Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Dorset
Łąka pamięci
Korzenie Lughnasadh sięgają legend o wielkim czarodzieju Lughu, który wyprawił pierwsze uroczystości na cześć pamięci swojej przybranej matki, matki ziemi. Zgodnie z tradycją na festiwalu - oprócz hucznej zabawy - wspomina się zmarłych i pali ogniska na ich cześć. I tym razem na bocznej części plaży płonęło wielkie ognisko na cześć czarodziejów poległych na wojnie i zmarłych w minionym roku. Każdy może dorzucić do ognia gałązkę osiki, które gromadzone są w miedzianych dzbanach rozstawionych wokół paleniska, by wspomnieć bliskich lub oddać hołd poległym bohaterom.
Jeśli zdecydujesz się cisnąć w płomienie gałąź, pomyśl o zmarłych i rzuć kostką k100:
1: wymagana interwencja Mistrza Gry
2-10: nic się nie dzieje, a płomienie zdają się przygasać - czyżbyś niedostatecznie skupił/a się na zmarłych?
11-20: płomienie buchają mocniej i nagle unosi się nad nimi duch mężczyzny w mundurze londyńskiego Ministerstwa Magii. -Co to za festiwal szlam? - syczy, a jeden z pobliskich czarodziejów wyjmuje różdżkę by odegnać ducha odpowiednim zaklęciem. Zanim to uczyni, masz kilka sekund aby wdać się z duchem w krótką pyskówkę.
21-30: nad płomieniami materializuje się duch piegowatego chłopca. -Pokonaliście już smoka?- docieka, wpatrując się w leżącą na ziemi gałązkę. Drewno drga lekko pod wpływem skupienia ducha, ale pozostaje na ziemi. -Pomógłbym wam, ale potrzebuję miecza! - duch próbuje tupnąć nóżką, również bezskutecznie i wpatruje się wyczekująco to w ciebie, to w gałązkę.
31-40: przy ognisku materializuje się duch młodej dziewczyny o długim warkoczu. -Czy widzieliście gdzieś tego, komu oddałam serce? - pyta, rozchylając sukienkę. W miejscu jej serca widać jedynie pustą dziurę, przez którą prześwitują morskie fale.
41-50: płomienie zdają się przygasać, ale nagle wśród nich pojawia się duch starszego mężczyzny w mugolskim ubraniu. Przy pasie ma pistolet, ale nie wygląda na żołnierza - jest zgarbiony, a jego spojrzenie wydaje się nieco zagubione i poczciwe. Rozgląda się wkoło, szeroko otwartymi oczyma. -Co... co to za uroczystości? - pyta z wyraźną fascynacją.
51-60: za ogniskiem materializuje się postać kobiety o rozbieganych oczach i lekko zaokrąglonym brzuchu. -Nie ma i c h tutaj, prawda? - pyta, spanikowana. Jeśli uspokoisz kobietę, pośle Ci smutny uśmiech. -Dziękuję. Chciałam doczekać Festiwalu Lata... pokazać go małemu... - kładzie dłoń na brzuchu i odpływa w dal by rozejrzeć się po Festiwalu.
61-70: płomienie buchają jaśniej, a wśród nich unosi się duch młodego, zaledwie osiemnastoletniego chłopaka, z przypinką lokalnej bojówki Hipogryfów na białej koszuli. Uśmiecha się wesoło, rozgląda z podziwem po jarmarku. -To dla nas? Zostałem bohaterem? Jeśli jesteś postacią związaną z podziemnym Ministerstwem Magii, masz szansę kojarzyć tego ducha - był oddanym sprawie rebeliantem, działającym w Devon.
71-80: między płomieniami materializuje się blada, ledwo wyraźna zjawa - rozpoznajesz w duchu kogoś bliskiego, kogoś, za kim tęsknisz. Spoglądasz w twarz bliskiej osoby przez sekundę - wydaje się spokojna, pogodzona z losem. Masz szansę powiedzieć jej lub jemu kilka słów pożegnania, po których kiwnie lekko głowę by rozpłynąć się w powietrzu.
81-90: robi się zimniej i nagle obok materializuje się duch średniowiecznego rycerza w lśniącej zbroi. Zdejmuje hełm, odrzuca do tyłu, błyszczą jasne loki. -Co tu się dzieje? Kto wezwał Gilderoya Białego? - przygląda ci się uważnie. Jeśli jesteś kobietą - nachalnie oferuje ci pomoc i towarzystwo, a jeśli mężczyzną - próbuje cię wyzwać na pojedynek. Możesz porozmawiać z Gilderoyem i przekonać go do zostawienia cię w spokoju albo w inny sposób odwrócić jego uwagę.
91-99: za twoimi plecami materializuje się duch przepięknej, jasnowłosej dziewczyny w długiej, białej sukni i chabrowym wianku na głowie. Czarownica jaśnieje białą poświatą i wydaje się inna od duchów jakie do tej pory widziałeś - dostojniejsza, obdarzona silniejszą energią, właściwą prastarym zjawom. Masz wrażenie, że gdzieś w górze słyszysz łabędzi śpiew. Jasnowłosa czarownica uśmiecha się łagodnie, ale jej oczy pozostają smutne. -Cieszę się, że potomkowie pielęgnują nasze tradycje. Opowiedz mi o tegorocznym święcie. Opowiedz mi o nadziei. - prosi. Jeśli porozmawiasz z czarownicą, ta odezwie się z melancholią: -Miłość pozwoli skruszyć nawet najtwardsze serca. Nawrócić nawet tych, dla których z pozoru nie ma już powrotu. Nieś miłość i nadzieję dokądkolwiek pójdziesz, a może świat zmieni się na lepsze, a może i o n do mnie wróci... - nagle jej głos się załamuje. Zjawa odwraca się, spogląda na w dal - ale ogląda się jeszcze przez ramię. -Niech sprzyja ci szczęście, a głos twego serca niech będzie dla ciebie zrozumiały. - szepcze, rozwiewając się na wietrze. Jej słowa w dziwny sposób rozgrzeją twoje serce, a nocą będziesz mieć same piękne sny. Do końca trwania festiwalu (13 sierpnia) nie będą Cię dotyczyć efekty krytycznych porażek.
Jeśli masz biegłość historii magii I lub wyżej, rozpoznajesz w czarownicy legendarną Caer.
100: wymagana interwencja Mistrza Gry
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 18:08, w całości zmieniany 2 razy
- Jesteś tym, co umila mi popołudnie, dziękuję za twoją dobroć - śmieje się w odpowiedzi na koślawy grymas, bo nawet on rozświetla jej piękną twarz, będąc dowodem na to, że nie zatraciła się jeszcze w codzienności, w jakiej porusza się z takim trudem. - Moja niedola wiąże się nierozerwalnie z ludźmi, którzy czekają na mnie w Cork - wyjaśnia, nie chcąc nadto zagłębiać się w szczegóły. - Wiem, że to rodzina i jest najważniejsza, że chcą dla mnie jak najlepiej, jednak czasem przedobrzają z tą swoją sympatią - wybrzmiewa wyraźnie irlandzki akcent i Smith wznosi oczy ku niebu.
Unosi uspokajająco rękę, zanim Doe zapędzi się w swoich przeprosinach i niedopowiedzeniach. Ostatnie, czego pragnie, to wywoływać u młodej kobiety poczucie winy.
- U Sheridanów sami wytrawni stolarze, żadnej pracy się nie boimy, nawet po godzinach. - Każdy z wujostwa i kuzynów rodziny matki jest pracowitym czarodziejem, każdy też posiada swoje własne projekty, jakie wdraża w życie po wyznaczonych godzinach. Najczęściej tyczą się one napraw wysłużonych już mebli, jakie czekają na nową szansę, zagracających składziki oraz strych. Sam Ian także dostaje podobne wolontaryjne zadania, jednak nie narzeka na brak czasu. To one pozwalają zapomnieć o codzienności, o braku przyjaciół, o miotle schowanej w szafie.
Już ma odpowiadać i dorzucić swoje trzy knuty co do swojej bohaterskości, kiedy muśnięty wargami policzek płonie naraz i przyjemnie mrowi. Szczęśliwie w ciepłym blasku ogniska z trudem dostrzec wpływający na męską twarz rumieniec.
- J-ja… Oczywiście, że aspiruję do tego miana - wtrąca wreszcie, od razu łapiąc rezon i przybierając ten swój pyszny ton. - Kiedyś wszyscy będą skandować moje imię, jeszcze zobaczysz - zaznacza z pewnością w głosie, bo choć teraz średnio w to wierzy, tak nie zamierza porzucić dawnych planów oraz celów.
- Co? Ty chcesz sobie pójść? - pyta zaskoczony. - Jak zaczęłaś o tym Quidditchu, to myślałem, że chcesz iść tam ze mną. Jesteś za dobra, Eve - kręci głową z niedowierzaniem. - Słyszałaś o czymś takim, jak uszczęśliwianie na siłę? Nie wiesz kiedy przestać, co? - śmieje się zaraz i kiwa głową w kierunku dalszych polan. - Chodź, na pewno nie są wcale lepsi ode mnie, ale dajmy im szansę się wykazać. - Puszcza czarownicy oczko i kurtuazyjnie wyciąga ramię, by usłużyć Doe pomocą.
is to stand and fight
- Aż czwórce? Ojej. Dorastanie w takiej gromadzie musiało być piękne - stwierdziła cicho, wyobrażając sobie dom pełen nieustających, przekomarzających się głosów, młodociane kłótnie rozwiązywane na podwórzu przez drobne psikusy albo otwartą rywalizację, i wspólne posiłki spożywane przy dużym stole ze starego drewna, pod okiem surowej, acz kochającej swoje dzieci do szaleństwa matrony. Wizja niekoniecznie zgodna z prawdą, ale z tym właśnie się jej kojarzyli, zarówno on, jak i Liddy, którą zdążyła poznać w letniej otoczce zabawy i beztroski. - Mam starszego brata, z którym teraz mieszkam. Jest smokologiem - wyjawiła z pogodnym ukłuciem dumy, w końcu smoki były takie olbrzymie, takie niebezpieczne, a Elric znał sposoby, by sobie z nimi radzić i ani razu, chwała Merlinowi, nie stracił żadnej kończyny. Mogła być z niego dumna, musiała być z niego dumna, gdy wyobraźnia podsuwała myślom obrazy smoczych piskląt wpatrujących się w niego gadzimi oczyma o smukłych źrenicach, jego dłoni sunących przez pokryte łuskami ciała, wyczuwających drzemiące w nim płomienie splątane z pradawną krwią. Czy on również posłał gałązkę żałoby w ten ogień? Mieli przed sobą tajemnice, unikała go od momentu jego ust przyciśniętych do kobiecego lica, urażona, że znów o niczym jej nie powiedział. Nawet teraz więc uniknęła go w myślach po pierwszym ukłuciu przechwałki co do jego zawodu i skupiła się na duchu, który omiatał zamglonym, srebrzystym spojrzeniem ciemne krajobrazy łąki. Trwało to chwilę, zanim dziewczyna o dziurze drzemiącej w piersi rozmyła się w woalu dymu wznoszącego się do księżyca i karminowego światła komety. Odeszła z cichym westchnieniem, które w mniemaniu Celine niosło w sobie jedynie smutek i zagubienie. - Jest pan sportowcem? - spytała, zamrugawszy ze zdziwieniem. Nawet niepobliźniona twarz by jej tego nie powiedziała, szanowani i popularni gracze quidditcha rozmywali się w jej świadomości w jedną akwarelową plamę nieskojarzoną z żadną drużyną. Mijałaby na ulicach największe gwiazdy i nawet by tego nie wiedziała. - Przykro mi - dodała łagodnie, splatając przed sobą obie dłonie. Współczucie było kaflem, którym wymieniali się naprzemiennie, tkwiący w trzęsawisku wspomnień podszytych tęsknotą, oboje cierpiący, oboje z fragmentami serca zastąpionymi przez pustkę, jak duszka, która ledwo zdążyła zniknąć. - To jak strata nie tylko bliskiego człowieka, ale pięknej, dobrej przyszłości... A to boli podwójnie. Te dni, które nie nadejdą. Dokonania, które się nie wydarzą. Rozmowy, które nie zostaną odbyte. Naprawdę mi przykro - rzuciła szeptem, zsuwając spojrzenie na tańczące przed nimi płomienie. Nie znała Rodericka Smitha, jednak dziś opłakiwała jego stratę wraz z Billym. Myślała o człowieku o rozmytej twarzy i anonimowej przeszłości i żałowała, że odszedł, pozostawiając przyjaciela samego, skazanego na smutek nad niedokończoną książką, pozbawioną dobrego zakończenia, a urwaną w połowie rozdziału, w połowie zdania. Kąciki jej ust uniosły się we wdzięcznym uśmiechu, gdy William odpowiedział jej współczuciem; serce rozdzwoniło się w wolierze żeber, przed oczyma stanęła wychudzona, zabiedzona twarz o szarawej skórze, z długą, acz cienką brodą. Wiedział, że umrze, że idzie na rzeź. I do ostatniej chwili mówił tylko o tym, jak bardzo ją kochał. Oddech opuszczający gardło Celine zadrżał, zdradzając jak bliska była płaczu, lecz nie zdążyła nawet podnieść wzroku na kolejną lunarną sylwetkę wznieconą przez płomienie, gdy nagle kobiecy głos przeciął otaczającą ich ciszę, nawołując do stojącego obok niej czarodzieja. Półwila obróciła się, chcąc odnaleźć właścicielkę przyjemnie dźwięczącego tembru, i obok pięknej ciężarnej kobiety dostrzegła tam - jego. Zakrwawionego, bez koszulki, poobijanego, przytłoczonego. Płomienie paleniska pełgały po żelaznych mięśniach torsu, podkreślając plamiący je szkarłat. Znalazłam Bena.
- Co się stało? - sapnęła lękliwie, natychmiast postępując krok w kierunku Percy'ego, nie, Bena, dłońmi odnajdując jego silne nadgarstki, których dotknęła troskliwie i instynktownie, nie zważając na otaczających ich ludzi. - Ktoś cię napadł? - czy to Victor wrócił po więcej, głodny zemsty? Z trudem oderwała spojrzenie od zakrwawionej twarzy, z której pragnęła scałować wszelki ból, i przeniosła wzrok na Hannah, obie dłonie opierając już na przedramieniu Wrighta, jakby musiała poczuć drzemiące w nim życie, przekonać się, że wciąż był cały i zdrowy - ale i wesprzeć w tym, co musiało być tak długo wyczekiwanym spotkaniem z bliskimi. Chciał tego. Chciał ich odnaleźć na festiwalu, rozglądał się za nimi, każdego dnia tracąc nadzieję. Ale otrzymał to. - Ja... Och, tak się cieszę - westchnęła, czując napierające na gardło wzruszenie. - Nie musi pani dziękować. Naprawdę. Najważniejsze jest to, że znaleźliście się wbrew temu, co świat chciał wam zrobić - mówiła cicho, intensywnie, co rusz zaciskając i rozluźniając palce na ciepłej skórze Bena, a kiedy zwróciła ku niemu spojrzenie, przepełniała je jedynie urokliwa czułość. - A więc - Ben? - podjęła, uśmiechając się do niego z niedowierzającym zachwytem, mimo iż gdzieś za mostkiem roztlił się trudny do sprecyzowania lęk o to, że właśnie go traci. Że odzyskana pamięć zwróci mu skrzydła, a on poleci na nich gdziekolwiek zechce, do przeszłości, którą będzie chciał poznać, zapominając przy tym o niej, którą wyzwolił z kajdan własnego ciała. To jednak było samolubne, odpychała więc od siebie ten strach, zastępowała go obawą o poobijaną twarz i krew malującą po nim fantazyjnymi wzorami. - Poszukać pana Amphibiousa Fondle? Na pewno zdążył się stęsknić - znów przeinaczyła nazwisko uzdrowiciela, który ledwie dzień temu wyleczył obrażenia Bena po jarmarcznej bójce; Augustus Fingle, kto by to zapamiętał? Dobiegający spod wachlarza rzęs wzrok szukał w oczach Bena emocji, zadawał nieme pytania o to jak czuł się w zderzeniu z tożsamością, której nie pamiętał. Czy odzyskał swoje wspomnienia na widok Hannah? Stężała, gdy dobiegł ją szorstki głos Billa, obróciła głowę ku niemu akurat gdy odciągał żonę na bok, jak gdyby odnaleziony brat miał wyrządzić jej krzywdę. Mięśnie Celine napięły się boleśnie, ukłute niepokojem, bo różdżka godząca w Bena w zgubnej, ostrzegawczej intencji mogła obudzić w nim traumy przykryte cienką pierzyną amnezji. - Nie, to może się... - nie udać, nie dokończyła jednak, obrócona w kierunku Williama, stojąca za to blisko boku Wrighta, z sercem tłukącym się w piersi, spłoszonym spojrzeniem sięgając Hannah, jakby ta mogła wszystkiemu zaradzić. Czemu go nie poznawał? Czy to nowe blizny, zbyt długa broda?
Na jego słowa reaguje nieco nerwowym śmiechem, zduszonym, bo przecież nie wypada tutaj śmiać się głośniej i mocniej zwracać uwagę. Nie może jednak nie przyznać, że miło jest to usłyszeć, nawet jeżeli słowa Iana podszyte są również śmiechem.
- Zawsze do usług.- rzuciła i delikatnie dygnęła, chociaż brakowało tej gracji i przyjemnej dla oka płynności. Trochę przez brak uwagi na ów ruch, a trochę przez stan, który coraz mocniej ciążył.
- Martwią się o ciebie, ale to przecież wiesz.- stwierdza z delikatnym uśmiechem.- Łatwo jest stać się nadopiekuńczym i zamartwiać o kogoś na kim ci zależy. Mamy okropne czasu, które tylko temu sprzyjają.- dodała, ale ufała, że to rozumiał. Był mądry i udowadniał to.
Zerka na jego dłoń, kiedy gestem wyraźnie stopuje ją w swoich wnioskach i obawach. Przekrzywiła lekko głowę, spoglądając na twarz chłopaka z uwagą.
- Nie wątpię w umiejętności Sheridanów i ich wyjątkowe umiejętności oraz dryg w fachu, ale mimo wszystko nie chciałabym, żebyś przeciążał się z mojego powodu.- wyjaśniła łagodnie.- I tym bardziej doceniam, że zajmujesz się kołyską.- dzięki przyjacielowi, jej dziecko, będzie miało, chociaż swoje miejsce. Piękną kołyskę w której będzie mogło śnić swe pierwsze sny na świecie.
Kiedy staje tuż przy nim, czuje, jak otula ją zapach Iana. Ta indywidualna woń, którą nosi skóra i teraz zmieszana z osiką, którą przeszedł dym z ogniska. To była przyjemna mieszanka, ale nie skupiała się na tym dłużej. Nie była świadoma, że na policzkach przyjaciela pojawił się rumieniec. Ciepłe światło płomieni, dostatecznie to ukryło, aby nie dostrzegła rumianej barwy.
- Mam nadzieję, że będę miała to szczęście, by być w miejscu w którym pierwszy raz będą skandować twoje imię.- odparła nieco pogodniej. Naprawdę chciałaby być tam i wtedy, móc obserwować Iana w takiej chwili.
Milczy, kiedy Smith wyraźnie jest zaskoczony. Przez chwilę nie wie, jak mu powiedzieć, że wcale nie chce iść sobie, ale to jedyne, co wydaje jej się poprawne, gdyby nie chciał jej towarzystwa.
- Chcę iść tam z tobą.- przyznała w końcu i zaraz zamilkła znów. Patrzyła na niego z zaskoczeniem, równym temu, które on okazał chwilę temu.
Jesteś za dobra.
Nie czuła się taka, ale ufała jego słowom. Skoro tak twierdził, to może naprawdę tak było. Zaskoczenie pogłębiło się w niej, gdy wyrzucił jej uszczęśliwianie na siłę. Taki był jej problem? Próbowała uszczęśliwiać? Miała przestać?
- Najwyraźniej nie.- uśmiechnęła się niepewne i nieśmiało, odrobinę kuląc ramiona.- Mów mi, gdy będę to robiła niepotrzebnie... obojętnie w jakiej sytuacji.- poprosiła, bo czuła, że nie zrobi tego w sposób, który nie byłby szczery. Nie sądziła, aby na siła miał jej to udowadniać, dla samej racji. Nie był taki, a przynajmniej ona go tak nie postrzegała.
Przyjęła podane jej ramię, wsuwając delikatnie dłoń pod spód.
- Tylko im tego nie mów, bo się załamią, że są bez szans.- prychnęła, ale ruszyła powoli w kierunku, gdzie zawodnicy dawali popis swym umiejętnościom.
Może dlatego ten dziwny facet, do którego w końcu podprowadziła go siostra, łypał na niego tak głupio. I może dlatego Celine wyglądała na niezdrowo bladą. I może dlatego on sam stał się jeszcze mniej wizualnie przystępny, drętwiejąc niezdrowo, gdy siostra przyciągnęła go do siebie, jednocześnie obejmując mężczyznę o wyłupiastych oczach i nieco rudych włosach.
- No serwus - mruknął w ramach powitania, starając się lekko wyswobodzić z uścisku Hannah, czuł się nieswojo stojąc tutaj półnagi i zakrwawiony; wygrał z Mistrzem Macmillanem zaledwie dwa kwadranse wcześniej, wieść o tryumfie mogła jeszcze nie dotrzeć na tą duszną łąkę, nic dziwnego więc, że budził zasadną podejrzliwość i niepokój. Nie chciał tego, zwłaszcza, gdy zorientował się, że na scenie rodzinnego dramatu pojawiła się Celine. Jak zwykle opiekuńcza, czuła, zaaferowana; obserwował jej ruchy niemal bez mrugnięcia, łaskawie zdezorientowany półwilą prezencją na tyle, by w pierwszej chwili nie skupiać się na równie zdumionym zachowaniu męża-jego-siostry. - Nic się nie stało, wszystko w porządku - odpowiedział Celine krótko, rzeczowo, przez napuchnięty nos nieco niewyraźnie, ale spojrzenie jasnobrązowych oczu wskazywało, że wcale tak nie było. Czuł się dziwnie nie na miejscu, zwłaszcza, gdy napotykał wzrokiem czarodzieja przytulającego jego siostrę. Najwyraźniej mającego problemy nie tylko z mową, ale i słuchem.
- Głuchy jesteś? Jestem Perc... to znaczy, Ben - odpowiedział szorstko, potykając się nieco o odzyskane przed mgnieniem oka personalia. W innych okolicznościach - i innym stanie - zrozumiałby nadopiekunczość Moore'a, zapewne poruszony odwagą, z jaką zamierzał chronić swoją żonę i nienarodzonego potomka, ale otumaniony rewelacjami nie potrafił myśleć logicznie. Zwłaszcza, gdy cwaniaczek mający być jego szwagrem zaczął odsuwać od niego Hannah, a później - śmiało wyciągnął różdżkę, mierząc w jego stronę. Przez ułamki sekund na twarzy Wrighta pojawił się grymas absolutnego zdumienia, szybko zamieniony w wersję wzbogaconą o wściekłość. Celine pytała o uzdrowiciela, lecz pomylone personalia jegomościa przemknęły przez jego głowę bez jakiejkolwiek refleksji. Poczuł się zagrożony, zaatakowany, zaskoczony - a więc musiał się bronić, nic innego w tej chwili nie miało znaczenia, nawet to, jak uroczo jego prawdziwe imię brzmiało w różanych ustach półili. - Jak nie opuścisz tego drewienka w ciągu sekundy, to zaraz wyciszę twoje sku-pp-pipsko raz na zawsze - warknął niezbyt przychylnie w stronę Billy'ego (lekko ujmując), z finezją naśladując jego zacinanie się, znacząco przeinaczając wyjąkane słowa. Ciągle nie miał różdżki, a każde zderzenie z kimś, kto nią w niego celował wywoływało nerwowe spięcie całego ciała. Krew uderzała do głowy, dłonie same zaciskały się w pięści, a zazwyczaj pogodne, ciepłe oczy o orzechowym odcieniu ciemniały. Bał się - bardzo, czego nie przyznawał, ale mięśnie reagowały instynktownie, gotowe do walki, nie ucieczki. Nierównego pojedynku; gdyby jednak zdołał wytrącić różdżkę z dłoni tego chuchra, miałby szansę. Skupił się właśnie na tym, na ocenie sytuacji, nieświadomie zachowując się tak, jak przed laty na boisku - rozglądając się czujnie, oceniając odległości, nieco się pochylając, gotów do nagłego ruchu, zdecydowanym gestem prawej ręki odsuwając Celine w bok, poza zasięg ewentualnego zaklęcia. Lub własnego prawego sierpowego.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
— Nie, nic mi nie jest — szepnęła prędko, cicho, prosto do Williama, dopiero po chwili orientując się, że musiała go wystraszyć. — To, to nie moja krew. To Bena — wyjaśniła, ścierając z policzka smugę, niedbale jedną dłonią strzepując brud, który oczywiście już wsiąknął w jasną, letnią sukienkę.— Wygrał walkę z Macmillanem, to dlatego. To stąd... — Obróciła się w stronę brata, by wyjaśnić mężowi skąd u niego ten wygląd, ta zasychająca krew, siniaki. — Znalazłam go tu na festiwalu — nigdzie indziej, nie stoczył bitwy z rycerzami, nie wdał się w żadną bezsensowną bójkę. Wygrał honorową walkę. Spojrzała na Celine i na to, jak patrzyła na jej brata. Na jej czuły dotyk, na jej ciepłe spojrzenie — zapatrzona w niego jak w obrazek. Zamilkła na moment, wstrzymała oddech dotknięta ukłuciem zazdrości, która powoli rozgaszczała się w jej sercu. Oto odnaleziony brat stał przy kobiecie — w końcu! — tak pięknej, która była jego jedynym wspomnieniem, jedyną prawdą. Spojrzała na niego — jego ciemne oczy, ciemne brwi krótkotrwałą obawą, że nie czuł tego, co kiedyś, stracił to wraz z pamięcią. Czy to możliwe? By była mu obojętna, a ta mała ślicznotka ujęła go i zagarnęła dla siebie? Nie, niemożliwe. Brat zawsze będzie kochał siostrę, a siostra brata. Pomimo wszystkich przeszkód∂. Zamrugała kilkukrotnie i obróciła się w stronę Williama.
Kiedy pociągnął ją bliżej siebie, a potem wystąpił między nią i Bena nie doszukała się w tym niechęci i aktu troski. W pierwszej chwili pomyślała, że uściska Bena i przywita go jak odnalezionego brata. Z jakimś opóźnieniem dotarło do niej, że próbował stanąć w jej obronie, przesłuchać obcego. A Ben odpowiedział mu taką samą wrogością, grzmiąc nad nimi.
— Nie — mruknęła, poważniejąc. Palce jej dłoni zacisnęły się mocniej na jego palcach, a dłoń wyprostowała, kiedy zbliżyła znów, ku niemu, równając ramieniem, przez co krąg całej czwórki stawał się coraz ciaśniejszy. Spojrzała na tężejącą, przystojną twarz Williama — Williama, który w swym zdecydowaniu i odwadze jej imponował — czując, jak wstępuje w nią frustracja i niezrozumienie. — Przestań, proszę. To nie jest konieczne. To on, to naprawdę Ben, Billy — zapewniła go, powoli rozpromieniając się. Wysunąwszy dłoń z uścisku męża stanęła między nim i bratem i roześmiana próbowała przysłonić mu widok, ściągnąć na siebie jego gniewne spojrzenie. — To Jamie, to on — powtórzyła. — Nic nie pamięta, bo stracił pamięć. Nie odpowie ci. Celine go uratowała. Ben, proszę— zwróciła się do brata, odwracając się tyłem do męża. — Odwiedzimy uzdrowiciela? A m-może pójdziesz się odświeżyć i zjemy razem kolację? Na spokojnie omówimy to wszystko co się wydarzyło? — zaproponowała, spoglądając z nadzieją na brata, nie zakładając, by miała go w tym wszystkim zostawić choćby na chwilę samego.
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Łagodny głos Celine wyciągnął go na powierzchnię, przywracając do rzeczywistości – choć jeszcze przez parę sekund miał wrażenie, że czuje fantomowy zapach pieczonej przez matkę szarlotki. – Pracuje w rezerwacie? – zapytał z zainteresowaniem, żałując, że nie wiedział o smokach kompletnie nic – i tym samym nie miał nic ciekawszego do powiedzenia. Jedynym, co przyszło mu do głowy, była opowieść Josepha o tym, jak kiedyś uciekał przed ziejącą ogniem bestią na miotle, ale postanowił jej nie przytaczać; z jakiegoś powodu wydawało mu się to nieodpowiednie, nie tutaj – a może po prostu wspomnienie dawno niewidzianego przyjaciela zbyt mocno go przygnębiało, przypominając o tym, jak wiele odebrała im wojna.
Uśmiechnął się, lekko, ciepło – chociaż uśmiech nie sięgnął jasnych tęczówek. – Byłem – przytaknął, w czasie przeszłym przemycając historię o przedwczesnym końcu własnej kariery. Dni wypełnione pościgami za złotym zniczem i rozbudzającą adrenalinę rywalizacją miał już za sobą, a chociaż dzisiaj wciąż latał, to trenowanie działających dla magicznego podziemia łączników i dostarczanie przesyłek niejednokrotnie cenniejszych niż jego życie, dalekie było od sportowej beztroski, osiadając na barkach ołowianym ciężarem odpowiedzialności. Nie za wygrany mecz czy zdobycie pucharu, a za ludzi, którzy powierzyli w nim swoje zaufanie.
Może to właśnie ta odpowiedzialność nie pozwoliła mu na dopuszczenie do siebie radości z odnalezienia jednego z nich – brata Hannah, Zakonnika; człowieka, który według każdej definicji był już również i jego rodziną – bez gęstego filtra uplecionego z ostrożności i podejrzeń, wzmocnionego dodatkowo (paranoicznym?) strachem, który pozostawiło po sobie ostatnie spotkanie z Rosierem. Jego obietnica, groźba, rozkaz wydany szmalcownikowi, nie zniknął w niepamięci; wprost przeciwnie, dźwięczał w jego umyśle równie wyraźnie jak wtedy, gdy usłyszał go po raz pierwszy, wdzierając się w myśli jak zardzewiały gwóźdź. Jego echo dotarło do niego również teraz, wraz z widokiem krwi na białej sukience Hannah – i przez chwilę nie słyszał nic poza tym, żadnych logicznych wyjaśnień, argumentów, rozsądnych zdań padających ze wszystkich stron. W ułamku sekundy zapomniał o słowach współczucia, które otrzymał od Celine, zdążył jedynie skinąć jej z wdzięcznością głową, nim cała jego uwaga przeniosła się na żonę – i na człowieka podającego się za jej brata.
Ulga, którą przyniosło jej zapewnienie, że szkarłatna krew nie należała do niej, była obezwładniająca – ale nie pozwolił sobie jeszcze w niej utonąć; nie rozluźnił palców zaciśniętych na różdżce, nie pozwolił im też zadrżeć – chociaż skłamałby mówiąc, że gniew, który zapłonął w spojrzeniu mężczyzny, nie zrobił na nim wrażenia. Był szybki i silny, ale posturą i tak nie mógł się równać z Benem. Zacisnął zęby. – Perc? – powtórzył, potknięcie traktując jako potwierdzenie swojej teorii: że czarodziej, który zaczaił się na Hannah na festiwalu, nie był tym, za kogo się podawał.
Tylko – jakim cudem znała go Celine?
– Nie p-p-pamięta? – powtórzył, zwracając się do żony, ale ani na moment nie odrywając wzroku od Wrighta. – Bardzo wygodne. W ten sposób nikt nie sprawdzi jego tożsamości – zauważył uparcie. – Nie – zaprotestował, gdy dłoń Hannah wysunęła się z jego uścisku, przeniósł na nią spojrzenie, serce ścisnęło mu się na widok jej roześmianej twarzy, skąd brała się u niej ta pewność? Zaślepiły ją emocje? Czekała na powrót brata tak długo, że nie było w tym nic dziwnego – ale musiała przecież dostrzegać nieprawdopodobność tej historii.
Popartej słowami Celine; cofnął się o krok, gdy ten nietypowy krąg prawie się zamknął, tym razem przenosząc wzrok na jasnowłosą dziewczynę, dopiero teraz rejestrując czułość gestów, jakimi obdarzyła Benjamina. – Uratowałaś? – zapytał, a między głoski – po raz pierwszy, odkąd Ben pojawił się na polanie – wkradła się niepewność. W żaden sposób nie potrafił sobie tego wyobrazić, ale czy tego chciał czy nie, jego wersja wydarzeń nagle zaczęła się rozłazić, jak kiepsko wykonany szew. Postać młodej dziewczyny nijak nie pasowała mu do tego obrazka, stopniowo uświadamiał sobie też, że gdyby mężczyzna rzeczywiście chciał zrobić krzywdę Hannah, miał już ku temu okazję, kiedy byli na osobności. Wciągnął do płuc powietrze, dłoń trzymająca różdżkę opadła nieco, choć nie schował jej jeszcze całkowicie, czekając na odpowiedź Celine – czując, jak cichy, nieskrystalizowany jeszcze wstyd za tę absurdalną scenę zaczyna powoli zakradać się do jego krwioobiegu.
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
Za wzmiankę o matce już sam pluje sobie w brodę, gdy Eve wyciąga prawdziwie ciężkie działa, celując w opiekuńczość i podkreślając starania rodziny, by utrzymać ją w całości. Ian doskonale zdaje sobie sprawę z matczynej miłości, jednak nadal nie jest to powód, dla którego chciałby porzucić marzenia. Teraz kiedy liznął możliwości szerokiego świata, poczuł wiatr we włosach, zastrzyk adrenaliny, zdobył namiastkę wolności, nie chce się cofać, ani tkwić w bezpiecznych czterech ścianach. Zresztą czy bezpieczeństwo nie jest tu iluzją? Pozbawiony wsparcia Zakon Feniksa będzie znacznie osłabiony, sam niewiele zdziała, a stąd już jeden krok do zagarnięcia reszty wysp brytyjskich przez tych bezwzględnych zbrodniarzy i cała rodzina wraz z cichą ostoją mogą zostać zmiecione z powierzchni ziemi. Na to Ian nie może pozwolić.
- Tak, masz rację - godzi się wreszcie z pewnym ociąganiem i niechęcią, sprzeczkę z Doe uznając za nieodpowiednią. Ostatnie, czego pragnie, to skłócić się z tymi, którzy w pewien sposób nadal go doceniają i chcą, by znajdował się blisko. Wychodzi z założenia, że dobroć Eve musi pochodzić z tego całego instynktu macierzyńskiego, wszak wkrótce sama zostanie matką. Z takimi wręcz niebezpiecznie jest mieć na pieńku.
Wdzięczność jest tym, co Smithowi wynagradza wszelki trud. Nie ma serca brać pieniędzy od tego, o której wie, że nierzadko zmuszona jest do kradzieży, aby przetrwać. Sam galeonami nie śmierdzi, wie jak to jest kłaść po sobie uszy.
- Czy możemy się umówić, że jak się będę przeciążać, to powiem ci wprost, że nie dam rady? - uśmiecha się pogodnie, choć ma świadomość, że tak się nigdy nie stanie. Zwykł przecież biegać na każde zawołanie i prośbę pomocy, rzucając po drodze wszystko, co ma do zrobienia, nawet jeśli jest to zaopiekowanie się samym sobą.
Uśmiecha się tym szerzej, gdy Eve wyraża chęć dołączenia do tłumu skandującego jego imię. Mimo pewności, że świat prędko nie dojdzie do ładu, mając w perspektywie dalszą wojnę z bestialskimi czarodziejami, wciąż wierzy, że nadejdą spokojniejsze dni, kiedy rozgrywki Quidditcha na powrót wrócą do porządku dziennego. Marzy przecież o dołączeniu do Jastrzębi i locie miotła w miotłę z największymi graczami, swoimi idolami. A i to się nie spełni, póki świat nie stanie się lepszym, bezpieczniejszym miejscem.
Kiwa głową, wskazując na dalsze polany, gdzie mają znajdować się gracze. Nie ma nic przeciwko, by wybrać się tam razem z Eve.
- Spokojna twoja śliczna głowa. Już ja tego przypilnuję - śmieje się w rozbawieniu, nie dostrzegając zmieszania na twarzy młodej kobiety. Prowadzi ją ku prowizorycznemu stadionowi na spotkanie z zawodnikami.
| zt x2
is to stand and fight
A ciszę już po chwili wypełniło wzruszenie dawno wyczekiwanego spotkania.
Przyglądała się łagodnemu i pełnemu miłości dotykowi Hannah towarzyszącej bratu, przypatrywała się zakrwawionemu materiałowi opiętemu na brzuchu skrywającym nowe życie; promieniała, nie tylko ze względu na błogosławiony przez Merlina stan, co ze względu na szczęście emanujące z każdego skrawka skóry, z każdego trzepotu rzęs, ze względu na miłość, która biła z każdego gestu. Była odwrotnością swojego męża, który zastygał w podejrzliwości, smagany wątpliwościami wgryzionymi w mięśnie. A Ben? Jej zagubiony, zdezorientowany i przytłoczony Ben. Jak bardzo chciała przyciągnąć go do siebie i szeptać do ucha, że odnalazł świat, którego tak długo szukał, i że teraz wszystko będzie już dobrze.
Ale jego wzroku nie wyostrzały odzyskane wspomnienia, wystarczyło jej jedno spojrzenie, by wiedzieć, że możliwość, której chwytał się w płomiennej nadziei, zawiodła.
Wystrzeliwujące ku górze brwi odmalowały zdumienie wespół z szeroko rozwartymi powiekami, gdy wyjaśnienie Hannah obnażyło powód, dla którego był tak zakrwawiony i poobijany. Półwila słyszała o walkach organizowanych w Weymouth, gdzie obserwatorzy mogli obstawiać zwycięstwa swoich faworytów, i być może powinna była przewidywać, że niewidzialna siła ściągnie ku sobie Bena po jarmarcznej utarczce... - Czy Macmillan nie jest mistrzem? - spytała głucho, bo jego nazwisko tętniło w okalających Dorset szeptach, wybrzmiewało w podnieconych rozmowach i czczych przechwałkach. Podobno nikt nie mógł go pokonać. - To on? Wygrałeś z nim? - spojrzała na Bena wzrokiem roziskrzonym od oszołomienia i zachwytu. Dotychczas wierzyła, że tylko żywioł nie z tej ziemi mógłby pokiereszować go bez użycia magii lub plugawych chwytów w postaci przemyconej broni - i żaden lord, żaden czempion, nie był najwyraźniej takim żywiołem. Żaden śmiertelnik. Nie było mężczyzny silniejszego niż on.
Radość spowodowana jego zwycięstwem, wzruszenie na widok odnajdującej się rodziny, to wszystko musiało zaczekać, gdy w pierś jej kochanka wymierzyło drewienko zimnej ostrożności. Twarz Williama, wcześniej łagodna i pogrążona w zadumie, zdradzała teraz, że byłby zdolny przemierzyć kręte ścieżki piekła, byle zapewnić bezpieczeństwo Hannah. Ta miłość poruszała czułe struny jej duszy, lecz nie byłaby w stanie ukoić wzbierającego w żyłach lęku, bo nie chciała, tak bardzo nie chciała, by Ben musiał doświadczać odrzucenia. Jej nogi poruszyły się niechętnie, gdy Wright odsuwał ją na bezpieczną odległość, gotów zetrzeć się z mającym magiczną przewagę czarodziejem, gdyby Hannah w porę nie zainterweniowała. Oblewająca Celine ulga zajaśniała w spojrzeniu, które posłała kobiecie, po czym przełknęła ślinę i wróciła wzrokiem do Williama.
- Mój brat i jego przyjaciel znaleźli Bena na ścieżce przy lesie - zaczęła cicho. Być może to Ben powinien opowiedzieć im tę historię, lecz przebieg tego dnia w jego pamięci tonął w malignie, gdy każdym skrawkiem istnienia walczył o życie. - Był cały zakrwawiony, poparzony, on... Umierał. Posłaliśmy po uzdrowiciela, który zjawił się prawie natychmiast. Uzdrowił go, ale ciało potrzebowało jeszcze dużo czasu, by przypomnieć sobie o życiu, które w nim drzemało... A Ben walczył. Dzielnie. O każdy oddech. Walczył, bo myślę, że tak bardzo chciał was odszukać, wrócić do was - i żadna śmierć nie miała siły mu w tym przeszkodzić - na jej policzkach rozlał się blady, poruszony rumieniec. Kątem oka spojrzała na Wrighta, z trudem podporządkowując sobie własne ciało, które błagało, by sięgnęła po jego dłoń i splotła z nim palce. - To nie kłamstwo, przysięgam. Na pamięć mojego ojca - szepnęła poważnie. William wiedział już ile znaczyła dla niej taka obietnica, wiedział ile znaczyłaby dla niego, gdyby powołał się na swojego przyjaciela. Tylko to mogła mu zaoferować, by zrozumiał, że opowieść rzeźbiona jej cichym głosem nie była jedynie zawoalowanym oszustwem. Pytanie Hannah sprawiło natomiast, że kąciki jej ust drgnęły leciutko ku górze, kreśląc delikatną linię ledwo widocznego, acz pełnego nadziei uśmiechu. Obietnica kolacji mogła podziałać na Bena jak najsłodsza zachęta, a kto wiedziałby to lepiej, jeśli nie kochająca siostra? Pozostało mieć nadzieję, że i Billiemu będzie z tym po drodze; zignorowała przy tym niemrawe ukłucie w sercu, bo na taką kolację nie miała prawa się wpraszać, a nie podejrzewała, by zaproszenie obejmowało również ją, przypadkową wybawicielkę, towarzyszkę w amnezyjnej niedoli - i żałowała, bo była ich ciekawa. Hannah o ciepłym spojrzeniu, dzieciątka pod jej sercem, odważnego, ale i łagodnego Williama. I była ciekawa też Bena próbującego odnaleźć się w mglistej tożsamości. Kim był?
- Tak - mruknął krótko w odpowiedzi na pytanie półwili, nie zauważając podziwu w jej jasnych oczach. Chętnie pławiłby się w nim, wzmacniając poharatane życiową sytuacją ego, próbując uwierzyć w to, że jest wart zachwytu i uczucia tak pięknej i czułej istoty jak Celine, ale poczucie zagrożenia nie pozwalało mu na dezorientację. Nawet tak słodką, opartą na triumfie i odgrywaniu (a może zgrywaniu?) bohatera. To się teraz nie liczyło, nawet lekki, roześmiany ton Hani, stającej pomiędzy nimi, nie sprawił, że mięśnie Benjamina się rozluźniły. Wręcz przeciwnie, dłonie zacisnęły się w pięści tak mocno, że obdrapania spowodowane niedawną walką zaczęły znów brodzić krwią, ale nie zwracał na to uwagi, wlepiając ponad głową siostry ostre spojrzenie w swego drogiego szwagra. Najwidoczniej niezbyt szanującego zdanie jego żony, skoro nie wierzył w jej zapewnienia. Okazało się to kolejnym powodem do rosnącego wkurwu, zwłaszcza, że różdżka Billy'ego nie zniknęła, a jedynie zmieniła swoją pozycję.
- Odsuń się, Hannah, proszę. Zaraz to ja sprawdzę tożsamość trzewi tego frajera i jego zębów - wycharczał nieprzyjemnie, wbrew sobie, naprawdę nie chciał, by tak wyglądało zjednoczenie z kolejnym członkiem nowo odkrytej rodziny. Z ojcem jego siostrzeńca, na szczęście nie mogącego stać się widzem tego niewygodnego dla wszystkich stron konfliktu. - Nie muszę nic nikomu udowadniać, nie wierzy, to nie, zaraz dostanie to, na co zasłużył - bo przecież nie schował różdzki i choć ta nie mierzyła prosto w serce Bena, to ciągle tam była, przyciągając jego wzrok skuteczniej od siostry obiecującej mu sytą kolację i półwili, tak pięknie opowiadającej o ostatnich tygodniach. Wystarczyła sekunda, by Billy znów podniósł drewienko, by z jego ust padła okrutna inkantacja, a Jaimie znów stracił siebie, zamieniając się w skowyczącą kulę cierpienia, wijącą się na ziemi. Irracjonalne, absurdalne, głupie, znajdowali się przecież na bezpiecznym festiwalu, a jego siostra nie wyszłaby za szaleńca i okrutnika, lecz podrażniona tkanka traumy skutecznie odcinała podszepty zdrowego rozsądku. Nawet, gdy dostrzegł, że przeciwnik robi krok w tył. Dopiero melodyjne słowa Celine sprawiły, że nieco otrzeźwiał, nie uspokoił się jednak, a zawstydził. Okazując to niezbyt wprawnie, skrzywił się wyraźnie, jakby określenia przywoływane przez blondynkę go raziły. Nie chciał, by najbliżsi wiedzieli o tym, że prawie umarł, że leżał brudny i zakrwawiony, że śmierdział śmiercią i zgnilizną; że zapewne przez kilka długich miesięcy głodzono go i torturowano, by w końcu odebrać mu pamięć. A może sam ją stracił, na własne, choć niewyartykułowane, życzenie? Może okrucieństwa, jakich doznawał, były zbyt wielkie a on - zbyt słaby, by zdołać żyć dalej i pamiętać? Brodata i zakrwawiona twarz Bena pobladła, on także zrobił krok w tył, dłonie przestały zaciskać się w pięści, lecz wargi pozostały zagryzione niemal do krwi. - Najwidoczniej teraz to ja przeszkadzam, więc się oddalę. Odświeżę. Czy co tam, kurwa, kolwiek powinieniem zrobić żeby ten idiota przestał mierzyć we mnie różdżką - wycedził słowo po słowie w jasnej aluzji do pełnej emocji wypowiedzi Celine. Mówił z trudem, niezbyt wyraźnie, dotknięty i poruszony - lecz stale czujny, nie odrywając nawet na moment spojrzenia od różdżki ściskanej dłonią Williama. Postawę mógł mieć gniewną, twarz wykrzywioną w ostrzegawczym grymasie, ale oczy pozostawały żałośnie wystraszone. Wbrew temu, co chciał udowodnić i pokazać.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
— Sprawdziłam — odparła hardo i zdecydowanie, wchodząc mu w słowo. Zaciętość wymalowana na twarzy w mgnieniu oka osłabła po chwili, a w czekoladowych oczach pojawiło się ciepło i niewypowiedziana prośba o zrozumienie. Bardzo zależało jej na tym, by mogli skończyć już przesłuchania i wrócili do ognisk, bawiąc się i świętując spotkanie aż do rana. Może i była zaślepiona, ale teraz nie zamierzała dać sobie powiedzieć, że ostrożności nigdy za wiele. Nie ruszyła się z miejsca, przenosząc wzrok na Celinę, kiedy uraczyła ich historią tego nieprawdopodobnego spotkania. Powoli zaczynało do niej docierać — Ben, Jamie — jej Jamie miał kobietę, dziewczynę, piękną jak jutrzenką i słodką jak miód. Coś przewróciło się w jej żołądku, na dźwięk padających słów. Śmierć była blisko, ale nie pochwyciła go w swoje ramiona. Zerknęła na brata, czując jak łzy wzruszenia i żalu wzbierają się do kącików. To potworne co musiał przechodzić. I jak bardzo musiał się bać, nie mówiąc nigdy o tym nikomu i nie pozwalając na zrozumienie tego przez samego siebie. Siąknąwszy nosem odwróciła wzrok od wysokiego i barczttego mężczyzny na drobną i ledwie wystająca zza niego dziewczynkę.
— Już jesteś. Tu, wśród swoich — zapewniła go cicho i łagodnie. — Są tu twoi przyjaciele, Ben. Kiedy tylko będziesz miał siły... A może już, jeśli chcesz... — zaczęła, powoli nakręcając się znów na ruch, wędrowanie, krążenie, byle tylko wziąć go ze sobą, pokazać, przedstawić, przypomnieć, wydostać go spomiędzy macek niepamięci. — Nie — zaprotestowała, kiedy kazał jej się odsunąć. W jej słowach było dużo delikatności, ale zaraz potem powtórzyła zdecydowanie. — Nie, nie odsunę się. Przestaniecie się teraz obaj zachowywać jak dzieci. To jest mój mąż, Billy i się martwi. A to jest mój brat, Ben i nic nie pamięta — Odwróciła się do Billego, objawiając mu najbanalniejszą prawdę. To było proste, proste jak budowa cepa, skąd brała się ta nieufność, złość? Przecież już wszystko sprawdziła, była pewna, to był Ben, musiał być Ben. — Nie! — podniosła głos, obracając się do brata, zasłaniając Williama całą sobą, co nie było trudne odkąd przybrała na wadze. W jej oczach zatlił się strach — nagle i niespodziewanie, nie wiedziała dlaczego. Głos Bena brzmiał obco, choć jego barwę znała tak dobrze. Jego ton był wrogi, a spojrzenie nieobecne, przepełnione złością i nienawiścią. Patrzyła na niego, a paraliżujący strach zmusił ją do wstrzymania oddechu. Po raz pierwszy uświadomiła sobie prawdę.
Człowiek, który przed nią stał i wyglądał jak Ben, nawet jeśli był nim i nikim innym, nie miał już w sobie nic z człowieka, którego znała. Emocje rozszalały się w niej w mieszaninę obawy nie tylko przed jego grzmieniem, ale też za jego utraconą osobowością z troską i współczuciem. Jego traumę odbierała jak agresję, nie mając pojęcia jak potworne odczucia musi przywoływać; jak okrutne rzeczy powracały do niego pomimo utraty wspomnień, goszcząc się w jego sercu w miejscu, które kiedyś zajmowała ona sama. Jej pękało właśnie na pół — czuła się jakby odzyskała i straciła brata w jednej chwili. To mijało, powoli, ustępowało znów radości i wdzięczności, że udało jej się na niego trafić. Odruchowo złapała się za brzuch opiekuńczo i zerknęła na Williama, wracając się do niego przez ramię, intuicyjnie szukając w nim oparcia i ratunku, ale nie przed Benem, a jej własnymi myślami i obawami.
— Sprawdziłam to — zapewniła Moore'a jeszcze raz, sięgając do jego dłoni. — Nic nam nie grozi — zapewniła go z gasnącym przekonaniem w głosie. Nie groziło, to był Ben. Nigdy nie rzuciłby się na Williama z pięściami. Może był w szoku? Tyle się teraz wydarzyło. Czy to za dużo? – Nie przeszkadzasz — zwróciła się do Bena ponownie, spoglądając na niego. — Nie nazywaj go tak. Ma na imię Billy i napewno nie jest idiotą. Graliście razem w drużynie, w quidditcha. Graliście w Jastrzębiach z Falmouth, Ben. Byliście kumplami — dodała z rezygnacją, cofając się w stronę Billa, czując gorycz w ustach. Szukała jego dłoni. Chciała iść za Benem, nie zostawiać go oni na ułamek sekundy, by nie zgubił się już więcej. Chciała pomóc mu się przebrać, umyć. Mogłaby opatrzyć jego rany, opowiedzieć mu o wszystkim, ale nagle nie wiedziała co ma zrobić i nie była w stanie wykonać żadnego ruchu. Ani kroku. W tył, w przód. — Ja... — zaczęła niepewnie. Powinna mu powiedzieć, by poszedł odpocząć? A może kazać przeprosić Williama? Iść, czy zostać? Nigdy nie miała takiego mętliku w głowie, nigdy nie czuła się tak zagubiona i bezradna jak teraz. Jedyne co przyszło jej do głowy to usiąść na trawie i się rozpłakać, ale jeśli to zrobi, już nie wstanie. Pozostawiła więc sprawę niedokończona, niedopowiedzianą. Zawieszoną w próżni. Nicości. Jakby sama mogła się rozwiązać jakimś cudem.
|zt
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Ostatnio zmieniony przez Hannah Moore dnia 13.12.23 17:37, w całości zmieniany 1 raz
Sprawdziłam to, dotarło do niego, ale dopiero wtedy, gdy powiedziała to po raz drugi, a dotyk jej ciepłych palców przywrócił go na moment do rzeczywistości. Oczywiście, że to zrobiła; dlaczego choćby przez chwilę sądził, że było inaczej? Hannah nie była głupia, a w szeregach Zakonu Feniksa działała niemal tak samo długo jak on; wiedziała, jak smakowała zdrada, i do czego zdolny był wróg. Przymknął na sekundę powieki, sugestia, że zachowywał się jak dziecko, zapiekła go do żywego. Starał się jednak tego nie okazać, uparcie nie odwracając też wzroku w stronę żony – obawiając się, że w jej oczach zobaczy politowanie lub co gorsza: rozczarowanie. – P-p-przepraszam – powiedział wreszcie; dłoń dzierżąca różdżkę opadła, pomiędzy głoskami przelewało się zagubienie. Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni było mu tak wstyd. – Ja – myślałem – nie byłem pewny – ciągnął, uparcie nie patrząc żadnemu z nich w oczy. – T-t-to mógł być… – zaczął, podejmując ostatnią próbę wyjaśnienia swojego zachowania, racjonalizacji kierującej nim ostrożności, ale w urwanym zdaniu zabrakło pewności, ciężaru. Sam już w to nie wierzył, brnięcie w to dalej nie miało zresztą sensu; chciał po prostu to wszystko naprawić, sprawić, żeby cała ta scena – którą teraz musiała już śledzić więcej niż jedna para oczu – odeszła w zapomnienie.
– Nie – zaprotestował szybko, gdy dotarły do niego ostatnie słowa Bena, przerażony, że mógł całkowicie zrujnować dla Hannah tę chwilę. – Wybacz Ben, zachowałem się jak k-k-kretyn. Masz rację – przyznał, nie precyzując, do kogo właściwie się zwracał. Do wszystkich chyba, bo wszyscy ją mieli. – Powinniście poszukać uzdrowiciela. Niech na ciebie też sp-p-pojrzy – poprosił, odwracając się w stronę żony, po raz pierwszy od dłuższej chwili odnajdując jej tęczówki, spoglądając przepraszająco. – Mógłby? – upewnił się, przenosząc wzrok na Celine. Wydawało mu się, że to z jej ust padło wcześniej nazwisko magomedyka, uznał więc, że był to ktoś jej znajomy. – Ja poszukam Amelii, zrobiło się późno – stwierdził, oswabadzając dłoń z uścisku Hannah. Schował różdżkę, to była oczywista wymówka; dziewczynka przebywała pod czujną opieką jego brata, z całą pewnością nie musiał się więc martwić o to, czy zostanie bezpiecznie odprowadzona do namiotu. – Znajdę was p-p-potem – obiecał. – Naprawdę dobrze, że wróciłeś – powiedział jeszcze do Bena, uśmiechając się – uśmiechem, który nie sięgnął ani oczu ani głosu. Nie dlatego, że się nie cieszył, odnalezienie się brata Hannah było wspaniałą wieścią, a te docierały do nich ostatnio rzadko – ale radość nie była jeszcze w stanie przebić się na powierzchnię, przygnieciona irracjonalnym przekonaniem, że jego zachowanie pozbawiło go do niej prawa.
Zanim się odwrócił, spojrzał na Hannah raz jeszcze, mając nadzieję, że zrozumie.
| jeśli nikt nie protestuje, to Billy zt
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
Machnął ręką na tłumaczenia szwagra, nie potrzebował przeprosin - a spokoju. Chwili na uporządkowanie tak wielu nowych postaci, uczuć, zależności. I na stłumienie lęku. - Dobra tam, rozumiem, Billy, tylko no, się wkurwiłem - mruknął, wspinając się na wyżyny wyrozumiałości. Dalej brzmiał nerwowo i zerkał z ukosa na kieszeń, do której mężczyzna schował różdzkę, obracając się tak, by stanąć przodem do przesuwającego się Williama - i nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Poturbowane ciało działało instynktownie, poza rozumem, nie chcąc dopuścić do ponownego stanu zagrożenia życia. - Hannah nic nie jest, to ja ją pobrudziłem po prostu. Myślę, że potrzebuje teraz z tobą pobyć, sam na sam - wszedł w słowo zadziwiająco rozsądnie, wyczuwając, że czarodziej zamierza się ewakuować. Słusznie, Ben nie czuł jednak satysfakcji; nie odstraszył go swoją posturą i żałosną paplaniną - to Hannah zawdzięczali zawieszenie broni.
- No nie wygląda na kogoś, z kim gram do jednej bramki - mruknął jeszcze na wieść o wspólnej historii miotlarskiej; zaintrygowało go to, Billy mógł stać się skarbnicą wiedzy - ale na pewno w innych okolicznościach.
- Amelia? - powtórzył, marszcząc brwi; nie miał pojęcia, o kogo może chodzić. O matkę Billy'ego? Siostrę? Kolejna osoba, zapewne mu także bliska, której nie pamiętał. Nie czuł się na siłach, by zatrzymywać szwagra ani dopytywać dalej o personalia kuzynki, przyjaciółki czy może zagubionego psiaka, którego William nagle musiał odszukać. Spojrzał na Hanię; Hanię przejętą, zakrwawioną, bardzo ciężarną. Westchnął współczująco i położył na jej ramieniu rękę, z zaskakującą delikatnością, wspierająco.
- Ja...to znaczy, my - zerknął na Celine, niemal zapomniał o jej obecności, co tylko podkreślało skalę zagrożenia, w jakim się znalazł- pójdziemy coś zjeść. Dużo emocji i no... - zupełnie nie potrafił mówić o uczuciach, brzmiał więc na trochę wstawionego i skołowanego. - Dolina Godryka, domek na rozdrożach, za południowym krańcem. Tam pomieszkuję. Pomieszkiwałem. Nie wiem - znów westchnął, bardziej rozdzierająco, przesuwając rękę z barku na dłoń siostry. - Znajdziemy się, prawda? Będziemy niedaleko, nad brzegiem, przy tym ognisku obok dziwnego drzewa, wygiętej sosny - dodał, wyraźnie wymawiając każdą głoskę, wpatrując się prosto w oczy Hani. Prosząco. Musieli się znaleźć - ale teraz potrzebowali ochłonąć. Spojrzał ponad ramieniem siostry na zbierającego się do odejścia Billy'ego. - Zobaczymy się niedługo. W lepszych nastrojach. Ja też jestem trochę...nieswój - dodał, pierwszy raz podczas konfrontacji: przepraszająco. Delikatnie popchnął Hannah w stronę Williama, kiwając mu głową. - Zaopiekuj się nią - polecił nowo odkrytemu szwagrowi, po czym zrobił kilka kroków w tył, instynktownie ściskając za rękę Celine. Gotów zniknąć za linią drzew, oddzielających łąkę od dalszej części plaży, by dopiero tam, w ciszy, móc w pełni zrozumieć, co właśnie się stało. I kim się stał - Benjaminem, a nie Percivalem.
| jeśli nikt nie zatrzymuje, to Celina i Ben z tematu
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
- Neala! Neala! - powtarzał wciąż jej imię, wołając dziewczynę, kiedy wbiegł już w tłum świętujących czarodziejów; jakim cudem zgubił ją tak szybko? Musiał ją złapać, powstrzymać przed tym, co próbowała zrobić - ostatnie, co było Yulii teraz potrzebne, to służby na karku - ale nie chciał jej też zostawiać bez pomocy. Miała złamany nos, krwawiła, nie powinien jej takiej zostawić - ale jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że z tą raną nie zajdzie daleko. Cóż, Yulia nieźle ją urządziła. Trzymał się z boku, w tłum Neala wejść nie mogła - ryzyko, że oberwie z łokcia, wydawało się tam zbyt wysokie. - Neala! Gdzie jesteś?! - powtarzał krzykiem, aż wypatrzył wreszcie jej rude włosy, nie słyszała go czy nie chciała słyszeć? Wypuścił z ust powietrze, przez chwilę przyglądając się jej oddalającym się plecom, aż w końcu ruszył biegiem, równając się z nią krokiem w kilka susów. - Neala, wszędzie cię szukam, co ty wyprawiasz? Nie słyszałaś mnie? Przecież powiedziałem, że ci pomogę! Zamierzam pójść z tobą do tych uzdrowicieli, nam obu będzie łatwiej, jeśli zechcesz mnie zauważyć - podkreślił z wyraźnym wyrzutem, spoglądając na nią z boku. - Wiesz w ogóle, dokąd idziesz? Widzisz cokolwiek? - Wyprzedził ją, zwracając się przodem do niej - ale nie stanął, przesuwając się drogą tyłem. - Popatrzysz na mnie? - dopytał uparcie, bywał zawzięty, trudny do spławienia. - Zamierzasz stroić na mnie fochy? Przecież próbowałem wam pomóc! - przypomniał z niechęcią, czym zasłużył sobie na takie traktowanie? To on mógł być zły na nią - pobiła Yulię zupełnie nie jak ona. Co ją tak poniosło? Westchnął, oglądając się przez ramię i w ostatniej chwili wyminął idącą z naprzeciwka kobietę, do namiotów uzdrowicieli nie było daleko, ale do przejścia mieli kawałek. Jim by mu nie darował, gdyby zostawił ją tu tak po prostu, zresztą nie chciał tego robić. Podejrzewał, że nie była... przyzwyczajona do podobnych urazów. W każdym razie - nie tak jak oni. Może Yulia faktycznie przesadziła? Znikąd się to nie wzięło - sama sobie tego oka nie podbiła.
Gdzie jestem? Z daleko od niego. Jak najdalej, niechże już pójdzie i spokój mi da, rozmawiać o czym nie było. Pomocy potrzebowałam, ale nie jego bo nosa i tak naprawić mi nie był w stanie. Nie odwróciłam tęczówek kiedy znalazł się obok, ale wiedziałam że to musiał być on. Zresztą odezwał się zaraz. Brwi zmarszczyły mi się trochę. Nie mój problem że szukał, zdrajca przebrzydły jeden. Nie prosiłam żeby szukał. Co ja wyprawiałam? JA? S E R I O ? Wielki wspaniałomyślni rycerz Marcel Sallow Carrignton. Słyszałam, ale już zdecydował komu pomagać będzie, poradzić sobie mogłam sama. Zacisnęłam mocniej wargi, zamrugałam kilka razy stawiając kolejny krok. Cokolwiek widziałam. Dokąd szłam też - mniej więcej. To nie było daleko już. Namioty uzdrowicieli były przy tych organizacyjnych, byłam tam już wcześniej przecież. Żaden problem wziąć i dojść tam ponownie. Wrzałam z niesprawiedliwości która mnie spotkała. Uniosłam brwi w niezadowoleniu. Stroić fochy? Tak, odpowiedź brzmiała tak. Mógł sobie to nazwać jak chciał, ale milczałam dalej uparcie przez cały ten czas i gadać nie zamierzałam z nim dzisiaj już więcej póki złość mi nie przejdzie. Potrzebowałam Jima - śmignęło gdzieś mi w myśli. Jakiegoś marnego żartu, zapewnienia że to nie moja wina, kogoś kto stanąłby za mną, nie przeciwko mnie. Ostatnie zdanie jednak przelało całkowicie czarę. Zatrzymałam się spoglądając na niego z rozwartymi szeroko oczami.
- Nam? - powtórzyłam za nim. - N-A-M?! - wydarłam się, zaraz jęknęłam, skrzywiłam, oczy zaszły mi łzami. - wyciągnęłam przed sobie rękę z sakiewką. Wzięłam wdech, jeden, drugi trzeci. - Nie Marcel, próbowałeś pomóc jej. Mnie uratowałeś przypadkiem, a potem oskarżałeś o wszystko, próbując wzbudzić poczucie winy za to że nie zgodziłam się na to by tutaj kradła i broniłam samej siebie. Więc z łaski swojej bądź tak miły i chociaż nie kłam mi w twarz, albo spójrz prawdzie w oczy jeśli wierzysz w tą bajkę którą utkałeś sobie w głowie. - odwróciłam się ruszając kilka kroków. - Nie wiem czy chce wiedzieć, co sprawiło że porzuciłeś sprawiedliwość - fakt, że ją dłużej znasz czy to że ma ładniejszą twarz. Nawet nie mów, poczuje się tylko upokorzona bardziej. - wzięłam wdech, nadal zasłaniając nos. - Ale może zamiast zarzucać mi “strojenie fochów” łaskawie do ciebie dojdzie, że mam POWÓD by być na ciebie zła. - milczenie wyszło mi jak zawsze - czyli wcale, ale wróciłam do przerwanego pochodu próbując dostać się do namiotu medycznego.
a perfectly put together mess.
is playing
tricks on you,
my dear
- O jakie wszystko? To nie ty ją pobiłaś? - Szarpały się, ale rzeczywiście nie widział momentu, w którym oko Yulii zostało podbite. - Zrobił to ktoś inny? Widziałaś, kto? - zapytał od razu, ze wzburzeniem, myślał, że w Weymouth będzie bezpiecznie. Kłamał jej w twarz? Czym niby? Dobra - Yulia kradła - nie miało sensu udawać, że było inaczej albo że Neala widziała coś innego, niż faktycznie widziała. Ruszył za nią, kiedy odwróciła się i poszła w inną stronę, szybko z powrotem zrównując się z nią krokiem. - Porzuciłem co? Sprawiedliwość? Ty się słyszysz w ogóle, Neala? Co w tym jest sprawiedliwe? To, że straże tego miejsca na twoje słowo chwyciłby ją za kłaki i cholera wie, co by jej zrobiły, bo w ciemno uwierzyłyby w twoje słowa? Co z tego, ze prawdziwe, nie widzisz, czym się różnicie? Jedno twoje chrzanione słowo mogło jej przekreślić wszystko, myślisz że na moje oskarżenia zareagowaliby tak samo?! To tylko parę monet, ocaliłaś je - brawo! Mam nadzieję, że jesteś z siebie dumna, Yulia nie zje śniadania, a twoje staruszki kupią sobie nowe włóczki! - Nie zauważył nawet, kiedy w złości podniósł głos. Czy znał ją dłużej, znał, czy miała ładniejszą buzię, uważał, że miała. Czy bez jednego i drugiego też by jej bronił, nie zastanawiał się nad tym. - Upokorzona? Ty? Bo ktoś nie usłuchał rozkazu? Wiesz, jaki upokarzający jest pusty żołądek?! - mówił w emocjach, nie myślał o tym, że gdyby nie Neala, sam nie miałby tutaj co jeść. - Przestań się wygłupiać, jaki ty masz powód? Zabrałem ją od ciebie! - przypomniał ze złością, odciągnął Yulię, a potem... uciekł spojrzeniem gdzieś w drugą stronę, potem próbował odebrać jej głos, żeby umilkła i przestała obrażać Nealę, ale coś w niej pękło. Nie rozumiał czemu, ale czuł, że popełnił wtedy błąd.
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Dorset