Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot
Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Każdy kto znał Bathildę Bagshot wiedział, że jej dom mieścił w sobie niewyobrażalną ilość książek. Każdy regał, każdy kąt obudowany był rzędem półek z woluminami. Niektóre z nich były magiczne — nie dało się ich otworzyć i przeczytać, umykały niegodnym kartkowania stron osobom, by na koniec każdemu kto nie zna się na literaturze zatrzasnąć się na nosie. Pokój jest duży i przestronny. Mieści się w nim zielona, welurowa kanapa, i dwa niedopasowane do niej fotele naprzeciw kominka, w którym od dawna nie trzaskał ogień. Na ścianach pokoju widnieją obrazy przedstawiające ukochanego kota Ptysia.
Było to dość niepewne – ta cała sytuacja, w której żyli. Rodzina Neali była zagrożona, nawet jeżeli teoretycznie powinien chronić ich jakoś ich status, Aidan wraz z braćmi musiał się chować przed światem, a najmłodszy z rodzeństwa Moore mógłby skończyć szkołę. Oni mogliby spróbować na nowo podróżować, Marcel…Marcel dalej grałby i występowałby na Arenie, bo znajdował się w miejscu, które kochał, ale nie byłoby problemu, aby każde z nich mogło odwiedzać go kiedy tylko chciało. Byliby po prostu razem, dobrze by się bawili, a takie wydarzenia jak sylwester i urodziny Marcela w jednym…bawiliby się o wiele lepiej bez tego widma wojny nad głową.
Sheila uśmiechnęła się do swoich towarzyszy, unosząc delikatnie kieliszek (nie wiedziała nawet, co dokładnie w końcu zawierał, ale podejrzewała, że jeżeli przygotowywał to James na boku i nie pytał jej o zdanie, to zdecydowanie nie pamiętał nie tylko co tam nawrzucał, ale też co konkretnie tam wyczarował z zaklęć), wiedząc, że brat na pewno nie podałby jej świadomie rzeczy, którą mogłaby się struć.
Kieliszek jednak nie był czymś, czego się spodziewała – naprawdę, po prawdzie wierzyła, że póki co to umierała. W końcu w pierwszej chwili podejrzewała, że to z nią coś nie tak, ale świat zataczał się coraz bardziej, a chociaż na początku została pociągnięta na parkiet, jej kroki wydawały się opieszałe. Potknęła się o własne nogi, zaraz też czołem uderzając o ramię Aidana, drżąc lekko kiedy tylko poczuła, jak bolesne to było.
- Mumszemf, jachymfa…- czknęła cicho, ale odetchnęła głęboko. Rozejrzała się po okolicy, ale wszystko było takie zamglone. – Kuchsznia… - następne słowo było wyjątkowo trzeźwe jak na te poprzednie, ale zaraz też na nowo potknęła się o swoje nogi. Nie szło jej najlepiej, nawet jeżeli zaczęło się dobrze, dlatego kołysząc się lekko na boki młoda Doe próbowała dotrzeć do miejsca, w którym mogła liczyć chociażby na drobny łyk wody, przynajmniej próbując spłukać posmak Mocarza.
zt
Sheila uśmiechnęła się do swoich towarzyszy, unosząc delikatnie kieliszek (nie wiedziała nawet, co dokładnie w końcu zawierał, ale podejrzewała, że jeżeli przygotowywał to James na boku i nie pytał jej o zdanie, to zdecydowanie nie pamiętał nie tylko co tam nawrzucał, ale też co konkretnie tam wyczarował z zaklęć), wiedząc, że brat na pewno nie podałby jej świadomie rzeczy, którą mogłaby się struć.
Kieliszek jednak nie był czymś, czego się spodziewała – naprawdę, po prawdzie wierzyła, że póki co to umierała. W końcu w pierwszej chwili podejrzewała, że to z nią coś nie tak, ale świat zataczał się coraz bardziej, a chociaż na początku została pociągnięta na parkiet, jej kroki wydawały się opieszałe. Potknęła się o własne nogi, zaraz też czołem uderzając o ramię Aidana, drżąc lekko kiedy tylko poczuła, jak bolesne to było.
- Mumszemf, jachymfa…- czknęła cicho, ale odetchnęła głęboko. Rozejrzała się po okolicy, ale wszystko było takie zamglone. – Kuchsznia… - następne słowo było wyjątkowo trzeźwe jak na te poprzednie, ale zaraz też na nowo potknęła się o swoje nogi. Nie szło jej najlepiej, nawet jeżeli zaczęło się dobrze, dlatego kołysząc się lekko na boki młoda Doe próbowała dotrzeć do miejsca, w którym mogła liczyć chociażby na drobny łyk wody, przynajmniej próbując spłukać posmak Mocarza.
zt
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Chciałby żeby było inaczej. Wszyscy by chcieli. Tęsknił za tym co było niepewnie spoglądając w przyszłość. W przyszłość, której mogło nawet dla nich nie być. Na dobrą sprawę nikt nikogo nie mógł ochronić, zapewnić bezpieczeństwa, czy wygranej. Nie mieli wpływu na tak wiele rzeczy. Chciałby móc być w stanie to zmienić, wyrysować nową przyszłość, taką, która na pewno się spełni, taką, w której nikt nie musiałby się martwić czyhającym na nich niebezpieczeństwie. Chciał czegoś takiego dla niej. Nawet bardziej niż dla siebie. Chciałby, aby mogła spełniać swoje marzenia, żeby mogła powrócić do kultywowania w pełni tak bliskich jej sercu tradycji. Żeby była szczęśliwa. Żeby wszyscy byli. Chciałby znów bez strachu odkrywać świat, chciałby spokoju dla swojej rodziny, dla Billego, Nelci, czy Ani. Ich wszystkich.
Coś było nie tak. Postawa i ruchy Sheili nagle się zmieniły. Pobladła, zaczęła potykać się o własne nogi, aż w końcu jej głowa wylądowała na jego ramieniu. Źle się poczuła? Zasłabła? - She? - Zapytał zaniepokojony, łapiąc ją za ramiona i odsuwając nieco od siebie by w nieskrywanym zaniepokojeniu móc spojrzeć na nią badawczo. Pierwszych wypowiedzianych przez nią słów za nic nie potrafił zrozumieć, dopiero znaczenie tego trzeciego do niego dotarło. Nie czekając chwili dłużej objął ją w talii i skierował ich kroki w stronę kuchni usadzając ją tam przy stole. Co jej się stało? Czy to ten cały mocarz? Co to w ogóle było, bo najwyraźniej średnio nadawało się do picia. Upewniając się, że dziewczyna zaraz nie zsunie mu się z krzesła na podłogę wypełnił szklankę wodą, którą podał jej w trzęsące się dłonie, aby później usiąść obok niej pytając co może więcej dla niej zrobić. Widząc, że potrzebuje ona czasu położył dłoń na jej plecach pocierając je metodycznie w górę i w dół. Trwał tak przy niej dopóki jej się nie polepszyło jeszcze wielokrotnie zadając jej później pytanie czy na pewno już jej przeszło.
| zt
Coś było nie tak. Postawa i ruchy Sheili nagle się zmieniły. Pobladła, zaczęła potykać się o własne nogi, aż w końcu jej głowa wylądowała na jego ramieniu. Źle się poczuła? Zasłabła? - She? - Zapytał zaniepokojony, łapiąc ją za ramiona i odsuwając nieco od siebie by w nieskrywanym zaniepokojeniu móc spojrzeć na nią badawczo. Pierwszych wypowiedzianych przez nią słów za nic nie potrafił zrozumieć, dopiero znaczenie tego trzeciego do niego dotarło. Nie czekając chwili dłużej objął ją w talii i skierował ich kroki w stronę kuchni usadzając ją tam przy stole. Co jej się stało? Czy to ten cały mocarz? Co to w ogóle było, bo najwyraźniej średnio nadawało się do picia. Upewniając się, że dziewczyna zaraz nie zsunie mu się z krzesła na podłogę wypełnił szklankę wodą, którą podał jej w trzęsące się dłonie, aby później usiąść obok niej pytając co może więcej dla niej zrobić. Widząc, że potrzebuje ona czasu położył dłoń na jej plecach pocierając je metodycznie w górę i w dół. Trwał tak przy niej dopóki jej się nie polepszyło jeszcze wielokrotnie zadając jej później pytanie czy na pewno już jej przeszło.
| zt
The power of touch, a smile, a kind word, a listening ear, an honest compliment or the smallest act of caring, all of which have the potential to
turn the life around
turn the life around
Aidan Moore
Zawód : Prace dorywcze
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
The only way to deal with
an unfree world is to become
so absolutely free that your very existence is an act of rebellion.
an unfree world is to become
so absolutely free that your very existence is an act of rebellion.
OPCM : 8 +2
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 13
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
03.02 -> kontynuacja wątku z szafki
Miała wrażenie, że to wszystko jej się śni - to niemożliwe, żeby tak wiele rzeczy poszło nie po jej myśli. Najpierw podjęła złą decyzję, żeby tutaj przyjść, potem ten zostawiony list, Michael, który chciał tylko jak najlepiej chronić ją przed niebezpieczeństwem, ta okropna pomyłka, łzy w oczach Thomasa...
- Co? Co ty chcesz zrobić? - Niespodziewana wieść spadła na nią jak gwiazda prosto z nieba, aż zakręciło jej się w głowie. Znów.
Kiedy usłyszała historię żony Thomasa (a tak bardzo chciała wierzyć w to, że po prostu zataił tę historię przed Castorem z powodu cierpienia i tęsknoty), rozpłakała się jeszcze bardziej, choć tym razem z innego powodu. Przycisnęła dłoń do ust, aż zostawiła czerwony ślad na skórze. Było jej tak okropnie wstyd.
- Thomas, przep... - szepnęła, podejmując marną próbę przeprosin szybko przerwaną przez Michaela. - Mike, nie mów ta-ak! - podniosła głos, ale była zapłakana, więc zająknęła się i zaczęła kaszleć. Jak mógł powiedzieć rzecz tak nieczułą? Coś okrutnego w tyle głowy Kerstin szeptało: A co jeśli on ma rację? Co jeśli Thomas ma złe intencje? Nie bez powodu jednak nie zdradzała mu dotąd prawdziwego nazwiska. - Och tak bardzo, bardzo przepraszam! - zaszlochała, nie wiedząc już kogo przeprasza; brata czy Tomka. - Mike, Justine wiedziała! Przysięgam, że wiedziała, rozmawiałam z nią o tym, z wami nie chciałam jeszcze, bo nie wiedziałam... - Czego nie wiedziała? No tak, czy cokolwiek z tego będzie.
A po dzisiejszym dniu Thomas pewnie nie będzie chciał mieć z nią nic wspólnego.
Nagłe pojawienie się Sheili i Marsa tylko wszystko pogorszyło, a Kerstin sparaliżował blady strach i poczucie winy. Jak teraz miała to wszystko odkręcić?
- Proszę, nie kłóćcie sięęęę - Zacisnęła oczy i histerycznie złapała się za włosy z dwóch stron, aż spadła jej czapka. - To Sheila, siostra Thomasa! A Thomas nic mi nie kazał, naprawdęęę, Mike, uwierz miii - Wreszcie postąpiła odważny krok, złapała brata za łokieć, uwiesiła się na nim i przytuliła mocno, bo tak bardzo się bała. Wiedziała, że jest aurorem, że może zrobić bardzo niebezpieczne rzeczy i że zrobi je tylko dlatego, że uwierzył w to, że jego siostrze grozi coś bardzo bardzo złego. To wszystko była jej wina! - Przepraszam - szepnęła mu w koszulę akurat, gdy osypał ich błyszczący pył. Nie poprawił jej nastroju, ale rozjaśnił myśli. - Jeśli Tomek mówi prawdę, to chcę... chcę przyjąć jego zaręczyny... jeśli on chce... jeśli... jeśli... - Michael musiał ją podtrzymywać, tak blisko była omdlenia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Howling ghosts they reappear
In mountains that are stacked with fear
But you're a king and I'm a lionheart
In mountains that are stacked with fear
But you're a king and I'm a lionheart
Miała wrażenie, że to wszystko jej się śni - to niemożliwe, żeby tak wiele rzeczy poszło nie po jej myśli. Najpierw podjęła złą decyzję, żeby tutaj przyjść, potem ten zostawiony list, Michael, który chciał tylko jak najlepiej chronić ją przed niebezpieczeństwem, ta okropna pomyłka, łzy w oczach Thomasa...
- Co? Co ty chcesz zrobić? - Niespodziewana wieść spadła na nią jak gwiazda prosto z nieba, aż zakręciło jej się w głowie. Znów.
Kiedy usłyszała historię żony Thomasa (a tak bardzo chciała wierzyć w to, że po prostu zataił tę historię przed Castorem z powodu cierpienia i tęsknoty), rozpłakała się jeszcze bardziej, choć tym razem z innego powodu. Przycisnęła dłoń do ust, aż zostawiła czerwony ślad na skórze. Było jej tak okropnie wstyd.
- Thomas, przep... - szepnęła, podejmując marną próbę przeprosin szybko przerwaną przez Michaela. - Mike, nie mów ta-ak! - podniosła głos, ale była zapłakana, więc zająknęła się i zaczęła kaszleć. Jak mógł powiedzieć rzecz tak nieczułą? Coś okrutnego w tyle głowy Kerstin szeptało: A co jeśli on ma rację? Co jeśli Thomas ma złe intencje? Nie bez powodu jednak nie zdradzała mu dotąd prawdziwego nazwiska. - Och tak bardzo, bardzo przepraszam! - zaszlochała, nie wiedząc już kogo przeprasza; brata czy Tomka. - Mike, Justine wiedziała! Przysięgam, że wiedziała, rozmawiałam z nią o tym, z wami nie chciałam jeszcze, bo nie wiedziałam... - Czego nie wiedziała? No tak, czy cokolwiek z tego będzie.
A po dzisiejszym dniu Thomas pewnie nie będzie chciał mieć z nią nic wspólnego.
Nagłe pojawienie się Sheili i Marsa tylko wszystko pogorszyło, a Kerstin sparaliżował blady strach i poczucie winy. Jak teraz miała to wszystko odkręcić?
- Proszę, nie kłóćcie sięęęę - Zacisnęła oczy i histerycznie złapała się za włosy z dwóch stron, aż spadła jej czapka. - To Sheila, siostra Thomasa! A Thomas nic mi nie kazał, naprawdęęę, Mike, uwierz miii - Wreszcie postąpiła odważny krok, złapała brata za łokieć, uwiesiła się na nim i przytuliła mocno, bo tak bardzo się bała. Wiedziała, że jest aurorem, że może zrobić bardzo niebezpieczne rzeczy i że zrobi je tylko dlatego, że uwierzył w to, że jego siostrze grozi coś bardzo bardzo złego. To wszystko była jej wina! - Przepraszam - szepnęła mu w koszulę akurat, gdy osypał ich błyszczący pył. Nie poprawił jej nastroju, ale rozjaśnił myśli. - Jeśli Tomek mówi prawdę, to chcę... chcę przyjąć jego zaręczyny... jeśli on chce... jeśli... jeśli... - Michael musiał ją podtrzymywać, tak blisko była omdlenia.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie mówił o tym rodzeństwu jeszcze. Może poza bratem, może gdzieś wspomniał, że myślał o oświadczynach - ale to nie tak, że w pełni się zdecydował. A raczej inaczej - że w pełni podjął decyzję, że może. Bo chciał, oczywiście że chciał! I dla niego Kerstin była idealna - taka jaka była. Nawet jeśli jej brat ich teraz chciał zaatakować. Miał swoje wątpliwości związane ze wszystkim - ale chyba Jayden miał rację, kiedy z nim rozmawiał. Zresztą... czy chciał tak siedzieć i nie podjąć decyzji, kiedy miał ją na wyciągnięcie ręki? Kiedy tak dobrze czuł się przy Kerstin? Nie chciał jej stracić, przegapić swojej szansy. Chciał móc być z nią.
Martwił się i siostrą, i psem, i Kerry. Nie wiedział do czego ten mężczyzna był zdolny i co chciał zrobić w tym momencie! Co mógł zrobić, do czego był zdolny...
Nie chciał atakować mężczyzny. Zarówno dlatego, że prawdopodobnie szybko by przegrał - ale nie mógł też atakować jej brata, prawda? Tak po prostu nie wypadało. Wiedział, że gdyby adorator Sheili zaatakował jego lub Jamesa, ich Parotka również nie byłaby przeszczęśliwa. A nie chciał jeszcze bardziej martwić, a tym bardziej smucić Kerry. Już i tak tyle... tyle przepłakała. Nie chciał tego dla niej - bardziej jej martwić. Czuł się się źle z tego wszystkiego, że jego kłamstwo, które miało go chronić tak się obróciło. Nie radził sobie ze śmiercią Jeanie, wciąż był ciężka, ale nie przypuszczał, że drobne kłamstwo wróci do niego w aż taki sposób.
Zawahał się też, widząc w jakim dziewczyna była stanie.
- Połóż Kerry na kanapie, potrzebuje odpocząć... - rzucił cicho, wciąż przerażony, wciąż się bojąc.. ale .. przecież nie miał złych zamiarów!
Przyjęłaby? Po tym wszystkim... Po .. naprawdę chciała przyjąć?
Przełknął znów ślinę niepewnie, zerkając na Michaela.
- Ty nas napadasz i oskarżasz we własnym domu! Zamiast zapytać Kerry albo .. albo Castora! - dodał nieco pewniej, zaraz nieco się płosząc. Nawet nie wiedział o co miałby Michael zapytać Castora. Za to ruszył do kanapy, poprawiając na niej poduszki dla Kerry, zerkając sugestywnie na mężczyznę żeby ją przyprowadził. Nawet jeśli wciąż się go obawiał to komfort Kerstin był przecież ważniejszy.
Martwił się i siostrą, i psem, i Kerry. Nie wiedział do czego ten mężczyzna był zdolny i co chciał zrobić w tym momencie! Co mógł zrobić, do czego był zdolny...
Nie chciał atakować mężczyzny. Zarówno dlatego, że prawdopodobnie szybko by przegrał - ale nie mógł też atakować jej brata, prawda? Tak po prostu nie wypadało. Wiedział, że gdyby adorator Sheili zaatakował jego lub Jamesa, ich Parotka również nie byłaby przeszczęśliwa. A nie chciał jeszcze bardziej martwić, a tym bardziej smucić Kerry. Już i tak tyle... tyle przepłakała. Nie chciał tego dla niej - bardziej jej martwić. Czuł się się źle z tego wszystkiego, że jego kłamstwo, które miało go chronić tak się obróciło. Nie radził sobie ze śmiercią Jeanie, wciąż był ciężka, ale nie przypuszczał, że drobne kłamstwo wróci do niego w aż taki sposób.
Zawahał się też, widząc w jakim dziewczyna była stanie.
- Połóż Kerry na kanapie, potrzebuje odpocząć... - rzucił cicho, wciąż przerażony, wciąż się bojąc.. ale .. przecież nie miał złych zamiarów!
Przyjęłaby? Po tym wszystkim... Po .. naprawdę chciała przyjąć?
Przełknął znów ślinę niepewnie, zerkając na Michaela.
- Ty nas napadasz i oskarżasz we własnym domu! Zamiast zapytać Kerry albo .. albo Castora! - dodał nieco pewniej, zaraz nieco się płosząc. Nawet nie wiedział o co miałby Michael zapytać Castora. Za to ruszył do kanapy, poprawiając na niej poduszki dla Kerry, zerkając sugestywnie na mężczyznę żeby ją przyprowadził. Nawet jeśli wciąż się go obawiał to komfort Kerstin był przecież ważniejszy.
Thomas Doe
Zawód : Złodziej, grajek
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
but I'm not dead so it's a win
nevermind
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
-Mugolką i gadziem, tak to się mówi? Ty brzmiałeś, jakby to drugie było czymś złym! - wytknął natychmiast Thomasowi, rozdrażniony. Zbliżała się pełnia, wszystko dziś Michaela irytowało. Nawet w normalnych okolicznościach byłby porządnie zaniepokojony jakimś opowiadającym niestworzone historie chłopakiem, który przypadkiem znalazł się w Derbyshire i doprowadził do histerii jego młodszą siostrzyczkę. Dzisiaj, w stanie napięcia przedksiężycowego, wszystko urastało do jeszcze większej rangi, a praktyczny niepokój przeradzał się w paranoję.
Dopiero po sekundzie uświadomił sobie jak brzmi, pohamował odruch przewrócenia oczami i dodał odrobinę łagodniej.
-Jestem mugolakiem, tak samo jak Kerrie. - jej bratem, jakby Thomas tego nie zarejestrował. -Ale sam widzisz jak traktują nas na woj... - równocześnie z rzuceniem zaklęcia na psa (był wielki, Mike nie miał zamiaru ryzykować, że wyrwie się przerażonej nastolatce i zaatakuje - jego, albo co gorsza Kerrie) Thomas wyjął różdżkę. Przynajmniej miał niezły refleks. Wiązka Animal Somni pomknęła w Marsa, a Mike rozchylił już usta do -Pro..., ale urwał, orientując się jaką inkantację wypowiedział brunet. Odetchnął, a w powietrzu wzbił się świetlisty pył - osiadając na jego koszuli i twarzy i na Kerrie, która w tej samej sekundzie uczepiła się jego ramienia.
Brokat natychmiast przywołał niechciane wspomnienia - tamtego poranka, gdy Kerrie przyłapała go oblepionego podobnym srebrnym pyłem i porządnie skacowanego, gdy wybaczyła mu zarówno szwendanie się po nocy i niekontrolowany wybuch wilczej złości, którą ledwo powstrzymał. I wspomnienia tamtej nocy, które najpierw budziły wstyd, potem uśmiech, a teraz tylko tępy ból w okolicach mostka.
Siostra wyjaśniła - albo raczej wyszlochała - wreszcie całą sytuację, a Mike opuścił różdżkę i spojrzał najpierw na Thomasa, potem na dziewczynę zwaną Sheilą. Dopiero teraz dotarło do niego, jak mógł dla niej wyglądać - obcy i górujący nad jej bratem.
-Przepraszam za nieporozumienie, Sheila. - westchnął, wydając się szczerze zachwycony. -Myślałem, że moja siostra, która przepłakała całą noc - spojrzał wymownie na Thomasa -jest w niebezpieczeństwie. Pies zaraz się obudzi. - przeniósł wzrok na Thomasa, mając zamiar przypomnieć mu, że to nie ich dom tylko profesor Bagshot, ale...
Chciałaby przyjąć zaręczyny?
-...co? - wykrztusił, wyraźnie zaskoczony. -Przecież... - znacie się tak krótko, chciał powiedzieć, ale brokat nadal skrzył się w pomieszczeniu i w połowie zdania dotarło do niego, że może wszyscy Tonksowie są w miłości szaleni. Przygarbił się nagle, a jeśli Kerrie spojrzała w górę to (znając go najlepiej ze zgromadzonych) mogła dostrzec, że wyglądał jakby miał złamane serce.
Przez nią, bo nic mu nie powiedziała, znowu mu nie ufała, rozmawiali z Just i z Castorem (!!! co Thomas właśnie potwierdził...) za jego plecami, a teraz była cała zapłakana.
I nie tylko przez nią. Przypomniał sobie czyjeś czarne oczy i że naprawdę nie miał prawa jej oceniać.
-Kerrie, ja... - podtrzymał mocno siostrę, aż wreszcie - jako że nie stali chyba bezpośrednio przy kanapie - wziął ją na ręce. -...jestem za Ciebie odpowiedzialny. - westchnął ciężko. -Gdzie ta kanapa? - zmierzył Thomasa spojrzeniem, mając nadzieję, że z siostrą na rękach wygląda choć odrobinę poważnie.
-Jeśli... jeśli wy... - czy właśnie zepsuł im zaręczyny? -...musicie porozmawiać na spokojnie. A ty, Thomas, musisz porozmawiać z naszym ojcem - i najpierw pójść ze mną na wódkę albo coś mocniejszego. - odchrząknął, analizując to wszystko szybko w głowie.
Kerrie, jak Just się zgodzi w kwestii roli taty a Tomek zechce pojechać z Michałem do Kornwalii to możesz być lusterkiem pana Tonks Sr.
Dopiero po sekundzie uświadomił sobie jak brzmi, pohamował odruch przewrócenia oczami i dodał odrobinę łagodniej.
-Jestem mugolakiem, tak samo jak Kerrie. - jej bratem, jakby Thomas tego nie zarejestrował. -Ale sam widzisz jak traktują nas na woj... - równocześnie z rzuceniem zaklęcia na psa (był wielki, Mike nie miał zamiaru ryzykować, że wyrwie się przerażonej nastolatce i zaatakuje - jego, albo co gorsza Kerrie) Thomas wyjął różdżkę. Przynajmniej miał niezły refleks. Wiązka Animal Somni pomknęła w Marsa, a Mike rozchylił już usta do -Pro..., ale urwał, orientując się jaką inkantację wypowiedział brunet. Odetchnął, a w powietrzu wzbił się świetlisty pył - osiadając na jego koszuli i twarzy i na Kerrie, która w tej samej sekundzie uczepiła się jego ramienia.
Brokat natychmiast przywołał niechciane wspomnienia - tamtego poranka, gdy Kerrie przyłapała go oblepionego podobnym srebrnym pyłem i porządnie skacowanego, gdy wybaczyła mu zarówno szwendanie się po nocy i niekontrolowany wybuch wilczej złości, którą ledwo powstrzymał. I wspomnienia tamtej nocy, które najpierw budziły wstyd, potem uśmiech, a teraz tylko tępy ból w okolicach mostka.
Siostra wyjaśniła - albo raczej wyszlochała - wreszcie całą sytuację, a Mike opuścił różdżkę i spojrzał najpierw na Thomasa, potem na dziewczynę zwaną Sheilą. Dopiero teraz dotarło do niego, jak mógł dla niej wyglądać - obcy i górujący nad jej bratem.
-Przepraszam za nieporozumienie, Sheila. - westchnął, wydając się szczerze zachwycony. -Myślałem, że moja siostra, która przepłakała całą noc - spojrzał wymownie na Thomasa -jest w niebezpieczeństwie. Pies zaraz się obudzi. - przeniósł wzrok na Thomasa, mając zamiar przypomnieć mu, że to nie ich dom tylko profesor Bagshot, ale...
Chciałaby przyjąć zaręczyny?
-...co? - wykrztusił, wyraźnie zaskoczony. -Przecież... - znacie się tak krótko, chciał powiedzieć, ale brokat nadal skrzył się w pomieszczeniu i w połowie zdania dotarło do niego, że może wszyscy Tonksowie są w miłości szaleni. Przygarbił się nagle, a jeśli Kerrie spojrzała w górę to (znając go najlepiej ze zgromadzonych) mogła dostrzec, że wyglądał jakby miał złamane serce.
Przez nią, bo nic mu nie powiedziała, znowu mu nie ufała, rozmawiali z Just i z Castorem (!!! co Thomas właśnie potwierdził...) za jego plecami, a teraz była cała zapłakana.
I nie tylko przez nią. Przypomniał sobie czyjeś czarne oczy i że naprawdę nie miał prawa jej oceniać.
-Kerrie, ja... - podtrzymał mocno siostrę, aż wreszcie - jako że nie stali chyba bezpośrednio przy kanapie - wziął ją na ręce. -...jestem za Ciebie odpowiedzialny. - westchnął ciężko. -Gdzie ta kanapa? - zmierzył Thomasa spojrzeniem, mając nadzieję, że z siostrą na rękach wygląda choć odrobinę poważnie.
-Jeśli... jeśli wy... - czy właśnie zepsuł im zaręczyny? -...musicie porozmawiać na spokojnie. A ty, Thomas, musisz porozmawiać z naszym ojcem - i najpierw pójść ze mną na wódkę albo coś mocniejszego. - odchrząknął, analizując to wszystko szybko w głowie.
Kerrie, jak Just się zgodzi w kwestii roli taty a Tomek zechce pojechać z Michałem do Kornwalii to możesz być lusterkiem pana Tonks Sr.
Can I not save one
from the pitiless wave?
- Mars! – zapłakała w stronę psa, który od razu znalazł się na ziemi. Przez chwilę myślała, że obcy zrobił mu krzywdę, ale tylko spał, całe szczęście! Nie wiedziała nawet, kim był (poza tym, że panem bratem Kerry), ale nagle wszystko się podziało – Thomas się zaręczał i rzucał brokat, Kerry mdlała, Michael chyba zaczynał się tłumaczyć…w międzyczasie Sheila złapała jeszcze Thomasa, przytulając go do siebie, gotowa go bronić, gdyby jednak Michael chciał rzucić na niego zaklęcie.
- To nie jest obraźliwe słowo… - mruknęła, kiedy Tonks obraził się na gadzia. Oczywiście, to nie tak, że zawsze używane było tylko w miłym kontekście, ale prawdą było to, że teraz nie miało nic złego na myśli. – Nasz ojciec był mugolem, wychowaliśmy się wśród osób niemagicznych, żadne z nas nie zwraca uwagi na to, jakiej jesteście krwi. – Marszczyła brwi mocno, bo sytuacja wydawała się z jednej strony uspokajać, z drugiej strony wciąż wiele nie rozumiała, nawet nie zwracając uwagi, że o ojcu powiedziała w formie przeszłej.
- Oszalałeś Thomas, jakie zaręczyny?! – Na pewno by zrobił to samo jakby ich nie było i jak zawsze, miałby rodzinę gdzieś, bo po co skonsultować to wcześniej, no po co?! – Proszę po prostu nas nie napastować, przecież o te informacje o żonie Thomasa można było po prostu zapytać. A nie napadać nas. A Mars tylko bronił swojego stada i terenu. – Miała ochotę płakać ale ze stresu i złości, trochę również ze strachu przed Michaelem. Mówiła bratu, że sprowadzi na nich agresywnych ludzi, no i co, no i właśnie to się stało!
Kiedy przenosili Kerry do salonu, na chwilę uciekła do kuchni, wracając pod koniec całych przenosin i przynosząc nieco herbaty w wytartych ale czystych naczyniach, jak i dwie kanapki z rzodkiewkami.
- Ostrożnie Kerry, wszystko w porządku? Odpocznij trochę… - postawiła przy niej herbatę i kanapki, aby mogła się posilić, drugi kubek oferując ostrożnie Michaelowi, wciąż łypiąc na niego podejrzliwie, ale mając nadzieję, że przynajmniej ciepły napar pozwoli mu się uspokoić. Usiadła jeszcze przy Marsie, trzymając blisko siebie – wiedziała, że jak się obudzi, wcale nie będzie z tego faktu zadowolony.
- To nie jest obraźliwe słowo… - mruknęła, kiedy Tonks obraził się na gadzia. Oczywiście, to nie tak, że zawsze używane było tylko w miłym kontekście, ale prawdą było to, że teraz nie miało nic złego na myśli. – Nasz ojciec był mugolem, wychowaliśmy się wśród osób niemagicznych, żadne z nas nie zwraca uwagi na to, jakiej jesteście krwi. – Marszczyła brwi mocno, bo sytuacja wydawała się z jednej strony uspokajać, z drugiej strony wciąż wiele nie rozumiała, nawet nie zwracając uwagi, że o ojcu powiedziała w formie przeszłej.
- Oszalałeś Thomas, jakie zaręczyny?! – Na pewno by zrobił to samo jakby ich nie było i jak zawsze, miałby rodzinę gdzieś, bo po co skonsultować to wcześniej, no po co?! – Proszę po prostu nas nie napastować, przecież o te informacje o żonie Thomasa można było po prostu zapytać. A nie napadać nas. A Mars tylko bronił swojego stada i terenu. – Miała ochotę płakać ale ze stresu i złości, trochę również ze strachu przed Michaelem. Mówiła bratu, że sprowadzi na nich agresywnych ludzi, no i co, no i właśnie to się stało!
Kiedy przenosili Kerry do salonu, na chwilę uciekła do kuchni, wracając pod koniec całych przenosin i przynosząc nieco herbaty w wytartych ale czystych naczyniach, jak i dwie kanapki z rzodkiewkami.
- Ostrożnie Kerry, wszystko w porządku? Odpocznij trochę… - postawiła przy niej herbatę i kanapki, aby mogła się posilić, drugi kubek oferując ostrożnie Michaelowi, wciąż łypiąc na niego podejrzliwie, ale mając nadzieję, że przynajmniej ciepły napar pozwoli mu się uspokoić. Usiadła jeszcze przy Marsie, trzymając blisko siebie – wiedziała, że jak się obudzi, wcale nie będzie z tego faktu zadowolony.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Bywał w Londynie codziennie. Wpadał do cyrkowych wagonów niby przypadkiem, przechodząc, będąc w pobliżu, ale tak naprawdę codziennie teleportował się na obrzeża i cały ten kawał pokonywał pieszo po to, by spytać, jak się czuje. Dręczyły go wyrzuty sumienia; jak nigdy wcześniej. Sallow nie chciał wychodzić. Nie chciał nic robić, nie działały na niego zachęty ani groźby. Nie miał ochoty — ale nie dziwił mu się. Był w stanie, w którym nigdy wcześniej go sobie nie wyobrażał, a przecież minął już miesiąc. Bał się myśleć, jak było na początku, kiedy nie miał w sobie dość odwagi, by się z nim spotkać. Ale ten strach, ten lęk i przerażenie nigdzie go nie zaprowadziły. Tułał się po kraju, samotny i pusty, jak nigdy. Wyprany z emocji, niewystarczająco zdeterminowany do tego, by żyć dalej, jak wcześniej i zbyt mało przekonany o tym, że wciąż gotów był umrzeć. W Tower tak było. Po bólu, upokorzeniu, panicznym strachu i rozpaczy przyszła pewność, że chciał po prostu końca; nie chciał czuć nic. A kiedy mu się to udało wszystko straciło sens. Carringotn stracił sens swojego życia. Słyszał, że powróci do zdrowia, jest szansa, że jakoś kiedyś odzyska dłoń. Ale czy siebie? Czy mógł znów czuć się sobą? Czy wróci do tego, co kochał i umiał najlepiej? Był jak ptak, któremu wyrwano lotki ze skrzydeł. Cóż z tego, że miał resztę piór, kiedy i tak nie mógł latać.
Dziś było inaczej. Nie wiedział, czy w końcu zadziałało, czy trafił na podatny grunt, ale zmusił go do wyjścia. Trochę go urobił. Idziemy na piwo, rzucił gdzieś w międzyczasie. Zostało alkoholu w domu jeszcze po sylwestrze. Dla wzmocnienia potrzeby wyjścia z wagonu wspomniał też o siostrze. Sheila źle się czuje, strasznie się o ciebie martwi. Choćby miał go wziąć na litość, musiał go wyciągnąć do świata.
Nie sądził, że to świat przyjdzie do nich.
— Musimy być cicho, bo pewnie odpoczywa. Jest zmęczona — Sheila. Wolał żeby się nie spotkali w razie czego. Na razie, póki nie wleje mu do gardła trochę alkoholu, może odpali jakieś kadzidło i go postawi na nogi. Coś w tym domu musiało zostać. Dom był wciąż wyciszony przez Steffena, nie usłyszał hałasów, ale kiedy otworzył drzwi i zobaczył Sheilę z Marsem, potem jakiegoś faceta w brokacie z blondynką, zmarszczył brwi. Na końcu Thomasa przy sofie. Herbata? Kanapki? Gdyby nie ten cholerny brokat wszędzie pomyślałby, że to akwizytorzy. — Omija nas prywatka?— spytał, marszcząc brwi. Drzwi przytrzymał Marcelowi, który pewnie rozumiał z tego jeszcze mniej.
Dziś było inaczej. Nie wiedział, czy w końcu zadziałało, czy trafił na podatny grunt, ale zmusił go do wyjścia. Trochę go urobił. Idziemy na piwo, rzucił gdzieś w międzyczasie. Zostało alkoholu w domu jeszcze po sylwestrze. Dla wzmocnienia potrzeby wyjścia z wagonu wspomniał też o siostrze. Sheila źle się czuje, strasznie się o ciebie martwi. Choćby miał go wziąć na litość, musiał go wyciągnąć do świata.
Nie sądził, że to świat przyjdzie do nich.
— Musimy być cicho, bo pewnie odpoczywa. Jest zmęczona — Sheila. Wolał żeby się nie spotkali w razie czego. Na razie, póki nie wleje mu do gardła trochę alkoholu, może odpali jakieś kadzidło i go postawi na nogi. Coś w tym domu musiało zostać. Dom był wciąż wyciszony przez Steffena, nie usłyszał hałasów, ale kiedy otworzył drzwi i zobaczył Sheilę z Marsem, potem jakiegoś faceta w brokacie z blondynką, zmarszczył brwi. Na końcu Thomasa przy sofie. Herbata? Kanapki? Gdyby nie ten cholerny brokat wszędzie pomyślałby, że to akwizytorzy. — Omija nas prywatka?— spytał, marszcząc brwi. Drzwi przytrzymał Marcelowi, który pewnie rozumiał z tego jeszcze mniej.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie chciał. Nie chciał zostawiać za sobą Areny, która jako jedyna wydawała mu się w tym momencie stała i bezpieczna, nie chciał, by ktokolwiek mógł go widzieć, nie w tym stanie, nie chciał, by ktokolwiek dostrzegł urżnięty kikut dłoni. James męczył. Ciągnął. Mogli wypić piwo tam, na Arenie. Bez dłoni nie latał jeszcze na miotle, nie był pewien, czy potrafił się teleportować. Ale James zaciągnął go na miotłę i zabrał tutaj. Nie mógłby przecież odmówić, kiedy chodziło o Sheilę. Płaszcz, który nosił, był uszyty tak, by zakrywać kalectwo płachtą, nie chciał widzieć w ludziach ani obrzydzenia ani litości. Na Arenie - kazano mu go nie ściągać. W locie, przy Jamesie, poczuł się obnażony ze wszystkiego, kiedy musiał się przemóc i objąć przyjaciela ręką bez dłoni. Ale on nic nie mówił. I nie widział jego szklistych oczu ani grymasu na twarzy, kiedy miał go za plecami. Lecieli w milczeniu, po dłuższej chwili oparł bok głowy o jego ramię. Dziwnie się czuł. To był pierwszy raz, pierwszy raz opuścił Arenę od tamtych zdarzeń. Wokół była nieznana i obca przestrzeń.
Co prawda na zabawie sylwestrowej ktoś przebąknął, że dom, w którym się zatrzymali, należał wcześniej do Bathildy Bagshot, ale kiedy Marcel mętnie pytał, czy dobrze usłyszał, nikt mu nie odpowiedział, a był tamtej nocy zbyt pijany, by pamiętać każde detale tamtego spotkania - działo się zresztą zbyt dawno, w innej rzeczywistości, jeszcze zanim runął jego świat.
- Jasne. - Nie chcieli jej budzić. Słowa Jamesa zaczynały go martwić, ale w jakiś sposób niosły też ulgę. Odwlekały nieuchronne, wcale nie chciał się jej pokazywać taki. Pewnie by się martwiła. Ale to, co ujrzał w środku, przerosło jego najśmielsze oczekiwania. - Coś ty znowu odpierdolił, Thomas. - Bardziej stwierdził, niż zapytał, bardziej do siebie, niż do kogokolwiek innego, szerzej otwierając oczy. Nie znał Michaela, ale doskonale znał jego twarz, spoglądającą z plakatów obwieszczających pół Londynu. Ale co on, do jasnej cholery, robił tutaj, nad zapłakanym Thomasem? - Panie Tonks - zwrócił się do mężczyzny, gestem powitania, z szacunkiem należnym tak aurorowi, jak przodownikowi rebelii. Nie był pewien, na ile Tonks jest zorientowany w strukturach, minęło już trochę czasu odkąd dostał list własnoręcznie napisany przez Harolda Longbottoma. Nie znali się, ale odkąd Marcel wszedł w głębsze kręgi Zakonu Feniksa, powinien o nim słyszeć. Powinien się przedstawić? W tym stanie? Nie tak wyobrażał sobie swoje pierwsze spotkanie z najważniejszymi Zakonnikami. Został przy drzwiach, bez zrozumienia wodząc wzrokiem od Jamesa do Sheili, na końcu Thomasa i wreszcie dziewczyny, którą skądś kojarzył. Skąd?
Co prawda na zabawie sylwestrowej ktoś przebąknął, że dom, w którym się zatrzymali, należał wcześniej do Bathildy Bagshot, ale kiedy Marcel mętnie pytał, czy dobrze usłyszał, nikt mu nie odpowiedział, a był tamtej nocy zbyt pijany, by pamiętać każde detale tamtego spotkania - działo się zresztą zbyt dawno, w innej rzeczywistości, jeszcze zanim runął jego świat.
- Jasne. - Nie chcieli jej budzić. Słowa Jamesa zaczynały go martwić, ale w jakiś sposób niosły też ulgę. Odwlekały nieuchronne, wcale nie chciał się jej pokazywać taki. Pewnie by się martwiła. Ale to, co ujrzał w środku, przerosło jego najśmielsze oczekiwania. - Coś ty znowu odpierdolił, Thomas. - Bardziej stwierdził, niż zapytał, bardziej do siebie, niż do kogokolwiek innego, szerzej otwierając oczy. Nie znał Michaela, ale doskonale znał jego twarz, spoglądającą z plakatów obwieszczających pół Londynu. Ale co on, do jasnej cholery, robił tutaj, nad zapłakanym Thomasem? - Panie Tonks - zwrócił się do mężczyzny, gestem powitania, z szacunkiem należnym tak aurorowi, jak przodownikowi rebelii. Nie był pewien, na ile Tonks jest zorientowany w strukturach, minęło już trochę czasu odkąd dostał list własnoręcznie napisany przez Harolda Longbottoma. Nie znali się, ale odkąd Marcel wszedł w głębsze kręgi Zakonu Feniksa, powinien o nim słyszeć. Powinien się przedstawić? W tym stanie? Nie tak wyobrażał sobie swoje pierwsze spotkanie z najważniejszymi Zakonnikami. Został przy drzwiach, bez zrozumienia wodząc wzrokiem od Jamesa do Sheili, na końcu Thomasa i wreszcie dziewczyny, którą skądś kojarzył. Skąd?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nagle w pokoju pojawiła się sylwetka patronusa, feniksa, który zatoczył koło nad sufitem i znalazł się przed Michaelem przemawiając głosem Justine.
- Mike, Młody twierdzi, że Kerstin wyszła do gagatka, co mógł ją trochę okłamać. Boi się że może się coś… - zamilknięcie w poszukiwaniu odpowiedniego słowa trwało niedługo- …stać. Ponoć są w Dolinie. Dokładniej w domu profesor Bagshot. - widocznie dało się usłyszeć odrobinę niedowierzania. - Właśnie tam zmierzam. - na tym stwierdzeniu wiadomość zakończyła się. A sylwetka patronusa przemknęła po pokoju, odnajdując Kerstin i postanawiając w nim pozostać zgodnie z wolą swojej właścicielki.
- Mike, Młody twierdzi, że Kerstin wyszła do gagatka, co mógł ją trochę okłamać. Boi się że może się coś… - zamilknięcie w poszukiwaniu odpowiedniego słowa trwało niedługo- …stać. Ponoć są w Dolinie. Dokładniej w domu profesor Bagshot. - widocznie dało się usłyszeć odrobinę niedowierzania. - Właśnie tam zmierzam. - na tym stwierdzeniu wiadomość zakończyła się. A sylwetka patronusa przemknęła po pokoju, odnajdując Kerstin i postanawiając w nim pozostać zgodnie z wolą swojej właścicielki.
I show not your face but your heart's desire
Odnosiła wrażenie, że każde kolejne słowo dobiega do niej ciszej, jakby dalej. Ty na nas napadasz i oskarżasz we własnym domu! tak powiedział Thomas, a wszystko tylko dlatego, że nie dała mu wytłumaczyć się z zarzutów zasłyszanych od chłopca, którego nawet dobrze nie zna. Jaka była z niej dziewczyna? Jaka ukochana? Mogła zasłaniać się wojną, tajemnicami i krótką znajomością, ale prawda była taka, że nie potrafiła zaufać i teraz poniesie wszystkie tego konsekwencje. Zraniła Thomasa, oszukując go i atakując, zraniła jego rodzinę, zraniła Michaela, zatajając przed nim prawdę o swoich wyjściach do Doliny... była najgorszą z najgorszych, a ten szalony chłopiec chciał się jej jeszcze oświadczać! Czym sobie zasłużyła?
- Mike, przepraszam. Tom, przepraszam, S-Sheila, przepraszam - wyszlochała znów, pozwalając bratu wziąć się na ręce. Był zresztą znacznie silniejszy, a ona w swoim okropnym stanie okazała się bezładna jak laleczka; tylko palcami czepiała się jego koszuli, już mokrej od łez i smarków. Zapomniana czapka zaplątała im się pod nogami koło śpiącego psa. Czy z Marsem wszystko będzie w porządku, czy za jego nieszczęście Kerry też odpowiadała? - Kocham cię, Mike... - przyznała szeptem, gdy powiedział, że jest za nią odpowiedzialny. Oczywiście, że był.
Położona na kanapie, wyglądała jak księżniczka z tych bajek, gdzie księżniczki są rumiane, smarkate i mają opuchnięte oczy. Pewnie nie było takich bajek. Zaraz zresztą pobladła, jej oddech zwolnił, złote loczki rozsypały się na poduszce. Zasłabła, nie zauważyła nadejścia kolejnych uczestników dramatu, ocuciła ją dopiero podsunięta przez Sheilę herbata. Dziewczyna była taka kochana, w zamglonych oczach Kerstin wydawała się jednak smutna i przestraszona. Co oni najlepszego narobili, przychodząc tu tak bez zaproszenia?
Uniosła się ostrożnie i złapała za gorący kubek, żeby otrzeźwić głowę. Kanapki pachniały dobrze, ale przez zaciśnięte gardło Kerstin z ledwością przedostawało się cokolwiek. Wstydziła się unieść głowę i spojrzeć obecnym mężczyznom w twarze, więc obserwowała Sheilę siedzącą przy Marsie. Po upiciu kilku łyków oparła brodę na podkurczonych kolanach, wyczerpana płaczem i trwającym od wczoraj stresem. Odwrócona plecami do Jamesa i Marcela, nie zwróciła na nich większej uwagi.
- Thomas, nie chciałam w ciebie nigdy zwątpić, przysięgam, ale musisz zrozumieć... moje rodzeństwo, oni, oni są wszyscy na wojnie, nie mogłam... - Jeszcze jedna, może już ostatnia łza spłynęła po pobladłym policzku. - Musiałam być ostrożna. Bałam się. - Chciała dodać więcej, ale przeszkodził im świetlisty ptak, przemawiający głosem jej siostry; patronus, Kerstin wiedziała, że tak się nazywają. - Och nie, Castor, co on zrobił! - rzuciła z wyrzutem w przestrzeń. - Michael, zrób coś! - poprosiła, wydymając usta i rzucając bratu to żałośliwe spojrzenie, które zawsze dotąd działało.
- Mike, przepraszam. Tom, przepraszam, S-Sheila, przepraszam - wyszlochała znów, pozwalając bratu wziąć się na ręce. Był zresztą znacznie silniejszy, a ona w swoim okropnym stanie okazała się bezładna jak laleczka; tylko palcami czepiała się jego koszuli, już mokrej od łez i smarków. Zapomniana czapka zaplątała im się pod nogami koło śpiącego psa. Czy z Marsem wszystko będzie w porządku, czy za jego nieszczęście Kerry też odpowiadała? - Kocham cię, Mike... - przyznała szeptem, gdy powiedział, że jest za nią odpowiedzialny. Oczywiście, że był.
Położona na kanapie, wyglądała jak księżniczka z tych bajek, gdzie księżniczki są rumiane, smarkate i mają opuchnięte oczy. Pewnie nie było takich bajek. Zaraz zresztą pobladła, jej oddech zwolnił, złote loczki rozsypały się na poduszce. Zasłabła, nie zauważyła nadejścia kolejnych uczestników dramatu, ocuciła ją dopiero podsunięta przez Sheilę herbata. Dziewczyna była taka kochana, w zamglonych oczach Kerstin wydawała się jednak smutna i przestraszona. Co oni najlepszego narobili, przychodząc tu tak bez zaproszenia?
Uniosła się ostrożnie i złapała za gorący kubek, żeby otrzeźwić głowę. Kanapki pachniały dobrze, ale przez zaciśnięte gardło Kerstin z ledwością przedostawało się cokolwiek. Wstydziła się unieść głowę i spojrzeć obecnym mężczyznom w twarze, więc obserwowała Sheilę siedzącą przy Marsie. Po upiciu kilku łyków oparła brodę na podkurczonych kolanach, wyczerpana płaczem i trwającym od wczoraj stresem. Odwrócona plecami do Jamesa i Marcela, nie zwróciła na nich większej uwagi.
- Thomas, nie chciałam w ciebie nigdy zwątpić, przysięgam, ale musisz zrozumieć... moje rodzeństwo, oni, oni są wszyscy na wojnie, nie mogłam... - Jeszcze jedna, może już ostatnia łza spłynęła po pobladłym policzku. - Musiałam być ostrożna. Bałam się. - Chciała dodać więcej, ale przeszkodził im świetlisty ptak, przemawiający głosem jej siostry; patronus, Kerstin wiedziała, że tak się nazywają. - Och nie, Castor, co on zrobił! - rzuciła z wyrzutem w przestrzeń. - Michael, zrób coś! - poprosiła, wydymając usta i rzucając bratu to żałośliwe spojrzenie, które zawsze dotąd działało.
Pewnie przytulił do siebie Sheilę, chcąc ją uspokoić. Nawet jeśli sam był przerażony i zapłakany, musiał się przecież jakoś... jakoś wziąć w garść. Nie wiedział jak, ale nie mógł martwić siostry!
- Gadź to... to obcy, jesteś obcy! Nie znamy cię, jesteś Brytolem - zaraz rzucił Thomas, marszcząc brwi, tłumacząc tak jak był w stanie - jak był w stanie w ogóle zebrać myśli. Z Kerstin przecież była inna sytuacja, bo...
Spojrzał na Sheilę.
- Hej... Hej, to nie tak... Chciałem ci powiedzieć, mówiłem Jamesowi... Nie chciałem się przecież tak oświadczyć - znów odpowiedział po romsku siostrze - przecież go znała i wiedziała, ile wysiłku włożył w oświadczyny dla Jeanie. Rozmawiał ze starszymi, planował sposób w jaki chciał poprosić ją o zostanie jego żoną. Cóż... dzisiaj... to wszystko... nie wyszło tak jakby chciał - a nie chciał się nawet zdradzać ze swoimi zamiarami!
Ale po prostu tak wyszło.
Puścił siostrę, pozwalając jej udać się do kuchni, ale obserwując wciąż Michaela czy nie chciał zrobić... czegoś.
- Od razu bym przyszedł po dostaniu listu, ale nie wiem gdzie mieszkacie! Od razu napisałem, żeby to wyjaśnić... - odpowiedział znów Mikowi, zgodnie z prawdą przecież. A skoro tutaj był... musiał mieć jakieś podejrzenia o sytuacji. Albo jakąś wiedzę. - Nie chciałem, żeby płakała... - burknął ciszej, ale zaraz znajdując się przy kanapie i przy Kerry.
Nie skomentował słów o ojcu. Po co by miał prosić ojca Kerstin o rękę? Jeśli ona się zgodziła, tyle wystarczyło.
- Ale ty stawiasz. Za to całe najście! - żachnął się zaraz, wycierając jeszcze zapłakaną twarz w rękaw swojej koszuli, tym bardziej że do domu weszli James z Marcelem. Jeszcze ich tutaj brakowało! Jeszcze całej reszty...
Nie do końca rozumiał co się działo do końca, ale nie chciał nawet.
Słysząc jak Kerry się tłumaczy, zaraz skupił się na niej. Uśmiechnął się do niej, chociaż sam był rumiany na twarzy. Ułożył dłoń na jej policzku, gładząc ją delikatnie, drugą łapiąc jej dłoń.
- Hej, hej... No już, już, spokojnie. To nie problem, okej? Rozumiem... wiem... wiem, że jest wojna, nie masz magii. Wiem jakie jest ryzyko... - mówił, a widząc kim było jej rodzeństwo... Cóż...
Zaraz się do niej nachylił, całując ją w czoło. Tak, aby może się uspokoiła nieco bardziej, żeby mogła chociaż spróbować.
- Dziękuję Paprotko... Chodź, też usiądź, dobrze? - poprosił, zabierając dłoń z policzka Kerry, aby złapać siostrę za dłoń i pociągnąć do niego na podłogę, żeby też mogło odpocząć. Wiedział, jak reagowała na obcych - tym bardziej w takiej, a nie innej sytuacji, która ich wszystkich zastała. - Oprzyj się, dobrze..? - rzucił znów do siostry, uśmiechając delikatnie, przenosząc dopiero po tym wszystkim wzrok na Marcela, i na Jamesa.
- Em.. Możecie... możecie potwierdzić, że nie zdradzam żony..? - rzucił do nich, tym bardziej, że... Marcel... kojarzył go? Po prostu z listów? A może znał tego człowieka? - I że nie planowałem nikogo sprzedać... znaczy... Tonksów..? - dodał, wbijając wzrok w Marcela. Nawet jeśli raz mu się zdarzyło wydawać komuś rządowi to przecież przez ostatnie tygodnie niczego nie odstawił, a tym razem nie planował ich wydawać! Naprawdę!
- Gadź to... to obcy, jesteś obcy! Nie znamy cię, jesteś Brytolem - zaraz rzucił Thomas, marszcząc brwi, tłumacząc tak jak był w stanie - jak był w stanie w ogóle zebrać myśli. Z Kerstin przecież była inna sytuacja, bo...
Spojrzał na Sheilę.
- Hej... Hej, to nie tak... Chciałem ci powiedzieć, mówiłem Jamesowi... Nie chciałem się przecież tak oświadczyć - znów odpowiedział po romsku siostrze - przecież go znała i wiedziała, ile wysiłku włożył w oświadczyny dla Jeanie. Rozmawiał ze starszymi, planował sposób w jaki chciał poprosić ją o zostanie jego żoną. Cóż... dzisiaj... to wszystko... nie wyszło tak jakby chciał - a nie chciał się nawet zdradzać ze swoimi zamiarami!
Ale po prostu tak wyszło.
Puścił siostrę, pozwalając jej udać się do kuchni, ale obserwując wciąż Michaela czy nie chciał zrobić... czegoś.
- Od razu bym przyszedł po dostaniu listu, ale nie wiem gdzie mieszkacie! Od razu napisałem, żeby to wyjaśnić... - odpowiedział znów Mikowi, zgodnie z prawdą przecież. A skoro tutaj był... musiał mieć jakieś podejrzenia o sytuacji. Albo jakąś wiedzę. - Nie chciałem, żeby płakała... - burknął ciszej, ale zaraz znajdując się przy kanapie i przy Kerry.
Nie skomentował słów o ojcu. Po co by miał prosić ojca Kerstin o rękę? Jeśli ona się zgodziła, tyle wystarczyło.
- Ale ty stawiasz. Za to całe najście! - żachnął się zaraz, wycierając jeszcze zapłakaną twarz w rękaw swojej koszuli, tym bardziej że do domu weszli James z Marcelem. Jeszcze ich tutaj brakowało! Jeszcze całej reszty...
Nie do końca rozumiał co się działo do końca, ale nie chciał nawet.
Słysząc jak Kerry się tłumaczy, zaraz skupił się na niej. Uśmiechnął się do niej, chociaż sam był rumiany na twarzy. Ułożył dłoń na jej policzku, gładząc ją delikatnie, drugą łapiąc jej dłoń.
- Hej, hej... No już, już, spokojnie. To nie problem, okej? Rozumiem... wiem... wiem, że jest wojna, nie masz magii. Wiem jakie jest ryzyko... - mówił, a widząc kim było jej rodzeństwo... Cóż...
Zaraz się do niej nachylił, całując ją w czoło. Tak, aby może się uspokoiła nieco bardziej, żeby mogła chociaż spróbować.
- Dziękuję Paprotko... Chodź, też usiądź, dobrze? - poprosił, zabierając dłoń z policzka Kerry, aby złapać siostrę za dłoń i pociągnąć do niego na podłogę, żeby też mogło odpocząć. Wiedział, jak reagowała na obcych - tym bardziej w takiej, a nie innej sytuacji, która ich wszystkich zastała. - Oprzyj się, dobrze..? - rzucił znów do siostry, uśmiechając delikatnie, przenosząc dopiero po tym wszystkim wzrok na Marcela, i na Jamesa.
- Em.. Możecie... możecie potwierdzić, że nie zdradzam żony..? - rzucił do nich, tym bardziej, że... Marcel... kojarzył go? Po prostu z listów? A może znał tego człowieka? - I że nie planowałem nikogo sprzedać... znaczy... Tonksów..? - dodał, wbijając wzrok w Marcela. Nawet jeśli raz mu się zdarzyło wydawać komuś rządowi to przecież przez ostatnie tygodnie niczego nie odstawił, a tym razem nie planował ich wydawać! Naprawdę!
Thomas Doe
Zawód : Złodziej, grajek
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
but I'm not dead so it's a win
nevermind
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
-Ja ciebie też, Kerrie. Gdyby coś ci się stało... - szeptał do siostry, układając ją na kanapie. Wziął głębszy wdech, pachniała łzami, i nachylił się do jej ucha. -to wiesz, co zrobiłbym im wszystkich. - dokończył szeptem, by tylko ona słyszała z niepokojącym błyskiem w oku, bo choć Ronja uczyła go niepoddawania się podobnym podszeptom wilczej świadomości, to na kilka dni przed pełnią było to trudniejsze. Szczególnie, jeśli miało się nad głową list gończy.
Wyprostował się i zmierzył Thomasa wzrokiem.
-Też was nie znam, a tak się składa, że to ja mam nad głową wyrok, Kerstin zabiliby za brak umiejętności magicznych i sama doskonale wie, co się stało ostatnio gdy któreś z nas zachowało się lekkomyślnie. - zerknął na siostrę, bo mimo jej osłabienia i płaczu nie zamierzał pozwolić, by którekolwiek z Tonksów zapomniało o Connaught Square. O tamtym miesiącu bez Justine, o długiej rehabilitacji siostry, o demonach Azkabanu, o poranku spędzonym w objęciach i łzach na korytarzu w pustym domu, o wilczych pazurach na framudze i pustej sypialni Hannah. Nie złościł się na chłopaka, on o niczym nie wiedział - ale Kerstin wiedziała, była świadkiem tych wszystkich okropności, była nawet w Oazie. Była powiernikiem sekretów nie tylko swoich, ale i całej rodziny oraz Zakonu Feniksa i potrzebujących, którym pomagała jako pielęgniarka i z którymi bawiła się na Festiwalu lata.
Mogła płakać do woli ale wiedziała, czego od niej oczekiwał gdy pozwolili z Just zamieszkać z nimi, a nie ojcem.
Potem kilka rzeczy wydarzyło się na raz - Mike pokiwał głową na słowa Sheili, na którą jedyną patrzył teraz bez śladu pretensji, a potem do pokoju weszło dwóch chłystków. Jednego nie znał, drugiego twarz kojarzył. Pamiętał, jak mówiono o nim w Oazie, pamiętał, ile jedzenia sprowadził na wyspę.
-Panie Carrington. - w normalnej sytuacji kazałby mówić do siebie Mike, ale akurat musiał ratować resztki autorytetu (którego najwyraźniej nie posiadał) u swojego... przyszłego szwagra? Na domiar złego, oblepiony brokatem. Skinął Marceliusowi głową i rozejrzał się po zebranych.
I wtedy do środka przyleciał patronus.
Feniks.
Mike westchnął ciężko.
Wszyscy powinni wiedzieć, że patronusy nie mówią, ani nie są feniksami. On sam był na listach gończych, Just też. Zakon Feniksa nie był już w tym gronie żadnym sekretem, a sekret wiadomości-patronusów właśnie wydał się przed grupką młodzieży. Rozumiał Just, martwiła się, ale...
-Kerstin, spokojnie. Sama mówiłaś, że Justine o wszystkim wie? - uniósł brew, nie będąc pewnym, czy na Justine i Castora też ma być zirytowanym. Dlaczego cała ta trójka, obydwie siostry i Sprout, naradzała się ze sobą, a nie z nim?
Korciło go, by sięgnąć po różdżkę i odpowiedzieć, ale to chyba nie poprawiłoby sytuacji: znalazłem Kerrie w domu profesor okupowanych przez nieznajomych Cyganów, jeden z nich miał żonę, ale już nie ma, jak się zmywa brokat, czy jakoś tak. Zamiast tego utkwił wzrok w Carringtonie.
-Pański kolega właśnie oświadczył się mojej siostrze, a wcześniej zdołał ukryć tą znajomość za moimi plecami. Czy poświadczy pan, że ci ludzie nie stanowią zagrożenia dla moich sióstr i dla Zakonu Feniksa i że są świadomi zagrożenia, jakie niesie znajomość z nami? - zapytał wprost. Harold Longbottom powierzył Carringtonowi odpowiedzialność, więc i jego poglądy i anonimowość zeszły na drugi plan - Mike musiał zadbać o swoją rodzinę, a Marcelius o swoich znajomych, którzy wplątali się w znajomość z terrorystami.
W razie czego, podyskutują o tym na spokojnie, użyją Oblivate i wszyscy wrócą do dawnego, spokojnego życia.
Wyprostował się i zmierzył Thomasa wzrokiem.
-Też was nie znam, a tak się składa, że to ja mam nad głową wyrok, Kerstin zabiliby za brak umiejętności magicznych i sama doskonale wie, co się stało ostatnio gdy któreś z nas zachowało się lekkomyślnie. - zerknął na siostrę, bo mimo jej osłabienia i płaczu nie zamierzał pozwolić, by którekolwiek z Tonksów zapomniało o Connaught Square. O tamtym miesiącu bez Justine, o długiej rehabilitacji siostry, o demonach Azkabanu, o poranku spędzonym w objęciach i łzach na korytarzu w pustym domu, o wilczych pazurach na framudze i pustej sypialni Hannah. Nie złościł się na chłopaka, on o niczym nie wiedział - ale Kerstin wiedziała, była świadkiem tych wszystkich okropności, była nawet w Oazie. Była powiernikiem sekretów nie tylko swoich, ale i całej rodziny oraz Zakonu Feniksa i potrzebujących, którym pomagała jako pielęgniarka i z którymi bawiła się na Festiwalu lata.
Mogła płakać do woli ale wiedziała, czego od niej oczekiwał gdy pozwolili z Just zamieszkać z nimi, a nie ojcem.
Potem kilka rzeczy wydarzyło się na raz - Mike pokiwał głową na słowa Sheili, na którą jedyną patrzył teraz bez śladu pretensji, a potem do pokoju weszło dwóch chłystków. Jednego nie znał, drugiego twarz kojarzył. Pamiętał, jak mówiono o nim w Oazie, pamiętał, ile jedzenia sprowadził na wyspę.
-Panie Carrington. - w normalnej sytuacji kazałby mówić do siebie Mike, ale akurat musiał ratować resztki autorytetu (którego najwyraźniej nie posiadał) u swojego... przyszłego szwagra? Na domiar złego, oblepiony brokatem. Skinął Marceliusowi głową i rozejrzał się po zebranych.
I wtedy do środka przyleciał patronus.
Feniks.
Mike westchnął ciężko.
Wszyscy powinni wiedzieć, że patronusy nie mówią, ani nie są feniksami. On sam był na listach gończych, Just też. Zakon Feniksa nie był już w tym gronie żadnym sekretem, a sekret wiadomości-patronusów właśnie wydał się przed grupką młodzieży. Rozumiał Just, martwiła się, ale...
-Kerstin, spokojnie. Sama mówiłaś, że Justine o wszystkim wie? - uniósł brew, nie będąc pewnym, czy na Justine i Castora też ma być zirytowanym. Dlaczego cała ta trójka, obydwie siostry i Sprout, naradzała się ze sobą, a nie z nim?
Korciło go, by sięgnąć po różdżkę i odpowiedzieć, ale to chyba nie poprawiłoby sytuacji: znalazłem Kerrie w domu profesor okupowanych przez nieznajomych Cyganów, jeden z nich miał żonę, ale już nie ma, jak się zmywa brokat, czy jakoś tak. Zamiast tego utkwił wzrok w Carringtonie.
-Pański kolega właśnie oświadczył się mojej siostrze, a wcześniej zdołał ukryć tą znajomość za moimi plecami. Czy poświadczy pan, że ci ludzie nie stanowią zagrożenia dla moich sióstr i dla Zakonu Feniksa i że są świadomi zagrożenia, jakie niesie znajomość z nami? - zapytał wprost. Harold Longbottom powierzył Carringtonowi odpowiedzialność, więc i jego poglądy i anonimowość zeszły na drugi plan - Mike musiał zadbać o swoją rodzinę, a Marcelius o swoich znajomych, którzy wplątali się w znajomość z terrorystami.
W razie czego, podyskutują o tym na spokojnie, użyją Oblivate i wszyscy wrócą do dawnego, spokojnego życia.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie rozumiał. To, co się działo wykraczało poza jego wyobrażenie. Co tu się u licha działo? Zerknął na Marcela, kiedy się odezwał, zaczepiając Thomasa, zwrócił się tez na brata. Co tu robili ci ludzie i dlaczego Tommy wyglądał, jakby płakał? Dopiero kiedy usłyszał to nazwisko, które zdążyło mu się w Londynie wryć w pamięć bardzo dobrze, w końcu dwie twarze nim podpisane spoglądały na niego z każdego rogu. Tonks? Michael Tonks? Wbił wzrok w mężczyznę, czując jak krew odpływa mu z twarzy, a później zerknął na zapłakanego brata. Co on mu zrobił? Sheila? Spojrzał na nią pytająco, powoli cofając rękę za siebie. Pod płaszczem miał swoją różdżkę.
Ale wtedy wyłoniła się ona, podnosząc do siadu z sofy. Zastygł w bezruchu, obserwując ją z daleka, nie wierząc własnym oczom.
— Jeanie?— wymsknęło mu się, wcale nie cicho. Nie widział jej dobrze, nie rozpoznał jeszcze jej rysów twarzy, nie zauważył, że to ktoś inny — i nie wierzył. Jak to możliwe, przecież Thomas mówił, że... Ale później zaczęła mówić, przełknął ślinę mrugając przytomnie. To nie była ona, to był ktoś inny, ale... To nieprawdopodobne jak bardzo była do niej podobna. Feniks wleciał do środka, przykuł jego uwagę, wokół roztaczając miłą, przyjazną aurę — ale gdy przemówił obcym głosem i przysiadł koło blondwłosej królewny, poczuł ukłucie niepokoju. Co to było? Nigdy w życiu nie widział czegoś podobnego.
— Kto tu idzie? — spytał głośno, przeskakując spojrzeniem po wszystkich poza Marcelem. Kto to był? Kto to powiedział? Utkwił wzrok w dziewczynie, gdy wypowiedziała imię Sprouta. A co mu było do tego? Czy on był tym tym młodym? Z czym ją Thomas okłamał? Co zrobił, że przybywała tu taka eskorta? Czuł jak serce zgubiło rytm. O ile sytuacja nie wyglądała niebezpiecznie, a przedziwnie, tak teraz ogarnęło go uczucie niepokoju. Odnalazł spojrzenie siostry; Nie bój się, Sissy, obronię cię, chciał jej powiedzieć bez użycia słów. Zerknął na Marsa, tą beczkę bez dna. Pierwszy raz liczył na to, że to przeklęte bydlę obudzi się i instynktownie zagrozi obcym, ktokolwiek miał się tu zjawić.
— Co robiłeś?— zdziwił się, słysząc pytanie brata. — Tom, o co chodzi? Co tu robią?— spytał go po Romsku, zerknął na Marcela. Znał go, powiedział mu po nazwisku. — Skąd się znacie, u licha?— spytał przyjaciela z nutą pretensji, niczego nie rozumiał. Spojrzał znów na brata.— Czego oni od ciebie chcą? Zrobili wam coś? On, ten facet. Wisi na plakatach w Londynie, 5 tysięcy galeonów chcą za jego głowę. — pamiętał dobrze, nigdy w życiu nie widział na oczy podobnej sumy. — Jego obecność tutaj oznacza dla nas kłopoty. — O ile nie postanowi zrobić im krzywdy. Nie obchodziło go kim był i czym naraził się ministerstwu, ale był pewien, że był niebezpieczny. — Zakonu Feniksa — mruknął szeptem, powtarzając słowa Tonksa, kiedy zwracał się do Marcela. Spojrzał na niego, zaciskając pięść. Co on ukrywał? Dlaczego? Znajomość z nimi? Czy Marcel mógł poręczyć? Kim on był dla tego typa? Dopiero teraz zrozumiał. I dopiero teraz zdał sobie sprawę o co tak naprawdę prosił go stary Sallow. Marcel, ty skurwysynie. Zacisnął zęby i uniósł wzrok na siostrę. — Musimy się stąd zmyć. Natychmiast. — Ruszył w jej kierunku, próbując jak największym łukiem ominąć Tonksa, dłoń miał blisko ciała, różdżkę zaraz pod płaszczem. Kucnął przed nią, chwytając jej dłonie.— Gdzie jest Eve?
Ale wtedy wyłoniła się ona, podnosząc do siadu z sofy. Zastygł w bezruchu, obserwując ją z daleka, nie wierząc własnym oczom.
— Jeanie?— wymsknęło mu się, wcale nie cicho. Nie widział jej dobrze, nie rozpoznał jeszcze jej rysów twarzy, nie zauważył, że to ktoś inny — i nie wierzył. Jak to możliwe, przecież Thomas mówił, że... Ale później zaczęła mówić, przełknął ślinę mrugając przytomnie. To nie była ona, to był ktoś inny, ale... To nieprawdopodobne jak bardzo była do niej podobna. Feniks wleciał do środka, przykuł jego uwagę, wokół roztaczając miłą, przyjazną aurę — ale gdy przemówił obcym głosem i przysiadł koło blondwłosej królewny, poczuł ukłucie niepokoju. Co to było? Nigdy w życiu nie widział czegoś podobnego.
— Kto tu idzie? — spytał głośno, przeskakując spojrzeniem po wszystkich poza Marcelem. Kto to był? Kto to powiedział? Utkwił wzrok w dziewczynie, gdy wypowiedziała imię Sprouta. A co mu było do tego? Czy on był tym tym młodym? Z czym ją Thomas okłamał? Co zrobił, że przybywała tu taka eskorta? Czuł jak serce zgubiło rytm. O ile sytuacja nie wyglądała niebezpiecznie, a przedziwnie, tak teraz ogarnęło go uczucie niepokoju. Odnalazł spojrzenie siostry; Nie bój się, Sissy, obronię cię, chciał jej powiedzieć bez użycia słów. Zerknął na Marsa, tą beczkę bez dna. Pierwszy raz liczył na to, że to przeklęte bydlę obudzi się i instynktownie zagrozi obcym, ktokolwiek miał się tu zjawić.
— Co robiłeś?— zdziwił się, słysząc pytanie brata. — Tom, o co chodzi? Co tu robią?— spytał go po Romsku, zerknął na Marcela. Znał go, powiedział mu po nazwisku. — Skąd się znacie, u licha?— spytał przyjaciela z nutą pretensji, niczego nie rozumiał. Spojrzał znów na brata.— Czego oni od ciebie chcą? Zrobili wam coś? On, ten facet. Wisi na plakatach w Londynie, 5 tysięcy galeonów chcą za jego głowę. — pamiętał dobrze, nigdy w życiu nie widział na oczy podobnej sumy. — Jego obecność tutaj oznacza dla nas kłopoty. — O ile nie postanowi zrobić im krzywdy. Nie obchodziło go kim był i czym naraził się ministerstwu, ale był pewien, że był niebezpieczny. — Zakonu Feniksa — mruknął szeptem, powtarzając słowa Tonksa, kiedy zwracał się do Marcela. Spojrzał na niego, zaciskając pięść. Co on ukrywał? Dlaczego? Znajomość z nimi? Czy Marcel mógł poręczyć? Kim on był dla tego typa? Dopiero teraz zrozumiał. I dopiero teraz zdał sobie sprawę o co tak naprawdę prosił go stary Sallow. Marcel, ty skurwysynie. Zacisnął zęby i uniósł wzrok na siostrę. — Musimy się stąd zmyć. Natychmiast. — Ruszył w jej kierunku, próbując jak największym łukiem ominąć Tonksa, dłoń miał blisko ciała, różdżkę zaraz pod płaszczem. Kucnął przed nią, chwytając jej dłonie.— Gdzie jest Eve?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Trzymała się brata, chociaż z każda chwilą miała bardziej ochotę wyrwać się i uciec. Czemu nie umiał idiota zając się sytuacją, tylko musiał pakować ich w kolejne kłopoty? Chociaż i tak radził sobie wyjątkowo dobrze…nawet jeżeli brokatem.
- Teraz już za późno, że nie chciałeś. – Widocznie się zestresowała, przygarbiając się. Nie chciała zostawiać Marsa, ale teraz nawet nie miała siły aby jakkolwiek go przenieść – pies w końcu ważył już sporo i chyba zaraz będzie cięższy niż ona, dlatego nawet nie miała jak go przesunąć aby chociaż było mu wygodnie.
Jej spojrzenie skrzyżowało się z tym, które posłała jej Kerstin, ale oczy Sheili wyraziły w stronę panny Tonks jedynie smutek i zranienie. Czy to przez nią mieli teraz kłopoty? Czy to jednak Thomas sobie tak nagrabił? Na ten moment chciałaby powiedziedzić, żeby sobie poszli, ale Tommy już zaczął czule zajmować się swoją wybranką, więc co miała powiedzieć?
A potem do środka wpadł jakiś cholerny feniks, pierdoląc o tym, że przyjdzie więcej osób. Świetnie. Idealnie. Tego im brakowało, więcej ludzi, którzy zwykłym skinieniem ręki mogli im zrobić niewyobrażalną krzywdę. Najwidoczniej trzeba było całego cholernego komitetu z listów gończych i ich znajomych aby poradzić sobie z dwoma (a może teraz i czterema) nastolatkami.
Thomas sięgnął po jej dłoń ale wyrwała się, nie mając zamiaru siadać obok niego. Potrzebowała odsunąć się od tej sytuacji, a nie siadać sobie koło niego jakby nic się nie działo. Odsuwając się, zauważyła, że Mars wybudzał się ze snu, ostrożnie więc pokierowała nieco zaspanego jeszcze psa do skierowania się za nim do kąta pomieszczenia, wciskając się niemal w ścianę i głowę Marsa układając na kolanach, łypiąc na wszystkich obecnych. Dopiero kiedy drzwi się otworzyły, spojrzała z mieszaniną ulgi, przerażenia i niepokoju na wchodzących do pomieszczenia Jamesa i Marcela.
- Jimmy…Marci… - chciała ich zawołać, ale z jej strony wyszedł to raczej szept, pełen obawy. Nie chciała tu być. Nie z Tonksami. A potem Michael zaczął mówić o Zakonie, ale zwracając się do Marcela…gdy tylko James do niej podszedł, złapała jego rękę i podciągnęła się, wstając. Mars, już rozbudzony, podniósł się, spojrzenie na nowo kierując na obcego w domu i napinając ciało, tym razem jednak jeszcze nie warcząc.
- Eve jest na zewnątrz...prosze, uciekajmy.
- Teraz już za późno, że nie chciałeś. – Widocznie się zestresowała, przygarbiając się. Nie chciała zostawiać Marsa, ale teraz nawet nie miała siły aby jakkolwiek go przenieść – pies w końcu ważył już sporo i chyba zaraz będzie cięższy niż ona, dlatego nawet nie miała jak go przesunąć aby chociaż było mu wygodnie.
Jej spojrzenie skrzyżowało się z tym, które posłała jej Kerstin, ale oczy Sheili wyraziły w stronę panny Tonks jedynie smutek i zranienie. Czy to przez nią mieli teraz kłopoty? Czy to jednak Thomas sobie tak nagrabił? Na ten moment chciałaby powiedziedzić, żeby sobie poszli, ale Tommy już zaczął czule zajmować się swoją wybranką, więc co miała powiedzieć?
A potem do środka wpadł jakiś cholerny feniks, pierdoląc o tym, że przyjdzie więcej osób. Świetnie. Idealnie. Tego im brakowało, więcej ludzi, którzy zwykłym skinieniem ręki mogli im zrobić niewyobrażalną krzywdę. Najwidoczniej trzeba było całego cholernego komitetu z listów gończych i ich znajomych aby poradzić sobie z dwoma (a może teraz i czterema) nastolatkami.
Thomas sięgnął po jej dłoń ale wyrwała się, nie mając zamiaru siadać obok niego. Potrzebowała odsunąć się od tej sytuacji, a nie siadać sobie koło niego jakby nic się nie działo. Odsuwając się, zauważyła, że Mars wybudzał się ze snu, ostrożnie więc pokierowała nieco zaspanego jeszcze psa do skierowania się za nim do kąta pomieszczenia, wciskając się niemal w ścianę i głowę Marsa układając na kolanach, łypiąc na wszystkich obecnych. Dopiero kiedy drzwi się otworzyły, spojrzała z mieszaniną ulgi, przerażenia i niepokoju na wchodzących do pomieszczenia Jamesa i Marcela.
- Jimmy…Marci… - chciała ich zawołać, ale z jej strony wyszedł to raczej szept, pełen obawy. Nie chciała tu być. Nie z Tonksami. A potem Michael zaczął mówić o Zakonie, ale zwracając się do Marcela…gdy tylko James do niej podszedł, złapała jego rękę i podciągnęła się, wstając. Mars, już rozbudzony, podniósł się, spojrzenie na nowo kierując na obcego w domu i napinając ciało, tym razem jednak jeszcze nie warcząc.
- Eve jest na zewnątrz...prosze, uciekajmy.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Najpierw przyfrunął patronus - okazały - ale po widoku Tonksa nawet jego niecodzienny, choć bardzo sugestywny kształt nie mógł go zadziwić. Zadziwiały za to słowa: Thomas może i był gagatkiem, ale miałby skrzywdzić dziewczynę? Że ją okłamał - to w zasadzie żadna nowość, był notorycznym kłamcą. Przez chwilę patrzył na imponujące stworzenie - czy mógł go tak nazywać? - które pozostało przy Kerstin, teraz zaczynał rozpoznawać jej twarz, wtedy, w Nowy Rok. Dziewczyna zaczęła panikować, a z jej krzyków Marcel nie potrafił nic zrozumieć, jeszcze mniej pojmował z tego, co mówił Thomas. Odnalezienie się w tych potokach nie należało do prostych zadań, przeniósł wzrok na Jamesa, zastanawiając się, czy może on wiedział na ten temat coś więcej, ale chyba jednak obecność cudzego patronusa w ich domu zaskoczyła go równie mocno co jego. Zaraz, zaraz. Kerstin mówiła o Castorze. To on nasłał tutaj aurorów?
- Ożeniłeś się? - zapytał bez zrozumienia, kiedy Thomas poprosił, żeby zapewnili, że nie zdradza żony. W zasadzie to nie był aż ta zaskoczony, raczej nie nadążał za przebiegiem zdarzeń. Sprzedać Tonksów, co? Nie zdążył odpowiedzieć, nim zwrócił się do niego sam Tonks - zatrzymał na nim spojrzenie na dłużej, jednak go kojarzył. Wypowiedział nazwisko, kątem oka spojrzał na stojącego obok Jamesa; mówił powoli, na tyle, by zrozumiał jego słowa. Spojrzał na niego przepraszająco, to nie był czas. - Przyjaciel - Wydusił z siebie po chwili, w odpowiedzi, w ich ojczystym języku, łamanym językiem, czy do końca zrozumiale, nie był pewien, ale pewien był, że Tonks im tutaj nie zagrażał. Nie umniejszało to wcale zagrożenia, jeśli Zakon Feniksa tu był, w pobliżu mogły być kłopoty. Nie próbował go zatrzymać, kiedy poszedł po Sheilę. Miało tu przyjść więcej osób? - Porozmawiam - dodał, wciąż niezgrabnie, czy mogli zrozumieć jego intencje? Cokolwiek chcieli tutaj osiągnąć, nie chcieli dostać ani Sheili ani Eve. Ani Jamesa. Thomas? - Piszę - Napiszę, list, uciekajcie. Rozumiał co drugie, może co trzecie wypowiadane przez nich słowo, ale próbował wyłapać z nich sens.
Uniósł wzrok ponownie na Tonksa, kiedy zwrócił się do niego, podszedł parę kroków, instynktownie chcąc odwrócić jego uwagę od swoich przyjaciół: Sheila była przerażona.
- Co - co zrobił? Nie, to nie był na to czas i miejsce. - Byłem z nimi, kiedy się poznali - W Nowy Rok, z Sheilą, z Marsem. Przeniósł spojrzenie na dziewczynę, na dłużej zatrzymując je na jej twarzy. Pamiętała go? - Trzymał to w tajemnicy, bo nie znał prawdy. Nie przedstawiła się prawdziwym nazwiskiem. - Nie okłamałby Michaela Tonksa. Cokolwiek zrobił Thomas, że został doprowadzony do takiego stanu, nie stało się to bez przyczyny. - Nie mogą być świadomi zagrożenia nie znając prawdy - mówił dalej, powoli, po części specjalnie, chcąc dać czas przyjaciołom. Nie. Nie byli go świadomi. Ale nie musiał o to pytać, widząc ten popłoch, kiedy zdradził, kim był, jeśli nie rozpoznali jego twarzy. - Ale nie są zagrożeniem - mówił dalej, z przekonaniem. Dobierał słowa ostrożnie. Nie ufał Thomasowi w pełni, ale zamierzał mu pomóc. I nie mógł przy tym okłamać samego Tonksa. Nie współpracowali i nie będą współpracować z Ministerstwem Magii. - To Castor? Castor powiedział, że Thomas... - że Thomas chciał ich sprzedać? Niemożliwe, przeniósł wzrok na starszego z Doe. Nawet gdyby próbował, nie mógłby. - Jedyne, co sprzedał ludziom Malfoya, to nazwiska od Maeve - oznajmił, patrząc w oczy Tonksa.
- Ożeniłeś się? - zapytał bez zrozumienia, kiedy Thomas poprosił, żeby zapewnili, że nie zdradza żony. W zasadzie to nie był aż ta zaskoczony, raczej nie nadążał za przebiegiem zdarzeń. Sprzedać Tonksów, co? Nie zdążył odpowiedzieć, nim zwrócił się do niego sam Tonks - zatrzymał na nim spojrzenie na dłużej, jednak go kojarzył. Wypowiedział nazwisko, kątem oka spojrzał na stojącego obok Jamesa; mówił powoli, na tyle, by zrozumiał jego słowa. Spojrzał na niego przepraszająco, to nie był czas. - Przyjaciel - Wydusił z siebie po chwili, w odpowiedzi, w ich ojczystym języku, łamanym językiem, czy do końca zrozumiale, nie był pewien, ale pewien był, że Tonks im tutaj nie zagrażał. Nie umniejszało to wcale zagrożenia, jeśli Zakon Feniksa tu był, w pobliżu mogły być kłopoty. Nie próbował go zatrzymać, kiedy poszedł po Sheilę. Miało tu przyjść więcej osób? - Porozmawiam - dodał, wciąż niezgrabnie, czy mogli zrozumieć jego intencje? Cokolwiek chcieli tutaj osiągnąć, nie chcieli dostać ani Sheili ani Eve. Ani Jamesa. Thomas? - Piszę - Napiszę, list, uciekajcie. Rozumiał co drugie, może co trzecie wypowiadane przez nich słowo, ale próbował wyłapać z nich sens.
Uniósł wzrok ponownie na Tonksa, kiedy zwrócił się do niego, podszedł parę kroków, instynktownie chcąc odwrócić jego uwagę od swoich przyjaciół: Sheila była przerażona.
- Co - co zrobił? Nie, to nie był na to czas i miejsce. - Byłem z nimi, kiedy się poznali - W Nowy Rok, z Sheilą, z Marsem. Przeniósł spojrzenie na dziewczynę, na dłużej zatrzymując je na jej twarzy. Pamiętała go? - Trzymał to w tajemnicy, bo nie znał prawdy. Nie przedstawiła się prawdziwym nazwiskiem. - Nie okłamałby Michaela Tonksa. Cokolwiek zrobił Thomas, że został doprowadzony do takiego stanu, nie stało się to bez przyczyny. - Nie mogą być świadomi zagrożenia nie znając prawdy - mówił dalej, powoli, po części specjalnie, chcąc dać czas przyjaciołom. Nie. Nie byli go świadomi. Ale nie musiał o to pytać, widząc ten popłoch, kiedy zdradził, kim był, jeśli nie rozpoznali jego twarzy. - Ale nie są zagrożeniem - mówił dalej, z przekonaniem. Dobierał słowa ostrożnie. Nie ufał Thomasowi w pełni, ale zamierzał mu pomóc. I nie mógł przy tym okłamać samego Tonksa. Nie współpracowali i nie będą współpracować z Ministerstwem Magii. - To Castor? Castor powiedział, że Thomas... - że Thomas chciał ich sprzedać? Niemożliwe, przeniósł wzrok na starszego z Doe. Nawet gdyby próbował, nie mógłby. - Jedyne, co sprzedał ludziom Malfoya, to nazwiska od Maeve - oznajmił, patrząc w oczy Tonksa.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Salon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot