stało, że ci o tym mówię. Nie wypuścił z uścisku jej dłoni, dostrzegając narastające emocje. Martwił się. Bał się o nią. - Kłamał - odpowiedział, ponuro, ale powoli i stanowczo, poważnie, jeśli Thomas mamił ją jakimikolwiek obietnicami - tu i teraz musiała zrozumieć, że to były kłamstwa. Nie mogła za nimi pójść. Nigdzie. Poprosił ich o przenocowanie Celine, nic więcej. To był wielki dom, który nawet do nich nie należał. Nie rozumiał, dlaczego Thomas rozsyłał o nie informacje do kogokolwiek, pomijając w tym niego. I nie chciał nawet próbować tego zrozumieć, nie interesowały go jego pobudki. Już nie. - Zrobił to, Celine, słyszysz mnie?! - warknął, nie potrafiąc zapanować nad rozkołysanymi emocjami; nie potrafił zrozumieć, dlaczego. Po tym wszystkim, co dla niego zrobił. Ocalił go od tego pieprzonego Tower. Był naiwny, szukając u Thomasa śladu wdzięczności lub zobowiązania. - ZROBIŁ TO!!! - krzyknął, hardo, jak nie on, chcąc ukrócić jej sprzeciw, wpatrywał się prosto w jej oczy, twardo, nieustępliwie, z determinacją. Jemu też trudno było to zrozumieć. Jemu też trudno było się z tym pogodzić. Ale to się wydarzyło, a głupotą byłoby to ignorować. To miejsce mogło nie być już bezpieczne. Coś skrzyło rozpaczliwie w jego źrenicach, ale nie ustąpił. Czuł się zraniony, przez własnych przyjaciół. Czy dziewczyny wiedziały, co robił Thomas? Odetchnął, zamykając oczy. Nie powinien był na nią krzyczeć. Ściągnął brwi, uspokój się. Krew pulsowała w skroniach, wprawiała serce w nierówny rytm. Przyłożył do skroni dłoń, musiał się uspokoić. Co mocniej ściskało mu dzisiaj brzuch, lęk o nią czy zdrada najbliższych? - Nie wiem, dlaczego - odpowiedział, nieco bezradnie, znacznie ciszej, ledwie słyszalnie, jego głos też zadrżał.
- Rozmawiałem z Yvette. Posłuchaj mnie, martwiła się o ciebie. Thomas kłamał we wszystkim, co ci mówił. - Yvette nie wyszła za mąż, nic o tym nie mówiła. - Bardzo chce cię zobaczyć. Bardzo chce mieć cię przy sobie. Chce pomóc ci wyzdrowieć, przy niej uda się najszybciej - Mógł mieć Yvette parę rzeczy za złe, ale tego - odmówić jej nie mógł. Wiedział, że odpowiednio zajmie się Celine. Może gdyby dostał list od niej wcześniej, gdyby wiedział, gdzie jest, może od razu by ją tam zabrał. Ale Yvette zniknęła. Dopiero późniejsze listy pozwoliły nawiązać z nią kontakt. Nie miał pojęcia, czy mieszkała z kimś. Znała historię Celine i nie była głupia, gdyby miała w domu kogoś, kto mógłby jej zagrać - powiedziałaby mu.
W ciszy obserwował jej pojednanie z ogniomiotem, nie potrafiąc się uśmiechnąć. Cieszyło go, że mógł jej dać tę chwilę, jej uśmiech był tak promienisty. Piękny. Patrząc na jej usta przypomniał sobie o pocałunku, wtedy, w wagonie. O tym, jak smakowała. Ściągnął spojrzenie w dół, zmieszany, tylko na chwilę. Krótką.
- Mam też resztę twoich rzeczy - wyjaśnił, znów przyglądając się jej z powagą. - Wszystko, co udało się uratować... stamtąd. Przejrzysz to sobie u Yvette. Nie patrzyłem, co tam jest. Mam nadzieję, że udało się zabrać to, co dla ciebie najcenniejsze. - Byłoby dalece niestosownym, żeby przebierał jej bieliznę, ale w sytuacjach takich jak ta nawet odnalezione rajstopy należące do dawnego życia mogły dać kroplę potrzebnej radości. - Poprosiłem Demelzę, żeby to uprała. Przechowała to wszystko dla ciebie. - Miała dobre serce i ciepło potraktowała kuzynkę, Celine powinna o tym wiedzieć.
Pokręcił głową, kiedy mówiła o darowanym jej stroju, wracały wspomnienia z Tower; nie opowiadał jej o tym, nie zamierzał, chciał, żeby musiała się teraz martwić tylko o siebie, a skupiona na swoich potrzebach - wróciła do zdrowia. - Daj - poprosił, rozpościerając torbę tak, by mogła w niej ułożyć wszystko, co potrzebowała - i tak, by nic nie poniszczyło się w podróży. To napawało entuzjazmem, że kontaktowała się z Yvette, z Rain. Dawno nie widział Huxley, nie znał prawdy. Jego tak naprawdę też dawno nikt nie widział, zamknął się w wagonie po uwięzieniu na długi czas. - Kim jest Elric? - zapytał, to imię nie dźwięczało mu w głowie znajomo, szukał mężczyzny o tym imieniu gdzieś przy Yvette, przy Rain, nie potrafił go zlokalizować. Nie mógł dojrzeć jej oczu, gdy skryła twarz pod kapturem, ale też nie próbował, użyczył jej ramienia, by mogli wyjść stąd we dwoje. By mógł ją wesprzeć. Przysłuchiwał się jej spokojnie, kiedy zdradzała naturę swojej relacji z Samuelem; mówiła o nim z podziwem, o jego chęciach, o tym, co próbował zrobić. Błądził wzrokiem gdzieś w bok, nie miała pojęcia o tym, co robił on. Gdyby naprawdę chciał jej pomóc, zrobiłby to niezależnie od jej wahania, ale o tym mieli jeszcze pomówić. Skamander go wezwał. Jeszcze nie wiedział, dlaczego, ale nie miał powodów obawiać się tego spotkania.
- Przykro mi - odpowiedział tylko, nie patrząc na nią. Jego głos wciąż drżał, choć już mniej wyczuwalnie. - Przykro mi, że go to spotkało. Że ciebie to spotkało. Że ona... tak cię potraktowała. - Próbował z nią porozmawiać, ale zyskał tylko szaleńczą ucieczkę przed policją przez całe miasto. Żałował, że nie mógł cofnąć czasu, że nie zabrał jej stamtąd siłą. Przecież wiedział. Przecież jej powtarzał. Ale była w nią tak zapatrzona - to dlatego odnalazł Aquilę, żeby wyznać jej prawdę. Prawdę, którą odrzucała. - Twój tata ma rację, to dobry człowiek - odpowiedział krótko, kręcąc głową. Wiedział, że ze strony Skamandera nic jej nie groziło, ale wciąż brakowało mu elementu tej układanki, powodu, dla którego Thomas się do niego odezwał. Czy wiedział o naturze łączącej ich relacji i to na niej chciał coś ugrać? A może - a może go szantażowali? Wyciągali z niego te informacje siłą, zmuszali do wysyłania listów? Wtedy łatwiej byłoby się z tym pogodzić. - Opowiadałaś o nim komuś, Celia? Wiesz, kim on jest? - Czy powiedziała o tym Thomasowi? Głowa tego człowieka była cenna dla Ministerstwa Magii, jego też nie mogli narażać tak niefrasobliwie. Mówieniem o nim - też narażała siebie.
- Na miotle, w porządku? Tak tu trafiłem. Po prostu mi zaufaj - mówił dalej, wyprowadzając ją na zewnątrz. Wyciągnięta dłoń i rzucone hasło: - Do mnie! - szybko poderwało ją do lotu, a trzon wpadł prosto w jego rękę. - Usiądziesz przede mną - Nie ryzykowałby jej za plecami, nie mając pewności, czy uda jej się pochwycić go wystarczająco mocno. - I będziesz trzymała się tak mocno, jak mocno potrafisz. Zleci szybciej, niż myślisz. Ale kiedy cię o to poproszę, zamkniesz oczy, dobrze? - Droga może i była daleka, ale on świetnie latał. Polecą szybko, nie było czasu. Będą musieli przelecieć nad niebezpiecznymi terenami, a przecież na miejscu musieli się zjawić przed zmrokiem, przed zimnem. Będą musieli lecieć nisko - wysoko mogą zwrócić uwagę ludzi, których drażnić nie chcą. Mogli zobaczyć wojnę. Tą prawdziwą, na froncie. A ona nie powinna teraz na to patrzeć.
- Przepraszam - że to się stało, że ci o tym mówię. Nie wypuścił z uścisku jej dłoni, dostrzegając narastające emocje. Martwił się. Bał się o nią. - Kłamał - odpowiedział, ponuro, ale powoli i stanowczo, poważnie, jeśli Thomas mamił ją jakimikolwiek obietnicami - tu i teraz musiała zrozumieć, że to były kłamstwa. Nie mogła za nimi pójść. Nigdzie. Poprosił ich o przenocowanie Celine, nic więcej. To był wielki dom, który nawet do nich nie należał. Nie rozumiał, dlaczego Thomas rozsyłał o nie informacje do kogokolwiek, pomijając w tym niego. I nie chciał nawet próbować tego zrozumieć, nie interesowały go jego pobudki. Już nie. - Zrobił to, Celine, słyszysz mnie?! - warknął, nie potrafiąc zapanować nad rozkołysanymi emocjami; nie potrafił zrozumieć, dlaczego. Po tym wszystkim, co dla niego zrobił. Ocalił go od tego pieprzonego Tower. Był naiwny, szukając u Thomasa śladu wdzięczności lub zobowiązania. - ZROBIŁ TO!!! - krzyknął, hardo, jak nie on, chcąc ukrócić jej sprzeciw, wpatrywał się prosto w jej oczy, twardo, nieustępliwie, z determinacją. Jemu też trudno było to zrozumieć. Jemu też trudno było się z tym pogodzić. Ale to się wydarzyło, a głupotą byłoby to ignorować. To miejsce mogło nie być już bezpieczne. Coś skrzyło rozpaczliwie w jego źrenicach, ale nie ustąpił. Czuł się zraniony, przez własnych przyjaciół. Czy dziewczyny wiedziały, co robił Thomas? Odetchnął, zamykając oczy. Nie powinien był na nią krzyczeć. Ściągnął brwi, uspokój się. Krew pulsowała w skroniach, wprawiała serce w nierówny rytm. Przyłożył do skroni dłoń, musiał się uspokoić. Co mocniej ściskało mu dzisiaj brzuch, lęk o nią czy zdrada najbliższych? - Nie wiem, dlaczego - odpowiedział, nieco bezradnie, znacznie ciszej, ledwie słyszalnie, jego głos też zadrżał.
- Rozmawiałem z Yvette. Posłuchaj mnie, martwiła się o ciebie. Thomas kłamał we wszystkim, co ci mówił. - Yvette nie wyszła za mąż, nic o tym nie mówiła. - Bardzo chce cię zobaczyć. Bardzo chce mieć cię przy sobie. Chce pomóc ci wyzdrowieć, przy niej uda się najszybciej - Mógł mieć Yvette parę rzeczy za złe, ale tego - odmówić jej nie mógł. Wiedział, że odpowiednio zajmie się Celine. Może gdyby dostał list od niej wcześniej, gdyby wiedział, gdzie jest, może od razu by ją tam zabrał. Ale Yvette zniknęła. Dopiero późniejsze listy pozwoliły nawiązać z nią kontakt. Nie miał pojęcia, czy mieszkała z kimś. Znała historię Celine i nie była głupia, gdyby miała w domu kogoś, kto mógłby jej zagrać - powiedziałaby mu.
W ciszy obserwował jej pojednanie z ogniomiotem, nie potrafiąc się uśmiechnąć. Cieszyło go, że mógł jej dać tę chwilę, jej uśmiech był tak promienisty. Piękny. Patrząc na jej usta przypomniał sobie o pocałunku, wtedy, w wagonie. O tym, jak smakowała. Ściągnął spojrzenie w dół, zmieszany, tylko na chwilę. Krótką.
- Mam też resztę twoich rzeczy - wyjaśnił, znów przyglądając się jej z powagą. - Wszystko, co udało się uratować... stamtąd. Przejrzysz to sobie u Yvette. Nie patrzyłem, co tam jest. Mam nadzieję, że udało się zabrać to, co dla ciebie najcenniejsze. - Byłoby dalece niestosownym, żeby przebierał jej bieliznę, ale w sytuacjach takich jak ta nawet odnalezione rajstopy należące do dawnego życia mogły dać kroplę potrzebnej radości. - Poprosiłem Demelzę, żeby to uprała. Przechowała to wszystko dla ciebie. - Miała dobre serce i ciepło potraktowała kuzynkę, Celine powinna o tym wiedzieć.
Pokręcił głową, kiedy mówiła o darowanym jej stroju, wracały wspomnienia z Tower; nie opowiadał jej o tym, nie zamierzał, chciał, żeby musiała się teraz martwić tylko o siebie, a skupiona na swoich potrzebach - wróciła do zdrowia. - Daj - poprosił, rozpościerając torbę tak, by mogła w niej ułożyć wszystko, co potrzebowała - i tak, by nic nie poniszczyło się w podróży. To napawało entuzjazmem, że kontaktowała się z Yvette, z Rain. Dawno nie widział Huxley, nie znał prawdy. Jego tak naprawdę też dawno nikt nie widział, zamknął się w wagonie po uwięzieniu na długi czas. - Kim jest Elric? - zapytał, to imię nie dźwięczało mu w głowie znajomo, szukał mężczyzny o tym imieniu gdzieś przy Yvette, przy Rain, nie potrafił go zlokalizować. Nie mógł dojrzeć jej oczu, gdy skryła twarz pod kapturem, ale też nie próbował, użyczył jej ramienia, by mogli wyjść stąd we dwoje. By mógł ją wesprzeć. Przysłuchiwał się jej spokojnie, kiedy zdradzała naturę swojej relacji z Samuelem; mówiła o nim z podziwem, o jego chęciach, o tym, co próbował zrobić. Błądził wzrokiem gdzieś w bok, nie miała pojęcia o tym, co robił on. Gdyby naprawdę chciał jej pomóc, zrobiłby to niezależnie od jej wahania, ale o tym mieli jeszcze pomówić. Skamander go wezwał. Jeszcze nie wiedział, dlaczego, ale nie miał powodów obawiać się tego spotkania.
- Przykro mi - odpowiedział tylko, nie patrząc na nią. Jego głos wciąż drżał, choć już mniej wyczuwalnie. - Przykro mi, że go to spotkało. Że ciebie to spotkało. Że ona... tak cię potraktowała. - Próbował z nią porozmawiać, ale zyskał tylko szaleńczą ucieczkę przed policją przez całe miasto. Żałował, że nie mógł cofnąć czasu, że nie zabrał jej stamtąd siłą. Przecież wiedział. Przecież jej powtarzał. Ale była w nią tak zapatrzona - to dlatego odnalazł Aquilę, żeby wyznać jej prawdę. Prawdę, którą odrzucała. - Twój tata ma rację, to dobry człowiek - odpowiedział krótko, kręcąc głową. Wiedział, że ze strony Skamandera nic jej nie groziło, ale wciąż brakowało mu elementu tej układanki, powodu, dla którego Thomas się do niego odezwał. Czy wiedział o naturze łączącej ich relacji i to na niej chciał coś ugrać? A może - a może go szantażowali? Wyciągali z niego te informacje siłą, zmuszali do wysyłania listów? Wtedy łatwiej byłoby się z tym pogodzić. - Opowiadałaś o nim komuś, Celia? Wiesz, kim on jest? - Czy powiedziała o tym Thomasowi? Głowa tego człowieka była cenna dla Ministerstwa Magii, jego też nie mogli narażać tak niefrasobliwie. Mówieniem o nim - też narażała siebie.
- Na miotle, w porządku? Tak tu trafiłem. Po prostu mi zaufaj - mówił dalej, wyprowadzając ją na zewnątrz. Wyciągnięta dłoń i rzucone hasło: - Do mnie! - szybko poderwało ją do lotu, a trzon wpadł prosto w jego rękę. - Usiądziesz przede mną - Nie ryzykowałby jej za plecami, nie mając pewności, czy uda jej się pochwycić go wystarczająco mocno. - I będziesz trzymała się tak mocno, jak mocno potrafisz. Zleci szybciej, niż myślisz. Ale kiedy cię o to poproszę, zamkniesz oczy, dobrze? - Droga może i była daleka, ale on świetnie latał. Polecą szybko, nie było czasu. Będą musieli przelecieć nad niebezpiecznymi terenami, a przecież na miejscu musieli się zjawić przed zmrokiem, przed zimnem. Będą musieli lecieć nisko - wysoko mogą zwrócić uwagę ludzi, których drażnić nie chcą. Mogli zobaczyć wojnę. Tą prawdziwą, na froncie. A ona nie powinna teraz na to patrzeć.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nie odpowiedziała, choć może powinna. Zasługiwała na odpoczynek? Niby dlaczego? Przez ostatnie pół roku nie robiła nic innego poza wylegiwaniem się na materacu w więziennej celi, nie pracowała, nie miała nawet jak tańczyć, nieważne jak bardzo próbowała to robić w ciasnocie czterech ścian. Wyświadczono jej przysługę. Nie nadawała się na służącą żadnej lady, a więc od długiego czasu po prostu pasożytowała na szlachetnej rodzinie, która łaskawie trzymała ją na powierzchni rwącego oceanu i nie pozwalała utonąć; im również wyświadczono przysługę, tym, że nie musieli się z nią dłużej użerać. Celine opuściła głowę, uciekła spojrzeniem - kiwnęła bez słowa, z niemrawą wdzięcznością na życzenie Marcela, bo mimo wszystko, jak zawsze, urzekał swoją dobrodusznością. Nawet teraz potrafił podnosić na duchu, zamiast podkreślić, że to, co się wydarzyło, było zasłużoną karą, a winy należało odpracować. Winy względem Yv, Rain, Philippy, Hagrida. I wobec Jamesa, oraz samego Carringtona. Ich także naraziła najściem policji. Zęby nacisnęły na dolną wargę, gdy do głowy napłynęły niechciane wspomnienia, kanciaste, ostre, kaleczące miękkie tkanki znalezione po drodze.
Gdy znów uniosła na niego wzrok, niepewny i oszołomiony, patrzyła wprost w jego oczy przy podkreślaniu winy Thomasa. Marcel mówił tak pewnie, coś w jego tęczówkach łamało się pod ciężarem żalu, który po chwili przeniknął także do głosu. Głosu, który podniósł. Krzyczał. I nagle wyglądał jak strażnik; jak wszyscy strażnicy, z którymi miała wcześniej do czynienia; cień wykrzywił jego twarz i zamazał rysy, to, co się działo pchnęło w nią przerażenie żywe i gorące jak świeżo wylane żelazo. Cofnęła się, odruchowo. Na chwiejnych nogach postąpiła kilka kroków do tyłu, cichych kroków, jednocześnie chowając twarz za kotarą drżących dłoni, jakby obawiała się uderzenia nadchodzącego po krzyku. Przez chwilę to nie miało znaczenia, że stał przed nią Marcel. Skrzywdzony, obdarty z zaufania wobec ludzi, których kochał najmocniej na świecie. Przesiąknięty pełną żalu wściekłością. - Masz rację, przepraszam, przepraszam - szeptała w próbie ukojenia tego gniewu, pewna, że zogniskuje się na niej. Czas najwyższy. Celine nie rozumiała dlaczego był wobec niej tak dobry, tak życzliwy, ale rozumiała to, gdy na nią krzyczał. Bo właśnie na to zasługiwała. Ramiona spięły się mocno, całe ciało napięło jak struna naciągniętego łuku, kuląc się przy tym przed nim w mimowolnym odruchu. - Zrobił to - dodała żałośnie. To nie miało znaczenia, czy słowa Marcela do niej dotarły; zgodziłaby się teraz ze wszystkim tylko po to, żeby przestał być zły; żeby znów stał się Marcelem, którego tak bardzo lubiła. Za którym tęskniła i którego zapraszała do wizji roztaczanych przez gorączkę.
Najpierw rozchyliła palce i przez nie spojrzała na Carringtona, niepewnie, bojaźliwie, sekunda po sekundzie coraz mocniej opuszczając dłonie oddzielające ją od niego bezpiecznym murem. - Kłamał też o niej? O tym, że nie jest... sama? - spytała głucho, jej serce rozbiło się na drobne kawałki. Czyli przez cały ten czas niepotrzebnie zadręczała się wątpliwością powrotu do życia Baudelaire, która rzekomo to życie już ułożyła sobie na nowo; głęboki wydech opuścił płuca, akcentując bezsilność. Jeśli to prawda, jeśli Tom rzeczywiście ją oszukał, ich oszukał, dlaczego to robił? Skoro nawet Marcel nie znał odpowiedzi. Co chciał osiągnąć? - Przepraszam - powtórzyła cichutko. Że ci nie wierzyłam. Że się zdenerwowałeś. Że znowu narobiłam ci tyle problemu. - Skrzywdził cię - zrozumiała to dopiero teraz; skrzywdził, boli cię. Mimo to Celine nie podeszła do niego jak wcześniej, nie, wskrzeszony między nimi dystans trwał dalej, nawet jeśli do jej opornej głowy w końcu dotarło - choć chyba jeszcze niepełnie -, że ten miły, uroczy młodzieniec wcale nie życzył im tak dobrze, jak zapewniał. I skaleczył zaufanie Marcela, skaleczył Marcela.
Zbliżyła się dopiero na wzmiankę o rzeczach odratowanych ze stosu dawnego życia. Wszystko wskazywało na to, że te spłonęły wraz z aresztowaniem, słoma zajęła się zaprószonym ogniem i metaforycznie zniszczyła to, z czego składała się półwila, lecz Marcel po raz kolejny ją zaskoczył. Z szeroko już otwartymi oczyma, błyszczącymi niedowierzaniem, spojrzała na torbę, a potem na niego. - Jak to zrobiłeś? - pytała z troską, z faktycznym strachem o okoliczności. - To musiało być niebezpieczne. Marcel... Nic ci się wtedy nie stało? Wpuścili cię do środka? - wątpiła w to, by Blackowie z uśmiechem na ustach zaprosili go do zajmowanego przez nią pokoju i polecili, żeby zabrał wszystko, co udało mu się unieść.
Znów chciała do niego przylgnąć, utulić, podziękować dotykiem, bo dotykiem od dłuższego czasu poznawała świat, ale po wcześniejszym krzyku - nie mogła się przemóc. Ogniomiot grzecznie wylegiwał się na dnie kieszeni; to jego lekko dotknęła przez materiał, delikatnie, byle nie sprawić mu większego stresu. - Demelza zawsze była taka miła - westchnęła cicho, wdzięcznie, wyraźnie tym wszystkim wzruszona. Nim, nią. Ich dobrocią, jaką otrzymywała niezasłużenie. - Wiesz co u niej? Tom, on... Mówił o niej niedużo, ale to p-pewnie też było zmyślone - półwila zasępiła się na samą myśl; oszustwo Doe było prawdą, czymś, co należało uznać za rzeczywistość. Tak szybko mu zaufała - przez wzgląd na wspólne doświadczenia, przez Tower, które miało być ich łącznikiem. - Dziękuję ci. Tak bardzo ci dziękuję, Marcel - za wszystko. Za pociąg, za uratowanie części ubrań, za ocalenie Ogniomiota ze szponów lepkiego od ciemności Grimmauld Place, za to, że przeżyłeś w więzieniu, za to, że jednak mnie nie uderzyłeś. Spojrzała na niego niepewnie, z delikatnym rumieńcem powracających na twarz kolorów po tym, jak odpłynęły z niej wcześniej, po czym ułożyła listy w torbie i znów odetchnęła głęboko, głośno. To wszystko co miała. Byli gotowi do drogi. - Elric to kuzyn - wyznała po drodze, cicho. - Inny Lovegood. Spotkaliśmy się kiedyś w wieży, pierwszy raz, jak magia stwierdziła, że zwykła teleportacja do celu jest nudna. Zajmuje się smokami, wiesz? Pracuje z nimi. Musi być dzielny. Nie poznałeś go? - opowieści o tych, których kochała, zawsze odwracały uwagę od ruiny znajdującej się głęboko w jej wnętrzu. Od smętnych, szarych myśli. Od lęków i traum. A te próbowały wrócić wraz z wspomnieniem lady Black; Celine zatrzepotała głową, kiwnęła, znów przygryzła dolną wargę, zagubiona - powinna mu odpowiedzieć, podziękować, ale rozmowa o aniele, który w najgorszym momencie zasłonił się ciszą tylko doprowadziłaby do płaczu. Jeszcze było na to za wcześnie, rana była zbyt świeża. On wiedział, że tak to się skończy; czuł to na długo przed epilogiem tej żenującej opowieści; był mądry jak pan Skamander.
Twój tata ma rację. Miał. Już nigdy nie będzie miał racji. Mimo to uśmiechnęła się lekko, blado, bezbarwnie, jakby uznanie tego przez Marcela miało dla niej ogromne znaczenie; nie będą w stanie się poznać, tata nie wrócił tu jako duch, jednak ta krótka, pozornie błaha zgoda pozwoliła sądzić, że dogadaliby się przy takim spotkaniu. Może nawet polubili. - Nikomu - odpowiedziała szczerze. - To była tajemnica, paliłam listy od niego, żeby nikt się nie dowiedział, nie trafił na ślad... Ale kim on dokładnie jest, nie wiem - wrogiem brudnej, londyńskiej władzy; wrogiem kłamstw i prześladowań; wrogiem silnych znęcających się nad słabszymi. Tylko tyle. - Teraz powiedziałam tylko tobie - bo tobie ufam.
Och, bała się tego, że Marcel zdecyduje się na miotłę; latanie na nich nigdy jej nie szło, a gdyby nie ponadprzeciętna gibkość ciała, każda próba kończąca się spadnięciem zagwarantowałaby jakieś skręcenie. Oddech na moment zadrżał w piersi. - A my nie zlecimy? - zapytała, od strachu krótko zakręciło się jej w głowie, ale musiała być silna. Odważna jak Elric. Odważna jak Marcel. Sięgnęła jeszcze do kieszeni płaszcza i zapięła ją na guzik, żeby Ogniomiot przypadkiem nie wypadł podczas tak niebezpiecznej podróży, po czym subtelnie kiwnęła głową i jako pierwsza wsunęła się na miotłę, powoli i niepewnie, chociaż nawet nie znaleźli się jeszcze w powietrzu. Nieufnie. Jakby miotła samoistnie miała zaraz ją zrzucić. - Poproszę Yv, żeby nauczyła mnie piec, zrobię dla ciebie ciasto - wymamrotała prawie bezgłośnie, żeby nie myśleć o strachu. Znów - odwdzięczę za wszystko, chociażby w ten sposób.
Gdy znów uniosła na niego wzrok, niepewny i oszołomiony, patrzyła wprost w jego oczy przy podkreślaniu winy Thomasa. Marcel mówił tak pewnie, coś w jego tęczówkach łamało się pod ciężarem żalu, który po chwili przeniknął także do głosu. Głosu, który podniósł. Krzyczał. I nagle wyglądał jak strażnik; jak wszyscy strażnicy, z którymi miała wcześniej do czynienia; cień wykrzywił jego twarz i zamazał rysy, to, co się działo pchnęło w nią przerażenie żywe i gorące jak świeżo wylane żelazo. Cofnęła się, odruchowo. Na chwiejnych nogach postąpiła kilka kroków do tyłu, cichych kroków, jednocześnie chowając twarz za kotarą drżących dłoni, jakby obawiała się uderzenia nadchodzącego po krzyku. Przez chwilę to nie miało znaczenia, że stał przed nią Marcel. Skrzywdzony, obdarty z zaufania wobec ludzi, których kochał najmocniej na świecie. Przesiąknięty pełną żalu wściekłością. - Masz rację, przepraszam, przepraszam - szeptała w próbie ukojenia tego gniewu, pewna, że zogniskuje się na niej. Czas najwyższy. Celine nie rozumiała dlaczego był wobec niej tak dobry, tak życzliwy, ale rozumiała to, gdy na nią krzyczał. Bo właśnie na to zasługiwała. Ramiona spięły się mocno, całe ciało napięło jak struna naciągniętego łuku, kuląc się przy tym przed nim w mimowolnym odruchu. - Zrobił to - dodała żałośnie. To nie miało znaczenia, czy słowa Marcela do niej dotarły; zgodziłaby się teraz ze wszystkim tylko po to, żeby przestał być zły; żeby znów stał się Marcelem, którego tak bardzo lubiła. Za którym tęskniła i którego zapraszała do wizji roztaczanych przez gorączkę.
Najpierw rozchyliła palce i przez nie spojrzała na Carringtona, niepewnie, bojaźliwie, sekunda po sekundzie coraz mocniej opuszczając dłonie oddzielające ją od niego bezpiecznym murem. - Kłamał też o niej? O tym, że nie jest... sama? - spytała głucho, jej serce rozbiło się na drobne kawałki. Czyli przez cały ten czas niepotrzebnie zadręczała się wątpliwością powrotu do życia Baudelaire, która rzekomo to życie już ułożyła sobie na nowo; głęboki wydech opuścił płuca, akcentując bezsilność. Jeśli to prawda, jeśli Tom rzeczywiście ją oszukał, ich oszukał, dlaczego to robił? Skoro nawet Marcel nie znał odpowiedzi. Co chciał osiągnąć? - Przepraszam - powtórzyła cichutko. Że ci nie wierzyłam. Że się zdenerwowałeś. Że znowu narobiłam ci tyle problemu. - Skrzywdził cię - zrozumiała to dopiero teraz; skrzywdził, boli cię. Mimo to Celine nie podeszła do niego jak wcześniej, nie, wskrzeszony między nimi dystans trwał dalej, nawet jeśli do jej opornej głowy w końcu dotarło - choć chyba jeszcze niepełnie -, że ten miły, uroczy młodzieniec wcale nie życzył im tak dobrze, jak zapewniał. I skaleczył zaufanie Marcela, skaleczył Marcela.
Zbliżyła się dopiero na wzmiankę o rzeczach odratowanych ze stosu dawnego życia. Wszystko wskazywało na to, że te spłonęły wraz z aresztowaniem, słoma zajęła się zaprószonym ogniem i metaforycznie zniszczyła to, z czego składała się półwila, lecz Marcel po raz kolejny ją zaskoczył. Z szeroko już otwartymi oczyma, błyszczącymi niedowierzaniem, spojrzała na torbę, a potem na niego. - Jak to zrobiłeś? - pytała z troską, z faktycznym strachem o okoliczności. - To musiało być niebezpieczne. Marcel... Nic ci się wtedy nie stało? Wpuścili cię do środka? - wątpiła w to, by Blackowie z uśmiechem na ustach zaprosili go do zajmowanego przez nią pokoju i polecili, żeby zabrał wszystko, co udało mu się unieść.
Znów chciała do niego przylgnąć, utulić, podziękować dotykiem, bo dotykiem od dłuższego czasu poznawała świat, ale po wcześniejszym krzyku - nie mogła się przemóc. Ogniomiot grzecznie wylegiwał się na dnie kieszeni; to jego lekko dotknęła przez materiał, delikatnie, byle nie sprawić mu większego stresu. - Demelza zawsze była taka miła - westchnęła cicho, wdzięcznie, wyraźnie tym wszystkim wzruszona. Nim, nią. Ich dobrocią, jaką otrzymywała niezasłużenie. - Wiesz co u niej? Tom, on... Mówił o niej niedużo, ale to p-pewnie też było zmyślone - półwila zasępiła się na samą myśl; oszustwo Doe było prawdą, czymś, co należało uznać za rzeczywistość. Tak szybko mu zaufała - przez wzgląd na wspólne doświadczenia, przez Tower, które miało być ich łącznikiem. - Dziękuję ci. Tak bardzo ci dziękuję, Marcel - za wszystko. Za pociąg, za uratowanie części ubrań, za ocalenie Ogniomiota ze szponów lepkiego od ciemności Grimmauld Place, za to, że przeżyłeś w więzieniu, za to, że jednak mnie nie uderzyłeś. Spojrzała na niego niepewnie, z delikatnym rumieńcem powracających na twarz kolorów po tym, jak odpłynęły z niej wcześniej, po czym ułożyła listy w torbie i znów odetchnęła głęboko, głośno. To wszystko co miała. Byli gotowi do drogi. - Elric to kuzyn - wyznała po drodze, cicho. - Inny Lovegood. Spotkaliśmy się kiedyś w wieży, pierwszy raz, jak magia stwierdziła, że zwykła teleportacja do celu jest nudna. Zajmuje się smokami, wiesz? Pracuje z nimi. Musi być dzielny. Nie poznałeś go? - opowieści o tych, których kochała, zawsze odwracały uwagę od ruiny znajdującej się głęboko w jej wnętrzu. Od smętnych, szarych myśli. Od lęków i traum. A te próbowały wrócić wraz z wspomnieniem lady Black; Celine zatrzepotała głową, kiwnęła, znów przygryzła dolną wargę, zagubiona - powinna mu odpowiedzieć, podziękować, ale rozmowa o aniele, który w najgorszym momencie zasłonił się ciszą tylko doprowadziłaby do płaczu. Jeszcze było na to za wcześnie, rana była zbyt świeża. On wiedział, że tak to się skończy; czuł to na długo przed epilogiem tej żenującej opowieści; był mądry jak pan Skamander.
Twój tata ma rację. Miał. Już nigdy nie będzie miał racji. Mimo to uśmiechnęła się lekko, blado, bezbarwnie, jakby uznanie tego przez Marcela miało dla niej ogromne znaczenie; nie będą w stanie się poznać, tata nie wrócił tu jako duch, jednak ta krótka, pozornie błaha zgoda pozwoliła sądzić, że dogadaliby się przy takim spotkaniu. Może nawet polubili. - Nikomu - odpowiedziała szczerze. - To była tajemnica, paliłam listy od niego, żeby nikt się nie dowiedział, nie trafił na ślad... Ale kim on dokładnie jest, nie wiem - wrogiem brudnej, londyńskiej władzy; wrogiem kłamstw i prześladowań; wrogiem silnych znęcających się nad słabszymi. Tylko tyle. - Teraz powiedziałam tylko tobie - bo tobie ufam.
Och, bała się tego, że Marcel zdecyduje się na miotłę; latanie na nich nigdy jej nie szło, a gdyby nie ponadprzeciętna gibkość ciała, każda próba kończąca się spadnięciem zagwarantowałaby jakieś skręcenie. Oddech na moment zadrżał w piersi. - A my nie zlecimy? - zapytała, od strachu krótko zakręciło się jej w głowie, ale musiała być silna. Odważna jak Elric. Odważna jak Marcel. Sięgnęła jeszcze do kieszeni płaszcza i zapięła ją na guzik, żeby Ogniomiot przypadkiem nie wypadł podczas tak niebezpiecznej podróży, po czym subtelnie kiwnęła głową i jako pierwsza wsunęła się na miotłę, powoli i niepewnie, chociaż nawet nie znaleźli się jeszcze w powietrzu. Nieufnie. Jakby miotła samoistnie miała zaraz ją zrzucić. - Poproszę Yv, żeby nauczyła mnie piec, zrobię dla ciebie ciasto - wymamrotała prawie bezgłośnie, żeby nie myśleć o strachu. Znów - odwdzięczę za wszystko, chociażby w ten sposób.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie czuł się dobrze, kiedy podniósł głos - zwłaszcza, gdy dostrzegł subtelny cień popłochu w oczach Celine, nie chciał dokładać jej zmartwień, bólu, tak wiele przecież teraz przeszła. Cofała się, uciekała: przed nim. Po tu tu przyszedł, żeby dalej ją straszyć? Żeby jej uświadomić, że nigdzie i nigdy nie będzie już bezpieczna? Pokręcił głową ze zrezygnowaniem.
- Przepraszam - wymamrotał, zaciskając usta, jej sprzeciw, brak wiary w winę Thomasa, tylko wszystko pogarszało. On też nie dowierzał, on też nie chciał w to wierzyć, ale kiedy w jego ręce wpadł list od Skamandera, nie mógł przecież udawać, że go nie widzi. Thomas zawsze taki był, po prostu, może pod wpływem Jamesa, a może naiwnie sądząc, że to, co razem przeszli, w jakiś sposób znów ich połączyło, i on uwierzył, że starszy Doe się zmienił, to nie było prawdą. Wtedy zdradził cały tabór, dziś tylko jego, Celine nie musiała dla niego nic znaczyć, ale przecież James zgodził się ją przyjąć. Dlaczego wystąpił przeciwko własnemu bratu? Martwił się o Jamesa. O to, że on nigdy nie otworzy oczu, godząc się na przyszłe cierpienie, które w tym momencie wydawało się nieuchronne. Pokręcił głową ze zrezygnowaniem, nie chciał jej zastraszyć i w ten sposób zmusić ją do przyznania racji, tracił nad sobą panowanie, bo stracił je nad wszystkim. Jego rzeczywistość okazała się iluzją, ci, których miał za najbliższych przyjaciół: odwrócili się od niego tak po prostu. Może mieli rację, trwała wojna, a na wojnie każdy myślał tylko o sobie. Może dobrze robili, koncentrując się na sobie. Tak przetrwają. Stał, w ciszy, nie podchodząc w jej stronę, nie chcąc wywołać u niej większego strachu. Stał, nie potrafiąc też wykonać łagodniejszego gestu. Sam się zgubił, w swoich emocjach, w swoim życiu, w brutalnej rzeczywistości. Nie wyzbył się naiwności, która sprawiała, że wciąż ufał. Musiał przestać. Nie wiedział, co ma zrobić: czuł, jakby ktoś osunął mu spod nóg stabilny grunt, a on wpadł we wzburzone fale oceanu, które zalewały jego twarz ilekroć wynurzał się na powierzchnię. Szukał rozwiązania, którego nie potrafił znaleźć.
- Nie wierz w nic, co mówił - odpowiedział, z przekonaniem, nie do końca wprost na jej pytanie; nie znał prawdy, ale wierzył, że gdyby Yvette nie była teraz sama, uprzedziłaby go o tym, a na pewno: nie chciałaby przyjąć do siebie Celine. Pokręcił głową, kiedy przeprosiła. To on powinien odzyskać kontrolę. Nad sobą, nad sytuacją. Nad wszystkim. Nie spojrzał na nią, kiedy zauważyła, że go skrzywdził. Wykorzystał go. Wziął, czego oczekiwał i ruszył przed siebie, nie oglądając się za siebie, podczas gdy Marcel naiwnie o niego walczył. Za niego. Szukał rozwiązań jego problemów, ustrzegł go przed strażnikami Tower of London, a dziś nie potrafił go wydać czarodziejowi, któremu winien był własne życie. Był zły, ale bardziej rozżalony. Zawiedziony. Zraniony, tak, choć nigdy nie przyznałby tego na głos. Nie chciał o tym rozmawiać. Stało się. Musiał wyciągnąć z tego lekcję na przyszłość - boleśnie pojmując sens powiedzenia o tym, że przyjaciół prawdziwie poznawało się dopiero w biedzie. Dziś nie byli przy nim.
- Tak - skłamał, nie chcąc dokładać jej zmartwień. Gdyby wiedziała o tamtej szaleńczej gonitwie przez miasto, o postawionych do pionu funkcjonariuszach magicznej policji, ścigających go całymi patrolami przez centrum Londynu, znów by się obwiniała. Znów sądziłaby, że to była jej wina. A przecież nigdy go o nic nie prosiła. - Po prostu mi to dali - dodał zdawkowo, wciąż uciekając od niej spojrzeniem, by nie wychwyciła prawdy. Miała ich za dobrodziejów, sądził, że uwierzy. Utworzony między nimi dystans był dostatecznie krępujący, to on za to odpowiadał.
- Nie wiem, co ci mówił, ale ona ma się dobrze. Wszystko u niej w porządku. Niedługo sama się z nią będziesz mogła zobaczyć. I wtedy sama ją zapytasz - obiecał, dopiero teraz spoglądając na nią. Szczerze wierzył w prawdziwość wypowiadanych słów. Pod okiem Yvette dojdzie do siebie na tyle, żeby móc się wybrać w taką podróż. Wierzył, chciał w to wierzyć. - Nie masz mi za co dziękować, Celia - dodał, bez zawahania, jej bezpieczeństwo, jej ciepły uśmiech za parę tygodni, będzie tym, co wynagrodzi mu te wszystkie trudy.
- W wieży? - zdziwił się, powtarzając po niej te słowa, o jakiej więzy mówiła? - Nie - Nie przedstawiła ich sobie nigdy. - Ufasz mu? - Czy w ogóle mógł zadawać to pytanie, gdy ledwie co się poznali? Krew nie była gwarantem niczego, jego własny ojciec udzielił mu w tym względzie bolesnej lekcji. Ale być oto wpadł wreszcie na trop kogoś, kto mógł otoczyć nad nią pieczę na dłużej. - O czym do ciebie pisał? - dopytywał, pewien, że jeśli poczuje się z tym pytaniem niekomfortowo, to po prostu go uniknie.
- Posłuchaj mnie, Celia - zaczął, niepewnie spoglądając na torbę, którą wciąż niósł na ramieniu. Listy, które w niej pozostawiła, budziły niepokój. - Thomas napisał do Skamandera, że tu jesteś. Sam, nie mówiąc o tym ani tobie, ani mi - To dlatego o to dopytywał. Czy komuś o nim mówiła. Nie wierzył w takie przypadki. To nie przed Skamanderem musieli uciekać, ale jego osoba pozostawała tu problemem z innych względów. - Pewnie chciał się wkraść w jego łaski, zdobyć jego zaufanie - Strach pomyśleć - po co. Chciał go wydać Ministerstwu Magii? Nagroda była kusząca. Wielka. Dla sprzedawczyka takiego jak Thomas okazja musiała wydawać się absolutnie niepowtarzalna. Pod znakiem zapytania pozostawało to, dlaczego zwrócił się akurat do niego. Musiał wiedzieć, że Celine nie była Skamanderowi obca. - Myślę, że przeczytał twoje listy - dodał, kręcąc głową, to niewyobrażalne, ale w tym momencie wydawało mu się jedynym rozsądnym i logicznym wytłumaczeniem tej sytuacji. - Że w ten sposób poznał wasze powiązania. Proszę, zastanów się. Zastanów się i powiedz, czy w tych listach padły słowa, które mógłby wykorzystać przeciwko tobie? - Nie zamierzał ich przeglądać samodzielnie, należały do Celine. Nie był jak Thomas. Ale nie mógł udawać, że nic się nie stało. - Może któryś z nich dłużej zostawiłaś na biurku, na parapecie, może pisany przez ciebie... - Coś musiało się wydarzyć, nic nie brało się przecież z niczego. - Pan Skamander musi o tym wiedzieć. Nie możemy pozwolić, żeby dał mu się zmanipulować - Czy uwierzy jemu, cyrkowej znajdzie? Jeśli uwierzył cygańskiemu chłopcu, czemu nie? Ale jeśli znał ją i jej ojca, to jej słowo mogło zmienić najwięcej. Samuela Skamandera trzeba było przede wszystkim ostrzec.
- Nie zlecimy - obiecał bez zawahania, wślizgując się na miotłę tuż za nią; objął ją ramionami, chwytając trzon miotły przed nimi, głowę przewiesił przez jej ramię; była tak drobna, tak chuda, tak słaba, że silniejszy podmuch wiatru rzeczywiście mógł ją strącić. Musiał się upewnić, że będzie bezpieczna. - Trzymaj się mocno, dobrze? Miotły, mnie, czego będzie ci wygodniej. Jeśli poczujesz, że tracisz siły, mów od razu. - Przesunął się bliżej w jej stronę, ciało przy ciele, co było w niej tak okrutnego, oprócz urody, co czyniło ją tak niezwykłą? Przełknął ślinę, wiedząc, że nie może dać się dziś pokonać słabościom własnego ciała, musiał skoncentrować się na drodze. Spojrzał przed siebie, nad siebie, na niebo. - Co? - Nie od razu zrozumiał jej słowa, po chwili roześmiał się cichym, urywanym śmiechem. Ciasto. Powiew normalności. Niemal beztroski. Rozpaczliwie pochwycenie się strzępów normalności. Ciasto. - Nie trzeba - odparł machinalnie, z uśmiechem i z grzeczności, choć gest wydawał mu się niezwykle ciepły i miły. - Po prostu obiecaj mi, że u niej odpoczniesz - poprosił. - Nie lubisz latać, Celia? - Wydawała się bardzo spięta, mógł to wyczuć, gdy nie dzieliło ich nawet ćwierć cala. - To nic takiego, wyobraź sobie, że jesteś ptakiem. - Odbił się od ziemi, wyciągając trzon miotły w górę - poszybowali, ale ze względu na stan Celine starał się wznosić w gorę łagodnie. - Albo wiatrem - dodał, gdy oddalali się od ziemi, a dom Bathildy zaczynał wydawać się tylko niewielkim punktem, który obydwoje mieli już zostawić za sobą. On przecież też już tam nie wróci. - Zamknij oczy i mi zaufaj, jak wtedy - Wtedy w pociągu. To przecież też nie było łatwe. - Zamknij oczy i spróbuj to poczuć, a wiatr sam nas poniesie - obiecał, mieli ograniczony czas, droga była daleka, a ona potrzebowała odpoczynku i ciepłego posiłku. Choć chciał - nie mógł tego spowolnić. Musieli lecieć szybko, odpowiednie wygięcie trzonu, ruch stóp, a miotła zaczynała nabierać prędkości; wiatr szarpnął poły kurtki, smagał po oczach i wyziębiał dłonie kierujące pojazdem.
- Przepraszam - wymamrotał, zaciskając usta, jej sprzeciw, brak wiary w winę Thomasa, tylko wszystko pogarszało. On też nie dowierzał, on też nie chciał w to wierzyć, ale kiedy w jego ręce wpadł list od Skamandera, nie mógł przecież udawać, że go nie widzi. Thomas zawsze taki był, po prostu, może pod wpływem Jamesa, a może naiwnie sądząc, że to, co razem przeszli, w jakiś sposób znów ich połączyło, i on uwierzył, że starszy Doe się zmienił, to nie było prawdą. Wtedy zdradził cały tabór, dziś tylko jego, Celine nie musiała dla niego nic znaczyć, ale przecież James zgodził się ją przyjąć. Dlaczego wystąpił przeciwko własnemu bratu? Martwił się o Jamesa. O to, że on nigdy nie otworzy oczu, godząc się na przyszłe cierpienie, które w tym momencie wydawało się nieuchronne. Pokręcił głową ze zrezygnowaniem, nie chciał jej zastraszyć i w ten sposób zmusić ją do przyznania racji, tracił nad sobą panowanie, bo stracił je nad wszystkim. Jego rzeczywistość okazała się iluzją, ci, których miał za najbliższych przyjaciół: odwrócili się od niego tak po prostu. Może mieli rację, trwała wojna, a na wojnie każdy myślał tylko o sobie. Może dobrze robili, koncentrując się na sobie. Tak przetrwają. Stał, w ciszy, nie podchodząc w jej stronę, nie chcąc wywołać u niej większego strachu. Stał, nie potrafiąc też wykonać łagodniejszego gestu. Sam się zgubił, w swoich emocjach, w swoim życiu, w brutalnej rzeczywistości. Nie wyzbył się naiwności, która sprawiała, że wciąż ufał. Musiał przestać. Nie wiedział, co ma zrobić: czuł, jakby ktoś osunął mu spod nóg stabilny grunt, a on wpadł we wzburzone fale oceanu, które zalewały jego twarz ilekroć wynurzał się na powierzchnię. Szukał rozwiązania, którego nie potrafił znaleźć.
- Nie wierz w nic, co mówił - odpowiedział, z przekonaniem, nie do końca wprost na jej pytanie; nie znał prawdy, ale wierzył, że gdyby Yvette nie była teraz sama, uprzedziłaby go o tym, a na pewno: nie chciałaby przyjąć do siebie Celine. Pokręcił głową, kiedy przeprosiła. To on powinien odzyskać kontrolę. Nad sobą, nad sytuacją. Nad wszystkim. Nie spojrzał na nią, kiedy zauważyła, że go skrzywdził. Wykorzystał go. Wziął, czego oczekiwał i ruszył przed siebie, nie oglądając się za siebie, podczas gdy Marcel naiwnie o niego walczył. Za niego. Szukał rozwiązań jego problemów, ustrzegł go przed strażnikami Tower of London, a dziś nie potrafił go wydać czarodziejowi, któremu winien był własne życie. Był zły, ale bardziej rozżalony. Zawiedziony. Zraniony, tak, choć nigdy nie przyznałby tego na głos. Nie chciał o tym rozmawiać. Stało się. Musiał wyciągnąć z tego lekcję na przyszłość - boleśnie pojmując sens powiedzenia o tym, że przyjaciół prawdziwie poznawało się dopiero w biedzie. Dziś nie byli przy nim.
- Tak - skłamał, nie chcąc dokładać jej zmartwień. Gdyby wiedziała o tamtej szaleńczej gonitwie przez miasto, o postawionych do pionu funkcjonariuszach magicznej policji, ścigających go całymi patrolami przez centrum Londynu, znów by się obwiniała. Znów sądziłaby, że to była jej wina. A przecież nigdy go o nic nie prosiła. - Po prostu mi to dali - dodał zdawkowo, wciąż uciekając od niej spojrzeniem, by nie wychwyciła prawdy. Miała ich za dobrodziejów, sądził, że uwierzy. Utworzony między nimi dystans był dostatecznie krępujący, to on za to odpowiadał.
- Nie wiem, co ci mówił, ale ona ma się dobrze. Wszystko u niej w porządku. Niedługo sama się z nią będziesz mogła zobaczyć. I wtedy sama ją zapytasz - obiecał, dopiero teraz spoglądając na nią. Szczerze wierzył w prawdziwość wypowiadanych słów. Pod okiem Yvette dojdzie do siebie na tyle, żeby móc się wybrać w taką podróż. Wierzył, chciał w to wierzyć. - Nie masz mi za co dziękować, Celia - dodał, bez zawahania, jej bezpieczeństwo, jej ciepły uśmiech za parę tygodni, będzie tym, co wynagrodzi mu te wszystkie trudy.
- W wieży? - zdziwił się, powtarzając po niej te słowa, o jakiej więzy mówiła? - Nie - Nie przedstawiła ich sobie nigdy. - Ufasz mu? - Czy w ogóle mógł zadawać to pytanie, gdy ledwie co się poznali? Krew nie była gwarantem niczego, jego własny ojciec udzielił mu w tym względzie bolesnej lekcji. Ale być oto wpadł wreszcie na trop kogoś, kto mógł otoczyć nad nią pieczę na dłużej. - O czym do ciebie pisał? - dopytywał, pewien, że jeśli poczuje się z tym pytaniem niekomfortowo, to po prostu go uniknie.
- Posłuchaj mnie, Celia - zaczął, niepewnie spoglądając na torbę, którą wciąż niósł na ramieniu. Listy, które w niej pozostawiła, budziły niepokój. - Thomas napisał do Skamandera, że tu jesteś. Sam, nie mówiąc o tym ani tobie, ani mi - To dlatego o to dopytywał. Czy komuś o nim mówiła. Nie wierzył w takie przypadki. To nie przed Skamanderem musieli uciekać, ale jego osoba pozostawała tu problemem z innych względów. - Pewnie chciał się wkraść w jego łaski, zdobyć jego zaufanie - Strach pomyśleć - po co. Chciał go wydać Ministerstwu Magii? Nagroda była kusząca. Wielka. Dla sprzedawczyka takiego jak Thomas okazja musiała wydawać się absolutnie niepowtarzalna. Pod znakiem zapytania pozostawało to, dlaczego zwrócił się akurat do niego. Musiał wiedzieć, że Celine nie była Skamanderowi obca. - Myślę, że przeczytał twoje listy - dodał, kręcąc głową, to niewyobrażalne, ale w tym momencie wydawało mu się jedynym rozsądnym i logicznym wytłumaczeniem tej sytuacji. - Że w ten sposób poznał wasze powiązania. Proszę, zastanów się. Zastanów się i powiedz, czy w tych listach padły słowa, które mógłby wykorzystać przeciwko tobie? - Nie zamierzał ich przeglądać samodzielnie, należały do Celine. Nie był jak Thomas. Ale nie mógł udawać, że nic się nie stało. - Może któryś z nich dłużej zostawiłaś na biurku, na parapecie, może pisany przez ciebie... - Coś musiało się wydarzyć, nic nie brało się przecież z niczego. - Pan Skamander musi o tym wiedzieć. Nie możemy pozwolić, żeby dał mu się zmanipulować - Czy uwierzy jemu, cyrkowej znajdzie? Jeśli uwierzył cygańskiemu chłopcu, czemu nie? Ale jeśli znał ją i jej ojca, to jej słowo mogło zmienić najwięcej. Samuela Skamandera trzeba było przede wszystkim ostrzec.
- Nie zlecimy - obiecał bez zawahania, wślizgując się na miotłę tuż za nią; objął ją ramionami, chwytając trzon miotły przed nimi, głowę przewiesił przez jej ramię; była tak drobna, tak chuda, tak słaba, że silniejszy podmuch wiatru rzeczywiście mógł ją strącić. Musiał się upewnić, że będzie bezpieczna. - Trzymaj się mocno, dobrze? Miotły, mnie, czego będzie ci wygodniej. Jeśli poczujesz, że tracisz siły, mów od razu. - Przesunął się bliżej w jej stronę, ciało przy ciele, co było w niej tak okrutnego, oprócz urody, co czyniło ją tak niezwykłą? Przełknął ślinę, wiedząc, że nie może dać się dziś pokonać słabościom własnego ciała, musiał skoncentrować się na drodze. Spojrzał przed siebie, nad siebie, na niebo. - Co? - Nie od razu zrozumiał jej słowa, po chwili roześmiał się cichym, urywanym śmiechem. Ciasto. Powiew normalności. Niemal beztroski. Rozpaczliwie pochwycenie się strzępów normalności. Ciasto. - Nie trzeba - odparł machinalnie, z uśmiechem i z grzeczności, choć gest wydawał mu się niezwykle ciepły i miły. - Po prostu obiecaj mi, że u niej odpoczniesz - poprosił. - Nie lubisz latać, Celia? - Wydawała się bardzo spięta, mógł to wyczuć, gdy nie dzieliło ich nawet ćwierć cala. - To nic takiego, wyobraź sobie, że jesteś ptakiem. - Odbił się od ziemi, wyciągając trzon miotły w górę - poszybowali, ale ze względu na stan Celine starał się wznosić w gorę łagodnie. - Albo wiatrem - dodał, gdy oddalali się od ziemi, a dom Bathildy zaczynał wydawać się tylko niewielkim punktem, który obydwoje mieli już zostawić za sobą. On przecież też już tam nie wróci. - Zamknij oczy i mi zaufaj, jak wtedy - Wtedy w pociągu. To przecież też nie było łatwe. - Zamknij oczy i spróbuj to poczuć, a wiatr sam nas poniesie - obiecał, mieli ograniczony czas, droga była daleka, a ona potrzebowała odpoczynku i ciepłego posiłku. Choć chciał - nie mógł tego spowolnić. Musieli lecieć szybko, odpowiednie wygięcie trzonu, ruch stóp, a miotła zaczynała nabierać prędkości; wiatr szarpnął poły kurtki, smagał po oczach i wyziębiał dłonie kierujące pojazdem.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Delikatnie pokręciła głową, w ciszy pociągnąwszy nosem; Marcel nie miał za co przepraszać. Miał prawo do tej złości, gniewu płynącego z rozdrapanego serca i zawiedzionego zaufania, gniewu, który sama podsyciła naiwną wiarą w to, że chłopiec, którego poznała kilka dni temu nie był w stanie jej oszukać - bo mieszkał w domu, w jakim zostawił ją właśnie Carrington. Młodzieniec, któremu ufała najbardziej ze wszystkich. Zdradzony, przybity, sparzony, pewnie przytłoczony samotnością myśli, że od teraz mógł polegać wyłącznie na sobie samym; nie zasłużył na to, był zbyt dobry, zbyt dużo wycierpiał, by musieć mierzyć się z utratą kolejnej osoby, która w jakiś sposób była dla niego ważna. Celine chciałaby rozumieć więcej, rozumieć lepiej. Być mu oparciem w tak trudnej chwili, zamiast mieć wrażenie, że gdyby nie ona, do niczego tak złego by tu dziś nie doszło - a jednak przewrotny los znów z niej zakpił, z nich, podjudzając iskry poczucia winy, by te w końcu buchnęły rażącym płomieniem. Kiedy serce przestało łomotać o areszt żeber i oddech trochę spowolnił - dopiero wtedy odważyła się na niego spojrzeć spomiędzy rozchylonych palców. Jak bardzo cierpisz, Marcel? Jak bardzo cierpiałeś przez ostatnie pół roku? Gdyby tylko miała w sobie dostatecznie dużo siły, zapytałaby. O to, i o to, czy z jego pobytem w Tower of London Tom też kłamał. Ale nie zdołała tego zrobić, słowa nie prześlizgnęły się przez gardło, jedynie ugrzęzły gdzieś na języku, zanim przełknęła ich gorycz i odchrząknęła. Przyjdzie dzień, gdy o tym porozmawiają, jeśli tylko będzie chciał. Jeszcze nie dziś.
- Mówił, że Demelza jest bezpieczna - dodała jeszcze, niepewnie, drżąco, miała przestać mu wierzyć; jeśli kłamał o Yvette, o drugiej z kuzynek również mógł łgać. Co jeśli uśpił jej czujność na darmo, a tak naprawdę Fancourt przeżywała piekło w jakimś obskurnym miejscu, pozostawiona sama sobie, i słuch o niej zaginął? To nie twoja wina, nic nie jest twoją winą, tak powtarzał jej gdy wtedy płakała, przepraszała. W to też miała nie wierzyć? Z otumanioną bezradnością spojrzała na Carringtona, samej już nie wiedząc, czy chciała odsiewać kłamstwo od prawdy; odrzucenie wszystkiego, o czym mówił Doe, wiązało się z ukamieniowaniem siebie samej po raz kolejny. Ale to przecież nic nowego, powinna przyjąć to pokorniej, powinna być do tego już przyzwyczajona. Prawda? Na chwilkę znów zakręciło się jej w głowie, jednak nie sięgnęła do Marcela, żeby spróbować się go przytrzymać, zamiast tego kiwnęła, usiłując skupić się na czymś innym. Lepszym. Na Yvette.
- Mam nadzieję, ostatnim razem my... Widziałyśmy się... Wiesz kiedy, gdzie - wyznała szeptem; tamtego okropnego wieczora w Parszywym, kiedy myślała, że i jego widziała po raz ostatni. Ale Marcel zwiał, wyszedł z tego cało, napiętnowany przez koszmary i kolejne pasmo katastrofalnych przygód. - Nawet nie zdążyłam się z nią pożegnać - westchnęła cicho. Policjanci nie wtrącili Yvette do zatęchłej zbiorowej celi, w której jakichkolwiek zmian wyczekiwała z panią Boyle, Philippą i Rain, Baudelaire miała więcej szczęścia. Przez cały ten czas Celine żałowała, że pamiętała jej twarz jak przez mgłę, kiedy narkotyki zaczynały ulatywać z systemu. Wszystko z tamtych wydarzeń wydawało się zamazane, słowa, gesty, jedynie ból był prawdziwy i przetrwał bardzo długi czas. Jego pewnie też. Ból fizyczny i ból rozczarowania, ból niemocy, ból straty. - James mówił, że chciałeś tam zostać - przyjrzała mu się niepewnie. Taki właśnie był Marcel, jej Marcel. Odważny aż do przesady, w odwadze wybiegający daleko poza rozsądek i własne dobro. - Ale ja myślę, że dobrze się stało, że nie zostałeś - ostatnie słowa ledwo przeszły jej przez gardło, każda konfrontacja z przeszłością, tą przeszłością, była niewyobrażalnie trudna. Musiał jednak to usłyszeć. Musiał wiedzieć, jeśli miało to dla niego znaczenie, że nie chciała, by ją ratował - i nie oczekiwała, że zjawi się na białym koniu po to, żeby wyciągnąć ją jakimś magicznym sposobem z paszczy rozjuszonego lwa. Takie sztuczki miały miejsce na arenie, nie w życiu. Szarym, przyziemnym życiu.
Uratował ją zatem nie z Parszywego, a z pociągu.
- Mhm - rozwinięcie tematu wieży nie nadeszło, bo nie domyśliła się, że w ogóle powinno; dopiero teraz kąciki jej ust uniosły się lekko w cieniu nostalgicznego uśmiechu, te wspomnienia, zabawne i ciepłe, smakowały słodko jak miód. Powtórzyła ten sam dźwięk na pytanie o zaufaniu. - Wysłał mi czekoladę. Rozumiesz? Miał czekoladę, mógł sam ją zjeść, ale... wysłał ją mi - w melodii jej głosu zamigotało zdumienie. Bezkresne. Nawet jeśli (poniekąd celowo) nie zapytała jeszcze o stan wojennego świata po ucieczce, spodziewała się, że mało kogo było stać na takie frykasy, co najwyżej tych najbogatszych mieszkańców kraju, arystokratów, o których nie chciała myśleć. Elric poświęcił na nią swoją czekoladę. - Powinnam była ci trochę zostawić, przepraszam - zakłopotała się. Marcel pewnie też od dłuższego czasu nie miał okazji smakować takich rzeczy, mogła odpłacić mu się choćby w ten sposób, tymczasem znów zawiodła. Głupia kurwa, nie bez powodu mówili tak o niej w Tower. - Ale jak poczułam jej zapach po odpakowaniu, to było jak... - wróżkowy pył - coś spoza tego świata. Coś, co plącze się na ogonie spadającej gwiazdy i trafia tu z mlecznej drogi. Nie pomyślałam. Przepraszam - powtórzyła, mnąc krawędź płaszcza w dłoniach, pełna wstydu, żalu do samej siebie.
Thomas napisał do Skamandera. Coś na dźwięk tych słów osiadło na dnie jej żołądka niespodziewanym ciężarem, gruchnęło o kości kręgosłupa, jakby co najmniej dostała w nie obuchem. Doe nie wspominał o tym, że znał Samuela, ona również tego nie zrobiła; spłoszony wzrok zakotwiczył się w twarzy Marcela, słuchała go w osłupieniu, w ciszy, przez dłuższy moment niezdolna wykrztusić z siebie słowa. Nie dlatego, że nie chciała. Nie dlatego, że mu nie wierzyła. A dlatego, że zgodnie z jego prośbą wręcz panicznie wertowała myśli w poszukiwaniu odpowiedzi, jakiegoś sensownego puzzla, dzięki któremu można by dopełnić całości; półwila przyłożyła dłoń do twarzy i lekko zacisnęła zęby na paznokciu kciuka. To dlatego Tom nadwyrężył zaufanie Marcela? Żeby wkraść się w łaski kogoś innego? Jak musiał poczuć się z tą myślą sam Marcel? Rozumiała już, lepiej, skąd narodził się jego wcześniejszy krzyk.
- Ja nie wiem, Marcel, to był tylko jeden list od pana Skamandera. Napisałam mu, że już... jestem tutaj, zapytał tylko czy jestem bezpieczna i możemy się zobaczyć, ale nawet nie zdążyłam na to odpisać, było m-mi wstyd - zawahała się na moment, ale to nie wobec Thomasa była lojalna, a wobec Carringtona. Nie powinna i przede wszystkim nie chciała mieć przed nim tajemnic. - Proponował, że pomoże mi pisać listy. Tom. Zanim nie nabiorę sił. To ważne? - zapytała ostrożnie. Wtedy nie przeszło jej przez myśl, że czaiło się za tym coś innego niż chęć pomocy w potrzebie, ale jeśli faktycznie miał rację? I wszystko, co robił Doe, miało doprowadzić tylko i wyłącznie do zadowalającego go finału? - Te, które dostałam, były w tamtej szkatułce - widział ją, nie kryła się z kwiatowym puzderkiem zanadto, przecież to dom Jamesa i jego bliskich, ich pokój, ich pergamin, ich pióro. W pokrętnej logice nawet ich listy. Nie sądziła, by istniał powód, dla którego należało być ostrożnym. - Skąd o tym wiesz? - zapytała nagle.
Świeża rana sugerowała, że to nie Thomas się przyznał.
Wszystko, co miała w żołądku, zdawało się przewracać z boku na bok. W okowach ciała szalał huragan, pytania piętrzyły się jak spienione fale, wątpliwości uderzały w nią z impetem błyskawic; chciała odzyskać nadzieję na to, że ludziom można było ufać, nawet tym, których pierwszy raz widziała na oczy, ale znów okazało się to tylko strzałem w kolano. Uderzeniem w policzek. Z głębokim, niespokojnym oddechem znalazła się na miotle i na moment przytrzymała dłonie chłopaka wokół siebie, swoją rękę ułożyła na jego, po czym głowę obróciła lekko do boku. W jego stronę. Nie widziała Marcela spod przymkniętych powiek, ale czuła jego ciepło. Ciepło, które tamtej nocy przyniosło ją do Doliny Godryka. To był on, nie feniks, on chował płomień w każdym piórze i on leczył każdą łzą, choć nie chciała, by kiedykolwiek musiał płakać. Jedynie ze szczęścia. To był on, to zawsze był on.
- Nie pamiętam jak się lata - lotem był taniec, to w nim stawała się łabędziem, wiatrem, płatkiem kolorowego kwiatu, który przemierzał świat w poszukiwaniu swojego miejsca. - Nauczysz mnie? - szepnęła. Ich wspólne lekcje podstaw baletu były jak zamierzchłe wspomnienie z innej dekady, a przecież wcale nie minęło tak dużo czasu. Oboje byli jednak innymi ludźmi. Oboje się zmienili. Oboje tak wiele przeszli. - Latać. Ale nie na miotle - inaczej, tak, jak tylko oni potrafili nauczyć siebie nawzajem. Tamtego dnia poznał tajniki baletowych serc, a dziś znał je pewnie lepiej od niej; bo Celine czasem zapominała, a czasem nie chciała ich pamiętać. Nie była ich warta. Marcel z kolei był wart wszystkiego. Każdej najlepszej rzeczy, każdej najsłodszej czekolady. Tylko na chwilę oparła czoło o bok jego głowy i odetchnęła głębiej, po czym pochyliła się lekko do przodu i zacisnęła dłonie na trzonku magicznego transportu, ale nie otworzyła oczu, nie patrzyła na ziemię, na dom Doe i Dolinę Godryka, od których zaczynali coraz mocniej się oddalać. - Byłeś już u Yvette? - spytała, musiał, skoro znał drogę do jej nowego miejsca. - Odpocznę, obiecuję - chociaż nie mam od czego, nie zmęczyłam się, nie harowałam, w Tower mówili, że to przysługa. - Ale jeśli nauczy mnie piec, i tak chciałabym zrobić dla ciebie to ciasto... Kiedy ostatnio ktoś zrobił dla ciebie ciasto? - miała nadzieję, szczerą, intensywną, że nie była to mama, gdy jeszcze żyła.
- Mówił, że Demelza jest bezpieczna - dodała jeszcze, niepewnie, drżąco, miała przestać mu wierzyć; jeśli kłamał o Yvette, o drugiej z kuzynek również mógł łgać. Co jeśli uśpił jej czujność na darmo, a tak naprawdę Fancourt przeżywała piekło w jakimś obskurnym miejscu, pozostawiona sama sobie, i słuch o niej zaginął? To nie twoja wina, nic nie jest twoją winą, tak powtarzał jej gdy wtedy płakała, przepraszała. W to też miała nie wierzyć? Z otumanioną bezradnością spojrzała na Carringtona, samej już nie wiedząc, czy chciała odsiewać kłamstwo od prawdy; odrzucenie wszystkiego, o czym mówił Doe, wiązało się z ukamieniowaniem siebie samej po raz kolejny. Ale to przecież nic nowego, powinna przyjąć to pokorniej, powinna być do tego już przyzwyczajona. Prawda? Na chwilkę znów zakręciło się jej w głowie, jednak nie sięgnęła do Marcela, żeby spróbować się go przytrzymać, zamiast tego kiwnęła, usiłując skupić się na czymś innym. Lepszym. Na Yvette.
- Mam nadzieję, ostatnim razem my... Widziałyśmy się... Wiesz kiedy, gdzie - wyznała szeptem; tamtego okropnego wieczora w Parszywym, kiedy myślała, że i jego widziała po raz ostatni. Ale Marcel zwiał, wyszedł z tego cało, napiętnowany przez koszmary i kolejne pasmo katastrofalnych przygód. - Nawet nie zdążyłam się z nią pożegnać - westchnęła cicho. Policjanci nie wtrącili Yvette do zatęchłej zbiorowej celi, w której jakichkolwiek zmian wyczekiwała z panią Boyle, Philippą i Rain, Baudelaire miała więcej szczęścia. Przez cały ten czas Celine żałowała, że pamiętała jej twarz jak przez mgłę, kiedy narkotyki zaczynały ulatywać z systemu. Wszystko z tamtych wydarzeń wydawało się zamazane, słowa, gesty, jedynie ból był prawdziwy i przetrwał bardzo długi czas. Jego pewnie też. Ból fizyczny i ból rozczarowania, ból niemocy, ból straty. - James mówił, że chciałeś tam zostać - przyjrzała mu się niepewnie. Taki właśnie był Marcel, jej Marcel. Odważny aż do przesady, w odwadze wybiegający daleko poza rozsądek i własne dobro. - Ale ja myślę, że dobrze się stało, że nie zostałeś - ostatnie słowa ledwo przeszły jej przez gardło, każda konfrontacja z przeszłością, tą przeszłością, była niewyobrażalnie trudna. Musiał jednak to usłyszeć. Musiał wiedzieć, jeśli miało to dla niego znaczenie, że nie chciała, by ją ratował - i nie oczekiwała, że zjawi się na białym koniu po to, żeby wyciągnąć ją jakimś magicznym sposobem z paszczy rozjuszonego lwa. Takie sztuczki miały miejsce na arenie, nie w życiu. Szarym, przyziemnym życiu.
Uratował ją zatem nie z Parszywego, a z pociągu.
- Mhm - rozwinięcie tematu wieży nie nadeszło, bo nie domyśliła się, że w ogóle powinno; dopiero teraz kąciki jej ust uniosły się lekko w cieniu nostalgicznego uśmiechu, te wspomnienia, zabawne i ciepłe, smakowały słodko jak miód. Powtórzyła ten sam dźwięk na pytanie o zaufaniu. - Wysłał mi czekoladę. Rozumiesz? Miał czekoladę, mógł sam ją zjeść, ale... wysłał ją mi - w melodii jej głosu zamigotało zdumienie. Bezkresne. Nawet jeśli (poniekąd celowo) nie zapytała jeszcze o stan wojennego świata po ucieczce, spodziewała się, że mało kogo było stać na takie frykasy, co najwyżej tych najbogatszych mieszkańców kraju, arystokratów, o których nie chciała myśleć. Elric poświęcił na nią swoją czekoladę. - Powinnam była ci trochę zostawić, przepraszam - zakłopotała się. Marcel pewnie też od dłuższego czasu nie miał okazji smakować takich rzeczy, mogła odpłacić mu się choćby w ten sposób, tymczasem znów zawiodła. Głupia kurwa, nie bez powodu mówili tak o niej w Tower. - Ale jak poczułam jej zapach po odpakowaniu, to było jak... - wróżkowy pył - coś spoza tego świata. Coś, co plącze się na ogonie spadającej gwiazdy i trafia tu z mlecznej drogi. Nie pomyślałam. Przepraszam - powtórzyła, mnąc krawędź płaszcza w dłoniach, pełna wstydu, żalu do samej siebie.
Thomas napisał do Skamandera. Coś na dźwięk tych słów osiadło na dnie jej żołądka niespodziewanym ciężarem, gruchnęło o kości kręgosłupa, jakby co najmniej dostała w nie obuchem. Doe nie wspominał o tym, że znał Samuela, ona również tego nie zrobiła; spłoszony wzrok zakotwiczył się w twarzy Marcela, słuchała go w osłupieniu, w ciszy, przez dłuższy moment niezdolna wykrztusić z siebie słowa. Nie dlatego, że nie chciała. Nie dlatego, że mu nie wierzyła. A dlatego, że zgodnie z jego prośbą wręcz panicznie wertowała myśli w poszukiwaniu odpowiedzi, jakiegoś sensownego puzzla, dzięki któremu można by dopełnić całości; półwila przyłożyła dłoń do twarzy i lekko zacisnęła zęby na paznokciu kciuka. To dlatego Tom nadwyrężył zaufanie Marcela? Żeby wkraść się w łaski kogoś innego? Jak musiał poczuć się z tą myślą sam Marcel? Rozumiała już, lepiej, skąd narodził się jego wcześniejszy krzyk.
- Ja nie wiem, Marcel, to był tylko jeden list od pana Skamandera. Napisałam mu, że już... jestem tutaj, zapytał tylko czy jestem bezpieczna i możemy się zobaczyć, ale nawet nie zdążyłam na to odpisać, było m-mi wstyd - zawahała się na moment, ale to nie wobec Thomasa była lojalna, a wobec Carringtona. Nie powinna i przede wszystkim nie chciała mieć przed nim tajemnic. - Proponował, że pomoże mi pisać listy. Tom. Zanim nie nabiorę sił. To ważne? - zapytała ostrożnie. Wtedy nie przeszło jej przez myśl, że czaiło się za tym coś innego niż chęć pomocy w potrzebie, ale jeśli faktycznie miał rację? I wszystko, co robił Doe, miało doprowadzić tylko i wyłącznie do zadowalającego go finału? - Te, które dostałam, były w tamtej szkatułce - widział ją, nie kryła się z kwiatowym puzderkiem zanadto, przecież to dom Jamesa i jego bliskich, ich pokój, ich pergamin, ich pióro. W pokrętnej logice nawet ich listy. Nie sądziła, by istniał powód, dla którego należało być ostrożnym. - Skąd o tym wiesz? - zapytała nagle.
Świeża rana sugerowała, że to nie Thomas się przyznał.
Wszystko, co miała w żołądku, zdawało się przewracać z boku na bok. W okowach ciała szalał huragan, pytania piętrzyły się jak spienione fale, wątpliwości uderzały w nią z impetem błyskawic; chciała odzyskać nadzieję na to, że ludziom można było ufać, nawet tym, których pierwszy raz widziała na oczy, ale znów okazało się to tylko strzałem w kolano. Uderzeniem w policzek. Z głębokim, niespokojnym oddechem znalazła się na miotle i na moment przytrzymała dłonie chłopaka wokół siebie, swoją rękę ułożyła na jego, po czym głowę obróciła lekko do boku. W jego stronę. Nie widziała Marcela spod przymkniętych powiek, ale czuła jego ciepło. Ciepło, które tamtej nocy przyniosło ją do Doliny Godryka. To był on, nie feniks, on chował płomień w każdym piórze i on leczył każdą łzą, choć nie chciała, by kiedykolwiek musiał płakać. Jedynie ze szczęścia. To był on, to zawsze był on.
- Nie pamiętam jak się lata - lotem był taniec, to w nim stawała się łabędziem, wiatrem, płatkiem kolorowego kwiatu, który przemierzał świat w poszukiwaniu swojego miejsca. - Nauczysz mnie? - szepnęła. Ich wspólne lekcje podstaw baletu były jak zamierzchłe wspomnienie z innej dekady, a przecież wcale nie minęło tak dużo czasu. Oboje byli jednak innymi ludźmi. Oboje się zmienili. Oboje tak wiele przeszli. - Latać. Ale nie na miotle - inaczej, tak, jak tylko oni potrafili nauczyć siebie nawzajem. Tamtego dnia poznał tajniki baletowych serc, a dziś znał je pewnie lepiej od niej; bo Celine czasem zapominała, a czasem nie chciała ich pamiętać. Nie była ich warta. Marcel z kolei był wart wszystkiego. Każdej najlepszej rzeczy, każdej najsłodszej czekolady. Tylko na chwilę oparła czoło o bok jego głowy i odetchnęła głębiej, po czym pochyliła się lekko do przodu i zacisnęła dłonie na trzonku magicznego transportu, ale nie otworzyła oczu, nie patrzyła na ziemię, na dom Doe i Dolinę Godryka, od których zaczynali coraz mocniej się oddalać. - Byłeś już u Yvette? - spytała, musiał, skoro znał drogę do jej nowego miejsca. - Odpocznę, obiecuję - chociaż nie mam od czego, nie zmęczyłam się, nie harowałam, w Tower mówili, że to przysługa. - Ale jeśli nauczy mnie piec, i tak chciałabym zrobić dla ciebie to ciasto... Kiedy ostatnio ktoś zrobił dla ciebie ciasto? - miała nadzieję, szczerą, intensywną, że nie była to mama, gdy jeszcze żyła.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Pokiwał głową, na pewno była - Demelza. Musiała być bezpieczna, nie dotarło do niego nic innego, nie kontaktował się z nią już jakiś czas, ale Demelza nigdy się nie narażała. Trzymała się blisko ważnych ludzi, usługiwała i rozkochiwała w sobie bogaczy, chciał wierzyć, ze nic jej nie groziło. Znajdowała się przecież pod silną protekcją - znacznie silniejszą, niż Celine, kiedy usługiwała Blackom, bo służkę da się wymienić na inną, uzdolnioną tancerkę - znacznie trudniej.
- Dobrze się ustawiła. Wszystko będzie z nią w porządku - zapewnił ją, wierząc, że mówił prawdę; bliskość czarodziejów wysokiej klasy byłaby niepokojąca, gdyby czarownica robiła cokolwiek sprzecznego z linią rządu - ale Demelza nigdy nie próbowała się wychylać. - Ma dobrą krew. Nikt nie ma powodów jej krzywdzić - Była bezpieczna, będzie bezpieczna.
Spojrzał na nią ze zmartwieniem, kiedy wspomniała swoje ostatnie spotkanie z Yvette. Ze wszystkimi widziała się wtedy po raz ostatni, ale nikt nie ucierpiał tak jak ona; nie mówił, Hagrida pomijał w słowach umyślnie, nie chcąc obciążać jej jego losem. Półolbrzym zachował się impulsywnie, ale przecież nie był tak inteligentny jak ludzie. Powinni mieć wobec niego więcej wyrozumiałości - na próżno jednak przecież szukać jej u potworów.
- Ja - zaczął, kiedy wspomniała jego zachowanie. Czuł wstyd, palący wstyd. Że nic tamtego dnia nie zrobił. Nie zabrał jej stamtąd siłą, nie pomógł jej uciec. Wydawało mu się, że wobec przewagi wroga należało zachować się ostrożniej, lecz tą ostrożnością nie doszedł donikąd. Nie potrafił wtedy dotrzeć do Celine. Dobrze się stało, że nie zostałeś; skrzywił się, brzmiało to, jakby to była jego decyzja. Ale nie widziała tego. Nie było jej przy tym. James zatrzymał go siłą, kiedy się oswobodził, było już za późno. Jej słowa nie miały dla niego znaczenia, czuł wstyd, bo niezależnie od tego, czego od niego oczekiwała, sądził, że powinien był jej pomóc. Nie chciał postępować w życiu tak, by musieć wstydzić się własnego zachowania. Tego się wstydził. - Byłem tam, kiedy cię zabrali. Byłem i patrzyłem. Nic nie zrobiłem. Nigdy sobie tego nie wybaczę - Czy naprawdę nie mógł nic zrobić? Czy nie mógł się podłożyć i umożliwić jej ucieczkę własnym kosztem? Czy nie mógł spróbować pomóc jej uciec, choćby zabierając ją stamtąd siłą? Czy prawdziwy przyjaciel nie powinien zachować się w ten sposób? Nie potrafił odpowiedziec na pytanie, dlaczego tego nie zrobił; był przerażony, był w szoku, a sceny przelatywały przed jego oczyma jedna po drugiej, miał plan, ale Celine była jeszcze bardziej przerażona, kiedy się w nim zgubił: sparaliżowała go bezradność. Jemu też trudno było o tym mówić. To nieważne, że tego nie oczekiwała. Miała dobre serce, chciała dobrze dla innych. Ale ktoś, ale on, musiał pomyśleć o niej, nie o sobie.
- Nie żartuj - odpowiedział szybko, kręcąc głową, nim spojrzał na nią z ciepłym uśmiechem. - Czekolada to podstawa, żeby dojść do siebie. Nie wziąłbym od ciebie ani kawałka, musisz się teraz wzmocnić. - Jej słowa nie sprawiły mu zawodu, wyłącznie radość z dobrych wiadomości: nie zaznała w życiu wiele życzliwości, miał tylko nadzieję, że człowiek, który podawał się za jej rodzinę, był względem niej całkiem szczery.
Słuchał jej - słuchał jej z uwagą, kiedy mówiła o Samuelu, o Thomasie, czy to możliwe? Czy naprawdę ją o to poprosił po przeczytaniu jej listów? Czy mógł być aż tak podły, by wykorzystać słabą, ledwie żywą dziewczynę do swoich idiotycznych gierek, które prowadziły do.. sam pewnie nie wiedział dokąd? Thomas nie był przebiegły, jego manipulacje przejrzałoby dziecko.
- Skur... - omknęło mu się, ale nie skończył, reflektując się przy Celine; nie proponował jej tego bezinteresownie, przecież wiedział. On nic nie robił bezinteresownie. A nagroda za informacje o Skamanderze była wysoka. Pokręcił przecząco głową, odganiając od siebie te myśli. - To bardzo ważne. Dziękuję, że mi o tym powiedziałaś - odparł, bo jej słowa tylko potwierdzały jego domysły. Boleśnie, ale trafnie. - Od Samuela - przyznał, nie zamierzając przed nią tego zatajać; skoro się znali, nic mu z jej strony nie groziło. To nie on, nie Samuel był problemem, a fakt, że Marcel nie wiedział, do kogo Thomas mógł nawysyłać swoje listy. Kiedy przyprowadził mu pod dach uciekinierkę z Tower, w najśmielszych snach nie przypuszczał, że powie o niej komukolwiek. Srogo się pomylił. - Thomas nie pierwszy raz powoływał się na mnie przed ludźmi, przed którymi nie powinien - przed Maeve i Justine, przed Zakonnikami, gdy przedstawiał się jego imieniem; pojedyncze potknięcia brał za przypadkiem, lecz dziś przypadków było już zbyt wiele.
Już na miotle objął ją mocno, w ciasnym uścisku, zdając sobie sprawę z jej słabości, nie zamierzał ryzykować, że coś jej się stanie, gdy utraci przytomność. Wygodniej byłoby lecieć z nią za plecami, ale to nie byłoby dla niej bezpiecznie. Odbił się od ziemi i ostro wzniósł w powietrze, by oszczędzić czas; wyprowadził miotłę szybciej, niż należało, ponad korony drzew, wyciągając z dłoni kompas; przyjrzał się wskazówkom, już wkrótce wlatując na trasę prowadzącą w kierunku wskazanym wcześniej przez Yvette. Musieli dotrzeć na miejsce jak najszybciej. Zanim się ściemni, zanim się zrobi zimno, zanim się zrobi niebezpiecznie. Celine wciąż była bardzo słaba. Wkrótce wypoziomował miotłę i przyśpieszył jeszcze mocniej, krajobraz wokół zaczął przemykać coraz prędzej, aż w końcu rozmył się, zostając w tyle.
- Chciałbym - odparł na jej pytanie; naprawdę chciałby. - Ale nie wiem, czy wciąż potrafię - Tak wiele się wydarzyło, kiedy jej nie było, kiedy gniła, umierała, kiedy głodowała w ciemnych lochach, do których nigdy nie powinna była trafić. Nie chciał o tym mówić. O tym, że wciąż miał niepewną rękę, dlatego ich lot nie był tak płynny jak dawniej, że te ostre szarpnięcia, które się zdarzały, gdy na krótko tracił panowanie nad miotłą, były efektem jego pobytu w więzieniu. Przepraszał za każdym razem, denerwując się coraz mocniej, ale nie zwolnił, doprowadzając swoją miotłę za granicę jej możliwości, niebezpiecznie. - Nie otwieraj oczu - powtarzał tylko, bo gdy nabrali prędkości wiatr już mocno smagał po twarzach i wyciskał z oczu łzy, mógł wziąć gogle lotnicze. Dałby jej. Nie chciał, nie potrafił opowiedzieć jej tego, co działo się przez ten czas. Wtedy by się o niego martwiła, a teraz musiała martwić się o siebie. Nie miała sił na więcej. - Cii - szepnął nad jej ramieniem, gdy dostrzegł patrol magicznej policji przemierzający niebo niedaleko z nich; gwałtownie zniżył lot, nie zwalniając, gubiąc miotłę pod koronami drzew, klucząc szalonym slalomem między pniami wysokich drzew. Nie mógł ryzykować. Ponownie zabrał głos dopiero za jakiś czas, kiedy wydawało się, że oddalili się od nich dostatecznie.
- Wszystko po kolei. Najpierw nauczysz się znowu chodzić - Bez ciężaru w sercu. Bez niepokoju. Bez strachu. Yvette o to zadba, wierzył w to. Musiał, nic innego już nie pozostało. Jego przyjaciele zawiedli. Czy będzie jakieś potem - nie wiedział. Nie potrafił dzielić się nadzieją, której sam w sobie nie miał.
- Jeszcze nie. Oboje będziemy tam po raz pierwszy - Gwałtownie skręcił, unieśli się nad wodę. Czy trafi? Musiał, choć Yvette uprzedzała, że będzie to trudne. I właśnie dlatego mieli tak mało czasu, nie zwalniał ani na chwilę. Kącik jego ust drgnął, kiedy obiecała ciasto i zastygł w sentymentalnej podróży, gdy zastanowił się, kiedy po raz ostatni ktoś zrobił ciasto tylko dla niego. Specjalnie dla niego. - Dawno - odpowiedział w końcu, a ton jego głosu zdradzał wszystko, zbyt dawno, by nie budziło to ciepłych wspomnień a jednocześnie zbyt niedawno, by przestało boleć. Mama nie piekła często, zresztą nie umiała, ale jemu zawsze smakowały jej wypieki. - Chociaż - poprawił się - w Nowy Rok - miał przeciez urodziny - dziewczyny... - zaczął, ale tu też urwał; Sheila, Eve, niespodzianka, którą przygotowali, bardzo go poruszyła, przygotowały dla niego tort. Co się stało przez ostatnie miesiące? Sam już nie wiedział, które ze wspomnień bolało mocniej. - Wiesz, że nie musisz - dodał, chcąc zmienić temat, znów skupić się na niej. W jego życiu nic nie wyglądało tak, jak chciałby, żeby wygladało. A ona przynajmniej niedawno odzyskała życie: perspektywa niekiedy zdumiewała.
- Dobrze się ustawiła. Wszystko będzie z nią w porządku - zapewnił ją, wierząc, że mówił prawdę; bliskość czarodziejów wysokiej klasy byłaby niepokojąca, gdyby czarownica robiła cokolwiek sprzecznego z linią rządu - ale Demelza nigdy nie próbowała się wychylać. - Ma dobrą krew. Nikt nie ma powodów jej krzywdzić - Była bezpieczna, będzie bezpieczna.
Spojrzał na nią ze zmartwieniem, kiedy wspomniała swoje ostatnie spotkanie z Yvette. Ze wszystkimi widziała się wtedy po raz ostatni, ale nikt nie ucierpiał tak jak ona; nie mówił, Hagrida pomijał w słowach umyślnie, nie chcąc obciążać jej jego losem. Półolbrzym zachował się impulsywnie, ale przecież nie był tak inteligentny jak ludzie. Powinni mieć wobec niego więcej wyrozumiałości - na próżno jednak przecież szukać jej u potworów.
- Ja - zaczął, kiedy wspomniała jego zachowanie. Czuł wstyd, palący wstyd. Że nic tamtego dnia nie zrobił. Nie zabrał jej stamtąd siłą, nie pomógł jej uciec. Wydawało mu się, że wobec przewagi wroga należało zachować się ostrożniej, lecz tą ostrożnością nie doszedł donikąd. Nie potrafił wtedy dotrzeć do Celine. Dobrze się stało, że nie zostałeś; skrzywił się, brzmiało to, jakby to była jego decyzja. Ale nie widziała tego. Nie było jej przy tym. James zatrzymał go siłą, kiedy się oswobodził, było już za późno. Jej słowa nie miały dla niego znaczenia, czuł wstyd, bo niezależnie od tego, czego od niego oczekiwała, sądził, że powinien był jej pomóc. Nie chciał postępować w życiu tak, by musieć wstydzić się własnego zachowania. Tego się wstydził. - Byłem tam, kiedy cię zabrali. Byłem i patrzyłem. Nic nie zrobiłem. Nigdy sobie tego nie wybaczę - Czy naprawdę nie mógł nic zrobić? Czy nie mógł się podłożyć i umożliwić jej ucieczkę własnym kosztem? Czy nie mógł spróbować pomóc jej uciec, choćby zabierając ją stamtąd siłą? Czy prawdziwy przyjaciel nie powinien zachować się w ten sposób? Nie potrafił odpowiedziec na pytanie, dlaczego tego nie zrobił; był przerażony, był w szoku, a sceny przelatywały przed jego oczyma jedna po drugiej, miał plan, ale Celine była jeszcze bardziej przerażona, kiedy się w nim zgubił: sparaliżowała go bezradność. Jemu też trudno było o tym mówić. To nieważne, że tego nie oczekiwała. Miała dobre serce, chciała dobrze dla innych. Ale ktoś, ale on, musiał pomyśleć o niej, nie o sobie.
- Nie żartuj - odpowiedział szybko, kręcąc głową, nim spojrzał na nią z ciepłym uśmiechem. - Czekolada to podstawa, żeby dojść do siebie. Nie wziąłbym od ciebie ani kawałka, musisz się teraz wzmocnić. - Jej słowa nie sprawiły mu zawodu, wyłącznie radość z dobrych wiadomości: nie zaznała w życiu wiele życzliwości, miał tylko nadzieję, że człowiek, który podawał się za jej rodzinę, był względem niej całkiem szczery.
Słuchał jej - słuchał jej z uwagą, kiedy mówiła o Samuelu, o Thomasie, czy to możliwe? Czy naprawdę ją o to poprosił po przeczytaniu jej listów? Czy mógł być aż tak podły, by wykorzystać słabą, ledwie żywą dziewczynę do swoich idiotycznych gierek, które prowadziły do.. sam pewnie nie wiedział dokąd? Thomas nie był przebiegły, jego manipulacje przejrzałoby dziecko.
- Skur... - omknęło mu się, ale nie skończył, reflektując się przy Celine; nie proponował jej tego bezinteresownie, przecież wiedział. On nic nie robił bezinteresownie. A nagroda za informacje o Skamanderze była wysoka. Pokręcił przecząco głową, odganiając od siebie te myśli. - To bardzo ważne. Dziękuję, że mi o tym powiedziałaś - odparł, bo jej słowa tylko potwierdzały jego domysły. Boleśnie, ale trafnie. - Od Samuela - przyznał, nie zamierzając przed nią tego zatajać; skoro się znali, nic mu z jej strony nie groziło. To nie on, nie Samuel był problemem, a fakt, że Marcel nie wiedział, do kogo Thomas mógł nawysyłać swoje listy. Kiedy przyprowadził mu pod dach uciekinierkę z Tower, w najśmielszych snach nie przypuszczał, że powie o niej komukolwiek. Srogo się pomylił. - Thomas nie pierwszy raz powoływał się na mnie przed ludźmi, przed którymi nie powinien - przed Maeve i Justine, przed Zakonnikami, gdy przedstawiał się jego imieniem; pojedyncze potknięcia brał za przypadkiem, lecz dziś przypadków było już zbyt wiele.
Już na miotle objął ją mocno, w ciasnym uścisku, zdając sobie sprawę z jej słabości, nie zamierzał ryzykować, że coś jej się stanie, gdy utraci przytomność. Wygodniej byłoby lecieć z nią za plecami, ale to nie byłoby dla niej bezpiecznie. Odbił się od ziemi i ostro wzniósł w powietrze, by oszczędzić czas; wyprowadził miotłę szybciej, niż należało, ponad korony drzew, wyciągając z dłoni kompas; przyjrzał się wskazówkom, już wkrótce wlatując na trasę prowadzącą w kierunku wskazanym wcześniej przez Yvette. Musieli dotrzeć na miejsce jak najszybciej. Zanim się ściemni, zanim się zrobi zimno, zanim się zrobi niebezpiecznie. Celine wciąż była bardzo słaba. Wkrótce wypoziomował miotłę i przyśpieszył jeszcze mocniej, krajobraz wokół zaczął przemykać coraz prędzej, aż w końcu rozmył się, zostając w tyle.
- Chciałbym - odparł na jej pytanie; naprawdę chciałby. - Ale nie wiem, czy wciąż potrafię - Tak wiele się wydarzyło, kiedy jej nie było, kiedy gniła, umierała, kiedy głodowała w ciemnych lochach, do których nigdy nie powinna była trafić. Nie chciał o tym mówić. O tym, że wciąż miał niepewną rękę, dlatego ich lot nie był tak płynny jak dawniej, że te ostre szarpnięcia, które się zdarzały, gdy na krótko tracił panowanie nad miotłą, były efektem jego pobytu w więzieniu. Przepraszał za każdym razem, denerwując się coraz mocniej, ale nie zwolnił, doprowadzając swoją miotłę za granicę jej możliwości, niebezpiecznie. - Nie otwieraj oczu - powtarzał tylko, bo gdy nabrali prędkości wiatr już mocno smagał po twarzach i wyciskał z oczu łzy, mógł wziąć gogle lotnicze. Dałby jej. Nie chciał, nie potrafił opowiedzieć jej tego, co działo się przez ten czas. Wtedy by się o niego martwiła, a teraz musiała martwić się o siebie. Nie miała sił na więcej. - Cii - szepnął nad jej ramieniem, gdy dostrzegł patrol magicznej policji przemierzający niebo niedaleko z nich; gwałtownie zniżył lot, nie zwalniając, gubiąc miotłę pod koronami drzew, klucząc szalonym slalomem między pniami wysokich drzew. Nie mógł ryzykować. Ponownie zabrał głos dopiero za jakiś czas, kiedy wydawało się, że oddalili się od nich dostatecznie.
- Wszystko po kolei. Najpierw nauczysz się znowu chodzić - Bez ciężaru w sercu. Bez niepokoju. Bez strachu. Yvette o to zadba, wierzył w to. Musiał, nic innego już nie pozostało. Jego przyjaciele zawiedli. Czy będzie jakieś potem - nie wiedział. Nie potrafił dzielić się nadzieją, której sam w sobie nie miał.
- Jeszcze nie. Oboje będziemy tam po raz pierwszy - Gwałtownie skręcił, unieśli się nad wodę. Czy trafi? Musiał, choć Yvette uprzedzała, że będzie to trudne. I właśnie dlatego mieli tak mało czasu, nie zwalniał ani na chwilę. Kącik jego ust drgnął, kiedy obiecała ciasto i zastygł w sentymentalnej podróży, gdy zastanowił się, kiedy po raz ostatni ktoś zrobił ciasto tylko dla niego. Specjalnie dla niego. - Dawno - odpowiedział w końcu, a ton jego głosu zdradzał wszystko, zbyt dawno, by nie budziło to ciepłych wspomnień a jednocześnie zbyt niedawno, by przestało boleć. Mama nie piekła często, zresztą nie umiała, ale jemu zawsze smakowały jej wypieki. - Chociaż - poprawił się - w Nowy Rok - miał przeciez urodziny - dziewczyny... - zaczął, ale tu też urwał; Sheila, Eve, niespodzianka, którą przygotowali, bardzo go poruszyła, przygotowały dla niego tort. Co się stało przez ostatnie miesiące? Sam już nie wiedział, które ze wspomnień bolało mocniej. - Wiesz, że nie musisz - dodał, chcąc zmienić temat, znów skupić się na niej. W jego życiu nic nie wyglądało tak, jak chciałby, żeby wygladało. A ona przynajmniej niedawno odzyskała życie: perspektywa niekiedy zdumiewała.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Celine również skinęła głową, chwiejnie, niepewnie akceptując odpowiedź Marcela. Akceptując jego pewność, którą miała nadzieję nasycić się jak długo zażywanym lekarstwem. Był od niej mądrzejszy, wiedział więcej, to on miał przez te miesiące dostęp do Demelzy i wiedzę o jej losach i wierzyła, że jeśli coś by się stało, cokolwiek zagrażało wspólnej przyjaciółce, nie stałby dziś u jej boku tak spokojnie. Chociaż spokoju było w nim niewiele, ale nie przez historię Fancourt, tylko przez to, co zrobił Thomas, a co wciąż strzepywała z rzęs. Nie umiała wyobrazić sobie, że ktokolwiek mógł postąpić wobec Carringtona tak nieuczciwie; nawet jeśli i w tym miał pewność, gdy opowiadał o planach Doe i krzywdzie, jaką zamierzał jej wyrządzić, im obojgu.
- To nieważne - jej słowa były ciche, miękkie jak chłodna, przesączona wodą gaza podróżująca w dół rozpalonej rany, zainfekowanej zakażeniem. Nie były lekarstwem, ale mogły nieść ukojenie; Celine chciała, żeby tak było, zaszklonymi z determinacji oczyma przyglądając się twarzy młodzieńca, której wyraz ścisnął żal i gniew na samego siebie. James wyciągnął go za fraki z Parszywego, wiedziała, że zostałby, gdyby nie to, i za ten gest również była wdzięczna Jimmy'iemu. Pewnie ocalił ich obu. Garnek zaczynał wrzeć a woda w nim bulgotać niebezpiecznie, gdy zwiali przez okno. - To już było - podkreśliła półwila. To samo można by powiedzieć o jej winie za śmierć ojca, za to, że sprowadziła do Parszywego bandę złych ludzi pozbawionych instynktu wystrzegania się cudzej krzywdy; ale w wyobrażeniu Lovegood ten schemat nie działał w obie strony, a biegł w jedną, w jego kierunku. Zbliżyła się o pół kroku i położyła dłoń na ramieniu Marcela po krótkiej chwili zawahania. Nie chciała go dotykać, chociaż zrobiła to już wcześniej. Była brudna, jej ciało nie należało do niej. Zabrano je do klatki z ostrych dłoni, tak jak jej myśli. - Poza tym - zaczęła ciszej, jej głos prawie zrównał się z ciszą wypełniającą dom Bathildy pod nieobecność pozostałych domowników, - ja ci wybaczam. Rozumiesz? Proszę. Nie obwiniaj się o coś, na co nie miałeś wpływu, nie chcę tego dla ciebie. Wybaczam ci, Marcel - nie miała czego, jednak czuła, że jakoś tego potrzebował. Że to mogło coś zmienić. A jeśli mogła dla niego zrobić chociaż tyle, dała mu je, to wybaczenie, którego sobie odmawiał, dała ufnie i szczerze.
Ciepło jego uśmiechu przeszło również na nią, odpowiedziała tym samym. Już w szkole powtarzano, że czekolada świetnie odpychała zmęczenie i smutki, że zachęcała organizm do prężniejszej regeneracji jakby za sprawą rzucenia mu na wędce słodkiej marchewki, za którą mógłby biec w podskokach, i pewnie coś w tym było. Jakaś magiczna prawda. Po zjedzeniu prezentu od Elrica przez dłuższą chwilę miała w sobie ulgę, zanim z oczu pociekły łzy obezwładniającego wzruszenia. Smak przywodził na myśl normalność. Podkreślił wolność. Nie mogła w niego uwierzyć i aż do wieczora nie chciała pić żadnej wody czy herbaty, żeby słodycz pozostała z nią jak najdłużej. Marcel też rozsmakowałby się w niej w ten sposób? Jeśli tak, chciałaby to kiedyś zobaczyć. Ulgę na jego twarzy i beztroskie odprężenie. Na pewno wyglądał wtedy bardzo ładnie.
- Och, znacie się, naprawdę? - zamrugała ze zdziwieniem i spojrzała na chłopca z nieokreślonym śladem radości zagubionym w błysku błękitnych oczu. Pewnie byli przyjaciółmi, którzy pomagali sobie w potrzebie i razem zwalczali cienie prześlizgujące się po ścianach brytyjskich okolic; stali na straży ludzkiego dobra i bezpieczeństwa, taki był Marcel i chyba też taki był Samuel, z tego co pamiętała i tego co opowiadał jej tata. Posępniała dopiero na ponowne wspomnienie Thomasa. - Dlaczego to zrobił? - podszywać się pod kogoś innego, to nigdy nie przyszłoby jej na myśl, a jednak ten przemiły młodzieniec, życzliwy i troskliwy, z jakiegoś powodu robił Marcelowi podobne przykrości. - Robi to nadal? On... Ja nic nie rozumiem. Co on robi? - jasne brwi ściągnęły się bliżej kiedy myśli zawiodły, nie mogąc doprowadzić jej do jednoznacznej konkluzji, jaką byłaby w stanie zaakceptować. Jakaś część Celine cały czas chciała wierzyć, że to nieporozumienie. Że po wieczności miesięcy spędzonych w Tower of London nie trafiłaby tak szybko w otoczenie osoby mającej dziwne motywacje i jeszcze dziwniejsze plany. Ile problemów musiał za niego rozwiązywać Carrington? Skoro wiedział o wszystkim, co się działo, pewnie zetknął się z jakąś konsekwencją takiego zachowania. To dlatego czuła, że mięśnie pod materiałem jego ubrań są spięte mocniej niż zwykle? Wręcz parowało z nich gorąco niewidzialne dla oka, przeciskające się między sploty tkanin i unoszące jak z kończyny wystawionej nad wannę wypełnioną wrzącą wodą. Biedak. Niczym sobie na to nie zasłużył.
Na miotle zamknęła oczy i mocno, tak mocno jak tylko mogła, zacisnęła ręce na trzonku drewna. Nie lubiła już nie mieć ziemi pod stopami; to także przywodziło do głowy wspomnienia, których chciała się wyrzec, wspomnienia bolesne, kanciaste i krzykliwe, pełne sapnięć i nóg dyndających z blatu chybotliwego stołu. A mimo to zacisnęła powieki i poddała się ciemności, poniekąd uspokojona myślą, że miała za plecami Marcela. Nie dałby zrobić jej krzywdy, to jasne. Ale czy obroniłby ją przed własną głową? I czy broniłby jej dalej, gdyby wiedział jak była skażona?
- Tobie też to odebrano? - jej szept prawie zanikł w porywach wiatru, z jakim tańczyli. Swobodę, miłość, pasję. Kiedyś z takim zapałem wspinał się do nieba i tworzył wymyślne kombinacje ruchów ku jego uciesze, a dziś? Stracił to tak samo, jak stracił swoją mamę? Zadrżała na tę myśl. - Dobrze - obiecała; uniesienie powiek stało się nagle bardzo kuszące, jednak nauki z Tower były świeże, pamiętała, że kiedy czegoś zakazywano to nie należało ulegać pokusie i podążać jej śladem, tylko posłusznie wykonywać polecenia, wtedy mniej bolało. - A co tam jest? Co jest pod nami, wokół nas? - zapytała, nawet jeśli czuła, że nie powiedziałby jej prawdy. Jeśli miała czegoś nie zobaczyć, nie namalowałby tego słowem.
Zapikowali w dół, natomiast jedna dłoń półwili instynktownie puściła się miotły i sięgnęła do kieszeni, w której znajdował się Ogniomiot, żeby przytrzymać ją zamkniętą. Zachwiała się tylko na chwilę, na pewno by ją przytrzymał. Zwierzątko nie mogło wypaść, nie mogło runąć na ziemię, nieważne na jakiej znajdowali się wysokości, Celine nie wybaczyłaby sobie (o ironio), gdyby coś mu się stało. Dopiero co go odzyskała.
- W Nowy Rok... - powtórzyła po nim z ulgą, była wdzięczna dziewczętom, o których mówił, że zadbały o niego w ten sposób. - Miałeś wtedy urodziny - oboje byli nieobecni, by nawzajem złożyć sobie życzenia. Podczas gdy Marcel obchodził swoje przy przesileniu dat, w lutym ona swoje spędziła samotnie w celi, tamtego dnia nie odwiedził jej żaden strażnik poza kaprawym Mulpepperem przynoszącym ten sam posiłek co zwykle. Nie, nawet nie można było tego nazwać posiłkiem. A ona - nie wiedziała, że minęły jej urodziny; że w ogóle miały miejsce. Widziała jednak grudniowo-styczniowe fajerwerki i pomyślała wtedy o nim. - Wszystkiego najlepszego, przepraszam, że dopiero teraz - zabrzmiało to głupiutko, ale to bez znaczenia. - Mam nadzieję, że w tym roku będziesz szczęśliwszy. Jakoś. Jakkolwiek. Chociaż odrobinę - westchnęła i znów płynnie pochyliła się na miotle, żeby nie zasłaniać mu widoku na otaczający ich krajobraz. W trakcie wojny trudno było być szczęśliwym, a już na pewno szczęśliwszym niż przed tym, gdy wybuchła; Marcel jednak na to zasłużył, mimo wplątania w coś, czego Celine jeszcze nie rozumiała i być może nigdy nie będzie w stanie objąć ptasim rozumem.
zt x2
- To nieważne - jej słowa były ciche, miękkie jak chłodna, przesączona wodą gaza podróżująca w dół rozpalonej rany, zainfekowanej zakażeniem. Nie były lekarstwem, ale mogły nieść ukojenie; Celine chciała, żeby tak było, zaszklonymi z determinacji oczyma przyglądając się twarzy młodzieńca, której wyraz ścisnął żal i gniew na samego siebie. James wyciągnął go za fraki z Parszywego, wiedziała, że zostałby, gdyby nie to, i za ten gest również była wdzięczna Jimmy'iemu. Pewnie ocalił ich obu. Garnek zaczynał wrzeć a woda w nim bulgotać niebezpiecznie, gdy zwiali przez okno. - To już było - podkreśliła półwila. To samo można by powiedzieć o jej winie za śmierć ojca, za to, że sprowadziła do Parszywego bandę złych ludzi pozbawionych instynktu wystrzegania się cudzej krzywdy; ale w wyobrażeniu Lovegood ten schemat nie działał w obie strony, a biegł w jedną, w jego kierunku. Zbliżyła się o pół kroku i położyła dłoń na ramieniu Marcela po krótkiej chwili zawahania. Nie chciała go dotykać, chociaż zrobiła to już wcześniej. Była brudna, jej ciało nie należało do niej. Zabrano je do klatki z ostrych dłoni, tak jak jej myśli. - Poza tym - zaczęła ciszej, jej głos prawie zrównał się z ciszą wypełniającą dom Bathildy pod nieobecność pozostałych domowników, - ja ci wybaczam. Rozumiesz? Proszę. Nie obwiniaj się o coś, na co nie miałeś wpływu, nie chcę tego dla ciebie. Wybaczam ci, Marcel - nie miała czego, jednak czuła, że jakoś tego potrzebował. Że to mogło coś zmienić. A jeśli mogła dla niego zrobić chociaż tyle, dała mu je, to wybaczenie, którego sobie odmawiał, dała ufnie i szczerze.
Ciepło jego uśmiechu przeszło również na nią, odpowiedziała tym samym. Już w szkole powtarzano, że czekolada świetnie odpychała zmęczenie i smutki, że zachęcała organizm do prężniejszej regeneracji jakby za sprawą rzucenia mu na wędce słodkiej marchewki, za którą mógłby biec w podskokach, i pewnie coś w tym było. Jakaś magiczna prawda. Po zjedzeniu prezentu od Elrica przez dłuższą chwilę miała w sobie ulgę, zanim z oczu pociekły łzy obezwładniającego wzruszenia. Smak przywodził na myśl normalność. Podkreślił wolność. Nie mogła w niego uwierzyć i aż do wieczora nie chciała pić żadnej wody czy herbaty, żeby słodycz pozostała z nią jak najdłużej. Marcel też rozsmakowałby się w niej w ten sposób? Jeśli tak, chciałaby to kiedyś zobaczyć. Ulgę na jego twarzy i beztroskie odprężenie. Na pewno wyglądał wtedy bardzo ładnie.
- Och, znacie się, naprawdę? - zamrugała ze zdziwieniem i spojrzała na chłopca z nieokreślonym śladem radości zagubionym w błysku błękitnych oczu. Pewnie byli przyjaciółmi, którzy pomagali sobie w potrzebie i razem zwalczali cienie prześlizgujące się po ścianach brytyjskich okolic; stali na straży ludzkiego dobra i bezpieczeństwa, taki był Marcel i chyba też taki był Samuel, z tego co pamiętała i tego co opowiadał jej tata. Posępniała dopiero na ponowne wspomnienie Thomasa. - Dlaczego to zrobił? - podszywać się pod kogoś innego, to nigdy nie przyszłoby jej na myśl, a jednak ten przemiły młodzieniec, życzliwy i troskliwy, z jakiegoś powodu robił Marcelowi podobne przykrości. - Robi to nadal? On... Ja nic nie rozumiem. Co on robi? - jasne brwi ściągnęły się bliżej kiedy myśli zawiodły, nie mogąc doprowadzić jej do jednoznacznej konkluzji, jaką byłaby w stanie zaakceptować. Jakaś część Celine cały czas chciała wierzyć, że to nieporozumienie. Że po wieczności miesięcy spędzonych w Tower of London nie trafiłaby tak szybko w otoczenie osoby mającej dziwne motywacje i jeszcze dziwniejsze plany. Ile problemów musiał za niego rozwiązywać Carrington? Skoro wiedział o wszystkim, co się działo, pewnie zetknął się z jakąś konsekwencją takiego zachowania. To dlatego czuła, że mięśnie pod materiałem jego ubrań są spięte mocniej niż zwykle? Wręcz parowało z nich gorąco niewidzialne dla oka, przeciskające się między sploty tkanin i unoszące jak z kończyny wystawionej nad wannę wypełnioną wrzącą wodą. Biedak. Niczym sobie na to nie zasłużył.
Na miotle zamknęła oczy i mocno, tak mocno jak tylko mogła, zacisnęła ręce na trzonku drewna. Nie lubiła już nie mieć ziemi pod stopami; to także przywodziło do głowy wspomnienia, których chciała się wyrzec, wspomnienia bolesne, kanciaste i krzykliwe, pełne sapnięć i nóg dyndających z blatu chybotliwego stołu. A mimo to zacisnęła powieki i poddała się ciemności, poniekąd uspokojona myślą, że miała za plecami Marcela. Nie dałby zrobić jej krzywdy, to jasne. Ale czy obroniłby ją przed własną głową? I czy broniłby jej dalej, gdyby wiedział jak była skażona?
- Tobie też to odebrano? - jej szept prawie zanikł w porywach wiatru, z jakim tańczyli. Swobodę, miłość, pasję. Kiedyś z takim zapałem wspinał się do nieba i tworzył wymyślne kombinacje ruchów ku jego uciesze, a dziś? Stracił to tak samo, jak stracił swoją mamę? Zadrżała na tę myśl. - Dobrze - obiecała; uniesienie powiek stało się nagle bardzo kuszące, jednak nauki z Tower były świeże, pamiętała, że kiedy czegoś zakazywano to nie należało ulegać pokusie i podążać jej śladem, tylko posłusznie wykonywać polecenia, wtedy mniej bolało. - A co tam jest? Co jest pod nami, wokół nas? - zapytała, nawet jeśli czuła, że nie powiedziałby jej prawdy. Jeśli miała czegoś nie zobaczyć, nie namalowałby tego słowem.
Zapikowali w dół, natomiast jedna dłoń półwili instynktownie puściła się miotły i sięgnęła do kieszeni, w której znajdował się Ogniomiot, żeby przytrzymać ją zamkniętą. Zachwiała się tylko na chwilę, na pewno by ją przytrzymał. Zwierzątko nie mogło wypaść, nie mogło runąć na ziemię, nieważne na jakiej znajdowali się wysokości, Celine nie wybaczyłaby sobie (o ironio), gdyby coś mu się stało. Dopiero co go odzyskała.
- W Nowy Rok... - powtórzyła po nim z ulgą, była wdzięczna dziewczętom, o których mówił, że zadbały o niego w ten sposób. - Miałeś wtedy urodziny - oboje byli nieobecni, by nawzajem złożyć sobie życzenia. Podczas gdy Marcel obchodził swoje przy przesileniu dat, w lutym ona swoje spędziła samotnie w celi, tamtego dnia nie odwiedził jej żaden strażnik poza kaprawym Mulpepperem przynoszącym ten sam posiłek co zwykle. Nie, nawet nie można było tego nazwać posiłkiem. A ona - nie wiedziała, że minęły jej urodziny; że w ogóle miały miejsce. Widziała jednak grudniowo-styczniowe fajerwerki i pomyślała wtedy o nim. - Wszystkiego najlepszego, przepraszam, że dopiero teraz - zabrzmiało to głupiutko, ale to bez znaczenia. - Mam nadzieję, że w tym roku będziesz szczęśliwszy. Jakoś. Jakkolwiek. Chociaż odrobinę - westchnęła i znów płynnie pochyliła się na miotle, żeby nie zasłaniać mu widoku na otaczający ich krajobraz. W trakcie wojny trudno było być szczęśliwym, a już na pewno szczęśliwszym niż przed tym, gdy wybuchła; Marcel jednak na to zasłużył, mimo wplątania w coś, czego Celine jeszcze nie rozumiała i być może nigdy nie będzie w stanie objąć ptasim rozumem.
zt x2
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Dzień otrzymania listu od Jamesa
4.04
Zamiast odpisać, rzucił ze złości kartką, a potem zaczął gorączkowo przeglądać szuflady. Odkąd zdjął klątwę z listu wysłanego do lorda Prewetta, nabrał paranoicznego nawyku nieotwierania korespondencji od nieznajomych bez rzucenia Hexa Revelio i niewyrzucania korespondencji od nikogo, o ile treść samych listów nie była niebezpieczna. Pamiętał zaś doskonale ostatnią sytuację, gdy j e g o pułapki źle zadziałały - w lutym. Nie musiał nawet pamiętać, że nigdy ich nie zdejmował - wiedział, gdzie je nakładał!
Jeszcze raz prześledził wzrokiem list od Tomka o jakimś szwagrze (brat Eve żył?) i jeden z listów od Jamesa, który jak zwykle naśmiewał się trochę z pułapek. W domu w Londynie też jakoś ich nie chciał, to Steff zawsze naciskał. Skąd ta zmiana tonu? Cattermole zapomniał już, co odpisał Jamesowi - to chyba był luty, niedługo potem Doe dołączył do Zakonu i wymienili wtedy sporo listów o innych rzeczach. Część tamtych listów, te o Zakonie, spalił dla bezpieczeństwa. W każdym razie, w marcu nikt nie pisał mu nic o żadnych pułapkach i nikt go nie prosił go o ich zdejmowanie i zarzucanie mu czegoś takiego było typowym dla Tomka oszczerstwem, które uznałby za zabawne kilka dni temu, ale ostatnio mało sypiał i jakoś nic go nie bawiło. Wczoraj jeden z goblinów zakwestionował jego profesjonalizm i skupienie na pracy, a teraz miał wrażenie, że nawet przyjaciołom nie jest w stanie poprawnie nałożyć pułapek. Wystarczy, by dwudziestodwuletni ambitny znawca run trochę w siebie zwątpił i mocno się zaniepokoił. Może i pracował czasem chaotycznymi zrywami, ale lubił się chełpić tym, że pułapki nakładał porządnie - inaczej zwolniliby go z pracy! Co będzie dalej, Castor zacznie narzekać na swoje w sklepie?! Żona uzna, że kwiatki źle rosną przy Orcumortem i Dunie w ogrodzie?! Co to, to nie. Udowodni wszystkim, że jego reputacja jest zasłużona, a swojemu kumplowi w pierwszej kolejności. Pomimo żartów, James zawsze zdawał się rozumieć, że praca Steffena jest poważna i zawsze chętnie słuchał o transmutacji - bez typowej dla Marcela nieuwagi czy uśmieszków Tomka. Myśl, że to właśnie on mógłby zwątpić w jego kompetencje nieprzyjemnie bolała - szczególnie, że było w niej ziarno prawdy. Steffen faktycznie nie myślał od Sylwestra (i tamtej dziwnej sytuacji w lutym) o pułapkach w domu Bathildy, miał sporo innych obowiązków i zabezpieczeń do nałożenia. Ostatnio w Dorset, może niedługo niedaleko Oazy, zwariowałby gdyby kontrolował wszystkie.
Zły jak osa, teleportował się pod dom i rozejrzał bacznie. Z przyzwoitości zapukał do drzwi - nie wiedział, że ktoś zdjął jego Cave Inimicum, ale i tak ustawił je tak, by nie ostrzegało o jego własnej obecności. Potem wyjął różdżkę, niecierpliwie.
-Carpiene. - fuknął, chcąc sprawdzić co stało się z jego własnymi pułapkami. Tak będzie szybciej, niż wyjaśniać to listownie z Jamesem i Tomkiem.
4.04
Zamiast odpisać, rzucił ze złości kartką, a potem zaczął gorączkowo przeglądać szuflady. Odkąd zdjął klątwę z listu wysłanego do lorda Prewetta, nabrał paranoicznego nawyku nieotwierania korespondencji od nieznajomych bez rzucenia Hexa Revelio i niewyrzucania korespondencji od nikogo, o ile treść samych listów nie była niebezpieczna. Pamiętał zaś doskonale ostatnią sytuację, gdy j e g o pułapki źle zadziałały - w lutym. Nie musiał nawet pamiętać, że nigdy ich nie zdejmował - wiedział, gdzie je nakładał!
Jeszcze raz prześledził wzrokiem list od Tomka o jakimś szwagrze (brat Eve żył?) i jeden z listów od Jamesa, który jak zwykle naśmiewał się trochę z pułapek. W domu w Londynie też jakoś ich nie chciał, to Steff zawsze naciskał. Skąd ta zmiana tonu? Cattermole zapomniał już, co odpisał Jamesowi - to chyba był luty, niedługo potem Doe dołączył do Zakonu i wymienili wtedy sporo listów o innych rzeczach. Część tamtych listów, te o Zakonie, spalił dla bezpieczeństwa. W każdym razie, w marcu nikt nie pisał mu nic o żadnych pułapkach i nikt go nie prosił go o ich zdejmowanie i zarzucanie mu czegoś takiego było typowym dla Tomka oszczerstwem, które uznałby za zabawne kilka dni temu, ale ostatnio mało sypiał i jakoś nic go nie bawiło. Wczoraj jeden z goblinów zakwestionował jego profesjonalizm i skupienie na pracy, a teraz miał wrażenie, że nawet przyjaciołom nie jest w stanie poprawnie nałożyć pułapek. Wystarczy, by dwudziestodwuletni ambitny znawca run trochę w siebie zwątpił i mocno się zaniepokoił. Może i pracował czasem chaotycznymi zrywami, ale lubił się chełpić tym, że pułapki nakładał porządnie - inaczej zwolniliby go z pracy! Co będzie dalej, Castor zacznie narzekać na swoje w sklepie?! Żona uzna, że kwiatki źle rosną przy Orcumortem i Dunie w ogrodzie?! Co to, to nie. Udowodni wszystkim, że jego reputacja jest zasłużona, a swojemu kumplowi w pierwszej kolejności. Pomimo żartów, James zawsze zdawał się rozumieć, że praca Steffena jest poważna i zawsze chętnie słuchał o transmutacji - bez typowej dla Marcela nieuwagi czy uśmieszków Tomka. Myśl, że to właśnie on mógłby zwątpić w jego kompetencje nieprzyjemnie bolała - szczególnie, że było w niej ziarno prawdy. Steffen faktycznie nie myślał od Sylwestra (i tamtej dziwnej sytuacji w lutym) o pułapkach w domu Bathildy, miał sporo innych obowiązków i zabezpieczeń do nałożenia. Ostatnio w Dorset, może niedługo niedaleko Oazy, zwariowałby gdyby kontrolował wszystkie.
Zły jak osa, teleportował się pod dom i rozejrzał bacznie. Z przyzwoitości zapukał do drzwi - nie wiedział, że ktoś zdjął jego Cave Inimicum, ale i tak ustawił je tak, by nie ostrzegało o jego własnej obecności. Potem wyjął różdżkę, niecierpliwie.
-Carpiene. - fuknął, chcąc sprawdzić co stało się z jego własnymi pułapkami. Tak będzie szybciej, niż wyjaśniać to listownie z Jamesem i Tomkiem.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Ostatnio zmieniony przez Steffen Cattermole dnia 04.02.23 9:39, w całości zmieniany 1 raz
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 89
'k100' : 89
Słowa Thomasa wyrzucił już z pamięci, pozwalając sobie na myślenie o czymś zupełnie innym — o wieściach, które przedstawiła mu Eve, i które chciał przekazać dalej. Myślał o tym, co będzie, jednocześnie nie myląc o tym, by cokolwiek miało — mogło? — się zmienić. Czuł w żołądku, że wiadomość była dobra i miała go uszczęśliwić, a jednocześnie dręczyła go dziwna niepewność czy to właśnie było to, czego chcieli, czy coś do czego ich przygotowali całe życie dorośli. Zamierzał wychodzić, był piątek, wybierał się do Marcela, choć nie pomyślał nawet o tym, by go uprzedzić i upewnić się, czy jest w wagonie. Nie myślał o niczym podobnym, głowę miał w kawałkach, był roztrzepany, a już na pewno nie myślał o liście nakreślonym w pośpiechu do Steffena. Słowa Thomasa, kompulsywnego kłamcy, którego wciąż nie rozpatrywał w tej kategorii bez głębszych przemyśleń, wziął zwyczajnie za pewnik. Dlaczego miałoby być inaczej? Jaki miałby w tym cel?
Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, opuszczał rękawy grubego swetra, który udziergała mu Kerstin. Początkowo noszonego z dziwnym wstydem, ale potrzeba założenia czegoś ciepłego wygrała z dumą, która nigdy nie była szczególnie wielka i rozdmuchana. Był akuratny na taką pogodę, deszczową, chłodna, barową. Otworzył drzwi domu starszej pani, by w progu zobaczyć przyjaciela z różdżką. Cofnął się z uniesionymi dłońmi, jednocześnie krzywiąc twarz.
— Whoa! Steffen, co ty u licha wyprawiasz? — fuknął ściszonym głosem zaskoczony i obejrzał się za siebie, by zobaczyć, czy Sheila lub Eve mogły być tego świadkami, ale nie było ich na dole. — Co ty tu robisz o tej porze, w piątek wieczorem? — Uniósł brwi, mierząc go wzrokiem. Zbliżył się ostrożnie, pilnując, by nie stanąć na wprost jego różdżki. Choć nie pamiętał większości ekscesów i wyskoków z sylwestrowej imprezy, czuł dziwny niepokój widząc go takiego. Wymachującego różdżką we wszystkie strony. — Dobrze się czujesz? Wyglądasz jakby coś cię gryzło.— Opuścił dłonie wzdłuż ciała i przystanął w progu, powoli wpuszczając dłonie do kieszeni spodni. Steffen wydawał się jakiś nie swój, dziwny, poddenerwowany. — Coś się stało?
Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, opuszczał rękawy grubego swetra, który udziergała mu Kerstin. Początkowo noszonego z dziwnym wstydem, ale potrzeba założenia czegoś ciepłego wygrała z dumą, która nigdy nie była szczególnie wielka i rozdmuchana. Był akuratny na taką pogodę, deszczową, chłodna, barową. Otworzył drzwi domu starszej pani, by w progu zobaczyć przyjaciela z różdżką. Cofnął się z uniesionymi dłońmi, jednocześnie krzywiąc twarz.
— Whoa! Steffen, co ty u licha wyprawiasz? — fuknął ściszonym głosem zaskoczony i obejrzał się za siebie, by zobaczyć, czy Sheila lub Eve mogły być tego świadkami, ale nie było ich na dole. — Co ty tu robisz o tej porze, w piątek wieczorem? — Uniósł brwi, mierząc go wzrokiem. Zbliżył się ostrożnie, pilnując, by nie stanąć na wprost jego różdżki. Choć nie pamiętał większości ekscesów i wyskoków z sylwestrowej imprezy, czuł dziwny niepokój widząc go takiego. Wymachującego różdżką we wszystkie strony. — Dobrze się czujesz? Wyglądasz jakby coś cię gryzło.— Opuścił dłonie wzdłuż ciała i przystanął w progu, powoli wpuszczając dłonie do kieszeni spodni. Steffen wydawał się jakiś nie swój, dziwny, poddenerwowany. — Coś się stało?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Liczyła się z tym, że jej zajęcie mogło mijać się z celem, ale starała się jakoś wyczyścić podłogę. Co prawda najpewniej teraz będzie musiała używać więcej zaklęcia Chłoszczyść, ale dopóki ktoś nie naprawi pogody, niestety na razie musiała się liczyć z tym, że ilość błota będzie niestety górą niemal nie do pokonania. Westchnęła jeszcze, kierując się w stronę parteru – James wychodził, jak się wydawało, więc chciała się upewnić, że zabierze ze sobą szalik i będzie mu ciepło. Pewnie go zgubi podczas czegoś – czego to jeszcze Sheila nie wiedziała, ale nikt nie powie jej, że chociaż jedno wyjście Jamesa wydawało się spokojne. Złapała jeszcze ostatnio zszywane skrawki aby uporządkować wszystko, bo słyszała kroki i wiedziała, że zaraz James będzie się zbierał.
Zeskakując po parę stopni, wyciągnęła jeszcze szalik, gotowa zawołać za bratem aby przypomnieć mu, że jeszcze czegoś zapomniał, otwierając nawet już usta, ale James nie wychodził. Dopiero po chwili zorientowała się, że zatrzymał się w miejscu nie dlatego, że czegoś zapomniał, ale dlatego, że ktoś stał w progu i robił…coś? Ostrożnie zatrzymała się na jednym ze stopni, wspinając się lekko na palce, tak aby móc zobaczyć, kto stał w progu.
Od razu rozpromieniła się na widok Steffena, teraz już bez obaw zeskakując gdzieś na końcowe stopnie zanim nie przeskoczyła w kierunku Steffena i Jamesa, wciskając się gdzieś pod ramieniem brata aby przytulić starszego kolegę. Było to krótkie przytulenie, ale cieszyła się na jego widok i gotowa była upewnić się że wszystko w porządku i zaprosić go na obiad…ale wydawała się chyba, że coś w tym momencie robił…zerkała to na Jamesa, to na Stefka, czekając co powiedzą.
- Nie mówiłeś, że będziemy mieć gościa Jimmy… - Spojrzała na brata, tonem głosu nie wyrażając pretensji, a jednak zaciekawienie. Może też nie wiedział, że spodziewali się gościa? – Jeżeli jesteś tu po książki z numerologii to już ci biegnę oddać. Bardzo mi pomogły, chociaż mam jeszcze trochę nauki do zrobienia…a jak nie, to co cię tu sprowadza? – Nie wiedziała o tym, aby któryś z braci pisał o pułapkach, dlatego się nie spodziewała czegokolwiek z wizyty poza towarzyską kompanią.
Zeskakując po parę stopni, wyciągnęła jeszcze szalik, gotowa zawołać za bratem aby przypomnieć mu, że jeszcze czegoś zapomniał, otwierając nawet już usta, ale James nie wychodził. Dopiero po chwili zorientowała się, że zatrzymał się w miejscu nie dlatego, że czegoś zapomniał, ale dlatego, że ktoś stał w progu i robił…coś? Ostrożnie zatrzymała się na jednym ze stopni, wspinając się lekko na palce, tak aby móc zobaczyć, kto stał w progu.
Od razu rozpromieniła się na widok Steffena, teraz już bez obaw zeskakując gdzieś na końcowe stopnie zanim nie przeskoczyła w kierunku Steffena i Jamesa, wciskając się gdzieś pod ramieniem brata aby przytulić starszego kolegę. Było to krótkie przytulenie, ale cieszyła się na jego widok i gotowa była upewnić się że wszystko w porządku i zaprosić go na obiad…ale wydawała się chyba, że coś w tym momencie robił…zerkała to na Jamesa, to na Stefka, czekając co powiedzą.
- Nie mówiłeś, że będziemy mieć gościa Jimmy… - Spojrzała na brata, tonem głosu nie wyrażając pretensji, a jednak zaciekawienie. Może też nie wiedział, że spodziewali się gościa? – Jeżeli jesteś tu po książki z numerologii to już ci biegnę oddać. Bardzo mi pomogły, chociaż mam jeszcze trochę nauki do zrobienia…a jak nie, to co cię tu sprowadza? – Nie wiedziała o tym, aby któryś z braci pisał o pułapkach, dlatego się nie spodziewała czegokolwiek z wizyty poza towarzyską kompanią.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Z niedowierzaniem zmarszczył brwi, gdy magia wskazała mu kilka pojedynczych skupisk Muffiliato, nałożonych zgodnie z prośbą Jamesa we wszystkich pomieszczeniach domu w celu wyciszenia imprezy sylwestrowej i...
...tyle. Tylko tyle.
Cave Inimicum, ostrzegające przed nieproszonymi gośćmi oraz Nigdziebądź, zniechęcające ich do wejścia, zniknęły, po prostu zniknęły. Aż zmrużył lekko oczy, szukając źródeł swojej magii, ale przecież doskonale wiedział, gdzie nakładał te pułapki - były dla niego trochę jak własne dzieci, jak piosenki grane przez Jamesa na skrzypcach (musiał go kiedyś spytać, czy też uważa je za swoje, ale trochę się wstydził) i obrazy malowane przez malarzy i horoskopy pisane przez najlepszą dziennikarkę w "Czarownicy". Nie mógłby się pomylić, doskonale wiedział, gdzie powinny być - i że ich nie było. Co gorsza, zostały zdjęte naprawdę znakomicie, bez śladu. Poczuł szczery żal, zwłaszcza po usuniętym z domu Nigdziebądź - to jedna z jego ulubionych pułapek, wymagająca czasu, wyobraźni i kreatywności. Świetnie się bawił, wybierając gdzie na parterze umieścić iluzje pajęczyn, a teraz - wszystko przepadło.
Stał przed drzwiami jak zamurowany - a wtedy drzwi otworzyły się i najpierw został ofuknięty przez Jamesa, który zachowywał się jakby nic się nie stało...
-Co to za głupi dowcip? - odparował, a serce ścisnęło mu straszne przeczucie.
Czy Tomek i James sami zdjęli jego pułapki po to żeby zrobić mu dowcip? Na samą myśl zrobiło mu się tak przykro, że mało brakowało żeby do oczu nabiegły mu łzy, ale na szczęście uświadomił sobie trzy rzeczy.
Po pierwsze, Nigdziebądź wcale nie było takie proste do zdjęcia za pomocą białej magii - a choć widział, jak Marcel rozbraja pułapki dzięki zręczności dłoni, a nie biegłości w magii ofensywnej, to o tej ewentualności jakoś nie pomyślał.
Po drugie, w przeciwieństwie do Tomka James był w Zakonie Feniksa i nie był idiotą.
A po trzecie, w drzwiach stanęła też Sheila i nie chciał się przy niej kłócić z Jamesem. Zwłaszcza, gdy go przytulała.
-Co? - zdziwił się. Podręczniki? -Nie, nie, możesz je trzymać ile chcesz... - odpowiedział w lekkim roztargnieniu. -A sprowadza mnie list Jamesa. - dotychczas spoglądał z góry na Sheilę, ale teraz podniósł głowę by spojrzeć wymownie na kumpla. -Ktoś rozbroił pułapki, które tu nałożyłem. Zostało tylko Muffiliato, zaklęcie wyciszające - a te, które miały was ostrzegać przed intruzami i sprawiać, że wnętrze wygląda na opuszczone zniknęły. Kiedy to zauważyliście? Czemu Tomek was okłamał że to ja coś tu majstrowałem? Nie ruszałem tych pułapek od Sylwestra! - oskarżycielsko skrzyżował ramiona na torsie, choć właściwie nie gniewał się na rozmówców, a na nieokreślonego winowajcę - i wyglądał na bardziej zaniepokojonego niż zirytowanego.
...tyle. Tylko tyle.
Cave Inimicum, ostrzegające przed nieproszonymi gośćmi oraz Nigdziebądź, zniechęcające ich do wejścia, zniknęły, po prostu zniknęły. Aż zmrużył lekko oczy, szukając źródeł swojej magii, ale przecież doskonale wiedział, gdzie nakładał te pułapki - były dla niego trochę jak własne dzieci, jak piosenki grane przez Jamesa na skrzypcach (musiał go kiedyś spytać, czy też uważa je za swoje, ale trochę się wstydził) i obrazy malowane przez malarzy i horoskopy pisane przez najlepszą dziennikarkę w "Czarownicy". Nie mógłby się pomylić, doskonale wiedział, gdzie powinny być - i że ich nie było. Co gorsza, zostały zdjęte naprawdę znakomicie, bez śladu. Poczuł szczery żal, zwłaszcza po usuniętym z domu Nigdziebądź - to jedna z jego ulubionych pułapek, wymagająca czasu, wyobraźni i kreatywności. Świetnie się bawił, wybierając gdzie na parterze umieścić iluzje pajęczyn, a teraz - wszystko przepadło.
Stał przed drzwiami jak zamurowany - a wtedy drzwi otworzyły się i najpierw został ofuknięty przez Jamesa, który zachowywał się jakby nic się nie stało...
-Co to za głupi dowcip? - odparował, a serce ścisnęło mu straszne przeczucie.
Czy Tomek i James sami zdjęli jego pułapki po to żeby zrobić mu dowcip? Na samą myśl zrobiło mu się tak przykro, że mało brakowało żeby do oczu nabiegły mu łzy, ale na szczęście uświadomił sobie trzy rzeczy.
Po pierwsze, Nigdziebądź wcale nie było takie proste do zdjęcia za pomocą białej magii - a choć widział, jak Marcel rozbraja pułapki dzięki zręczności dłoni, a nie biegłości w magii ofensywnej, to o tej ewentualności jakoś nie pomyślał.
Po drugie, w przeciwieństwie do Tomka James był w Zakonie Feniksa i nie był idiotą.
A po trzecie, w drzwiach stanęła też Sheila i nie chciał się przy niej kłócić z Jamesem. Zwłaszcza, gdy go przytulała.
-Co? - zdziwił się. Podręczniki? -Nie, nie, możesz je trzymać ile chcesz... - odpowiedział w lekkim roztargnieniu. -A sprowadza mnie list Jamesa. - dotychczas spoglądał z góry na Sheilę, ale teraz podniósł głowę by spojrzeć wymownie na kumpla. -Ktoś rozbroił pułapki, które tu nałożyłem. Zostało tylko Muffiliato, zaklęcie wyciszające - a te, które miały was ostrzegać przed intruzami i sprawiać, że wnętrze wygląda na opuszczone zniknęły. Kiedy to zauważyliście? Czemu Tomek was okłamał że to ja coś tu majstrowałem? Nie ruszałem tych pułapek od Sylwestra! - oskarżycielsko skrzyżował ramiona na torsie, choć właściwie nie gniewał się na rozmówców, a na nieokreślonego winowajcę - i wyglądał na bardziej zaniepokojonego niż zirytowanego.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Byli fatalni w okazywaniu wdzięczności, szczególnie wtedy, gdy nie zauważali wszystkiego, co dla nich robiły. Codzienność była szara, brutalna. Dopiero kiedy ich brakowało i natrafiali na plamę z błota, które sami wnieśli; kiedy byli zmuszeni do niemalże heroicznego wyczynu i zrobienia sobie czegoś do jedzenia, kiedy już zdążyli przywyknąć do tego, że robił to ktoś inny, zdawał sobie sprawę z tego, że jest... zadbany. Ktoś pilnował, by jego ubrania były czyste, nawet jeśli nie prosił o ich wypranie, zapominając o tym, że nie nadawały się już do noszenia. Ktoś szykował jedzenie, szorował podłogi, pilnował by okna były pozamykane wieczorami. Ktoś dbał o to, by nie wychodzili bez szalika w wietrzny dzień.
Ktoś
— Jaki dowcip? O czym ty mówisz?— zdumiał się, a grymas wykrzywił mu twarz. Ciemne brwi ściągnęły ku sobie szpecąc twarz zmarszczkami, a cofnięcie ramion miało charakter pozy obronnej.
Kiedy Sheila przecisnęła się pod jego ramieniem, by rzucić przyjacielowi na szyję, przewrócił oczami i uśmiechnął się, widząc ją taką rozpromienioną. Kiedy tylko odwróciła się, uniósł brwi wysoko i wzruszył ramionami. Był tak samo zaskoczony obecnością Steffena, jak i ona, ale nim zdołał w jakikolwiek sposób się wytłumaczyć, zrobił to za niego Cattermole. Ten ktoś; Sheila, miała w tym wszystkim jeszcze czas na naukę. Zerknął na Steffena, przypominając sobie rodzinną rozmowę tuż po tym, jak Tommy się znalazł. Chcieli by Steffen ją czegoś nauczył.
— Ktoś? — spytał znów się krzywiąc. Patrzył na czarodzieja przez chwilę, oczekując wyjaśnień, ale Steffen nie wyglądał na kogoś kto miał ich całą garść w tej chwili. Sam był zaskoczony. — Myślałem, że to ty. Powiedziałeś, że ten dom nie jest bezpieczny i nie możemy tu zostać. Bo pułapki są rozmontowane, tak? Kto to zrobił, jeśli nie ty? Nikogo tu nie było, prócz Marcela i...— Celiny, ale nie wierzył, że Sallow mógłby to zrobić, nie miał na to czasu. Dziewczyna nie mogła, nie wierzył w to. Michael Tonks. To musiała być jego sprawka; nikogo innego nie było tutaj. Musiał to zrobić, żeby wejść. Wtargnął tu jak do siebie. — Nieważne, chyba wiem. — Zerknął na Sheilę, ale nie powiedział nic więcej. — Nie wiem, Steff— skłamał gładko. Wiedział, że jeśli Thomas skłamał to po to, by kogoś kryć. Musiał kryć brata Kerstin. Zacisnął zęby, czując jak rozpala go znowu gorąc. Zawsze wszystko musiał robić po swojemu. — Nieważne. Będziesz mógł to... zrobić znów? — Zrobił krok do przodu, układając dłoń na ramieniu siostry, a później splótł własne ręce na piersi. Było chłodno. — Chyba zostaniemy tu jeszcze chwilę. Przynajmniej póki nie zrobi się ciepło. Swoją drogą... — Coś wpadło mu do głowy. Podrapał si po nosie i zerknął na kolegę. — Będę miał jeszcze jedną sprawę do ciebie, ale to omówimy to może później, co ty na to? Wybieram się do Marcela, muszę mu coś powiedzieć. — Zerknął na Sheilę i uśmiechnął się. Wiedziała już, powiedział jej z samego rana.— Opowiem ci po drodze, co? — Wrócił spojrzeniem do Steffena.
Ktoś
— Jaki dowcip? O czym ty mówisz?— zdumiał się, a grymas wykrzywił mu twarz. Ciemne brwi ściągnęły ku sobie szpecąc twarz zmarszczkami, a cofnięcie ramion miało charakter pozy obronnej.
Kiedy Sheila przecisnęła się pod jego ramieniem, by rzucić przyjacielowi na szyję, przewrócił oczami i uśmiechnął się, widząc ją taką rozpromienioną. Kiedy tylko odwróciła się, uniósł brwi wysoko i wzruszył ramionami. Był tak samo zaskoczony obecnością Steffena, jak i ona, ale nim zdołał w jakikolwiek sposób się wytłumaczyć, zrobił to za niego Cattermole. Ten ktoś; Sheila, miała w tym wszystkim jeszcze czas na naukę. Zerknął na Steffena, przypominając sobie rodzinną rozmowę tuż po tym, jak Tommy się znalazł. Chcieli by Steffen ją czegoś nauczył.
— Ktoś? — spytał znów się krzywiąc. Patrzył na czarodzieja przez chwilę, oczekując wyjaśnień, ale Steffen nie wyglądał na kogoś kto miał ich całą garść w tej chwili. Sam był zaskoczony. — Myślałem, że to ty. Powiedziałeś, że ten dom nie jest bezpieczny i nie możemy tu zostać. Bo pułapki są rozmontowane, tak? Kto to zrobił, jeśli nie ty? Nikogo tu nie było, prócz Marcela i...— Celiny, ale nie wierzył, że Sallow mógłby to zrobić, nie miał na to czasu. Dziewczyna nie mogła, nie wierzył w to. Michael Tonks. To musiała być jego sprawka; nikogo innego nie było tutaj. Musiał to zrobić, żeby wejść. Wtargnął tu jak do siebie. — Nieważne, chyba wiem. — Zerknął na Sheilę, ale nie powiedział nic więcej. — Nie wiem, Steff— skłamał gładko. Wiedział, że jeśli Thomas skłamał to po to, by kogoś kryć. Musiał kryć brata Kerstin. Zacisnął zęby, czując jak rozpala go znowu gorąc. Zawsze wszystko musiał robić po swojemu. — Nieważne. Będziesz mógł to... zrobić znów? — Zrobił krok do przodu, układając dłoń na ramieniu siostry, a później splótł własne ręce na piersi. Było chłodno. — Chyba zostaniemy tu jeszcze chwilę. Przynajmniej póki nie zrobi się ciepło. Swoją drogą... — Coś wpadło mu do głowy. Podrapał si po nosie i zerknął na kolegę. — Będę miał jeszcze jedną sprawę do ciebie, ale to omówimy to może później, co ty na to? Wybieram się do Marcela, muszę mu coś powiedzieć. — Zerknął na Sheilę i uśmiechnął się. Wiedziała już, powiedział jej z samego rana.— Opowiem ci po drodze, co? — Wrócił spojrzeniem do Steffena.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przed domem
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot