Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Dorset
Brzeg
Organizowane w Weymouth pod przewodnictwem Prewettów uroczystości od setek lat łączyły czarodziejów niezależnie od ich pochodzenia, majętności i zajmowanych stanowisk. Miłość wszyscy świętowali wspólnie. Sierpień był czasem radości i spokoju dopóki nie rozpętała się wojna. Wynegocjowane w czerwcu zawieszenie broni pozwoliło czarodziejom i czarownicom na powrót do tradycji po dwóch latach walk i rozlewu krwi. Choć strach nie opuszczał ludzi, pozwolił im na chwilowe odetchnięcie od toczonych bitew i ucieczkę przed koszmarami.
Weymouth na nowo wypełniło się śpiewem, słodkimi zapachami, gwarem rozmów i przede wszystkim ludźmi. Tradycyjnie wianki plecione były przez panny, które ofiarowały je kawalerom. Zrywały kwiaty w samotności rozmyślając o własnych uczuciach, ale dziś plotły je także zamężne czarownice, w parach i grupach, ufając, że w ten sposób przypieczętują swój związek. Z kwietnymi koronami kierowały się ku plaży, gdzie puszczały na wodę wianki. Tam zainteresowani nimi kawalerowie, mężowie, narzeczeni i sympatie rzucali się morskie fale, by wyłowić dla wybranki serca jej wianek. Stara tradycja mówi, że panna nie może odmówić tańca kawalerowi, który wyłowi jej wianek.
Wśród świętujących czarodziejów krążą ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
▲ W wiankach może wziąć udział nieograniczona ilość multikont, nieograniczoną ilość razy, ale każda postać może tylko raz rzucać kością Wianki. Rzucać kością Wianki nie mogą postaci, które pojawiły się na Wielkiej uczcie w Londynie. W losowaniu mogą brać udział wyłącznie aktywne postaci.
▲ Wyjątkowo w temacie może przebywać więcej niż jedno konto tej samej osoby jednocześnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:08, w całości zmieniany 2 razy
-My też się cieszymy! - zapewnił szczerze Anne, choć zdziwiło go, że nie mogła ich znaleźć. W Dolinie Godryka łatwo było na nich wpaść, ale może chodziło o tłumy na Festiwalu? -Mamy tu namiot, my i dziewczyny! - opowiedział, a chwilę później poprowadził ją do tańca. Z uśmiechem, szczerym - choć niedawno nie miał ochoty na zabawę, to alkohol i skoczna melodia i obecność Anne znacząco poprawiły mu humor. Była śliczna, nawet w nowej fryzurze i żwawo dotrzymywała mu kroku. Szalony obrót na moment zaparł mu dech w piersiach, ale zwinnie złapał Anne w tańcu, spódnica zafalowała, głos dziewczyny rozbrzmiał tuż przy jego uchu. Co robili?
Isabelli nie ma, przemknęło mu przez myśl, ale jak mógł jej o tym opowiedzieć t e r a z, w trakcie zabawy? Czy powinien? Zdusił słowa w gardle, a choć jego oczy nieco przygasły, to spróbował utrzymać uśmiech na twarzy.
-U nas? Och, nic... nowego. - skłamał bez zająknięcia. -Ja ciągle mam nadgodziny w pracy, Jimmy dostał pracę... - Merlinie, to chyba nudne. -...a od początku Festiwalu bawimy się tutaj! Ja jutro muszę wyskoczyć na jeden dzień do pracy, ale wszyscy nadal tu będą, zostaniesz z nami? - wyrzucił z siebie na kilku wydechach, usiłując zarazem prowadzić Anne w tańcu. -Daj spokój, czemu miałoby ci być głupio? Cieszę się... cieszymy, że z nami jesteś, że jesteś cała. - dopiero teraz uśmiech przybladł. Nie wypowiedział strasznych podejrzeń na głos, ale pewnie mogła się domyślić, co przemknęło mu przez głowę - trwała wojna, zniknięcie koleżanki niepokoiło.
Nie, nie chciał myśleć o wojnie.
Splótł ze sobą ich dłonie i odchylił się do tyłu, by zawirowali razem w jeszcze szybszym tempie i...
...stracił równowagę, wywalając się tyłkiem w piasek.
-A-a! - jęknął, przez chwilę nie rozumiejąc dlaczego świat wciąż się kręci. Spojrzał z dołu na Anne. -Nic ci nie jest? Przepraszam! Teraz to mi głupio... - westchnął, mając nadzieję, że nie przyniósł na tą zabawę pecha...
...a może przyniósł? Dopiero teraz z niedowierzaniem dostrzegł, że Liddy nie tańczy, czyżby odmówiła Marcelowi? Poczuł ukłucie winy, ale na szczęście przyjaciel dołączył do Neali i Jima. Celine też przerwała już taniec z Finnem, więc i on podszedł bliżej całej grupy, zachęcając gestem Anne aby dołączyła. Wybałuszył oczy, widząc jak Marcel zachęca Nealę do akrobacyjnych konfiguracji - czy Jim uniesie ich obydwoje?
-Założę się o knuta, że się wywalą. - szepnął do niej konspiracyjnie, choć nie miałby odwagi wypowiedzieć tego podejrzenia kolegom w twarz.
little spy
Jeżeli był dla niej szansą oderwania się od codzienności, odsapnięcia, złapania kontaktu z samym sobą, z tym co jeszcze dawało im spokój w tych burzliwych czasach - cóż, była tym samym dla niego. Może i nie był tak bezpośrednio zaangażowany w misję ratowania sprawiedliwego świata, ale jak każdy próbował radzić sobie z rzeczami, które go przytłaczały. Problemy w rodzinie, zmartwienia o Celine i jej przyszłość, która zupełnie nagle stała się jego odpowiedzialnością - ale też praca w hrabstwie, w którym w każdej chwili mogły rozpocząć się działania wojenne, i ubóstwo, i życie przyjaciół. I wizje, które nie dawały mu spać. I samotność, wtedy, gdy nie śpiąc wpatrywał się godzinami w zacieki na suficie sypialni.
Na przestrzeni lat i podróży przez jego ręce przewinęło się sporo kobiet. Każdą z nich szanował, nigdy żadnej nie skrzywdził, ale ich wspomnienia były zupełnie nic nieznaczące, gdy w zasięgu wzroku tylko pojawiała się Lucy.
To byłby patetyczny romantyzm, gdyby przyznał, że przez te wszystkie lata nie wiązał się z nikim na stałe, bo na nią czekał. Byłoby to też kłamstwo. Zdążył już uwierzyć, że ich drogi nigdy nie zejdą się ponownie, że może gdzieś umrze i nigdy się o tym nie dowie - ona lub on. Był po prostu zajęty pracą, swoimi ideałami, swoimi przygodami, które dawały mu okazję zapomnieć o tym jak cholernie był zmęczony.
Nie wydawał się za to zmęczony teraz, dzisiaj, kiedy stał przed nią mokry i zimny od morskiej wody. Wyglądał z osiem lat młodziej, kiedy z szerokim uśmiechem godnym małolata wplątywał jej we włosy równie przemoknięte kwiaty. Nie był w stanie ukryć ekscytacji tym zrządzeniem losu i szczęściem, jakie go spotkało, kiedy odgarniał jej włosy z czoła i pochylał się, by skraść jej krótki pocałunek zwycięstwa.
- Jeżeli tak chcesz, to mogę też zeznawać. Znajdę świadków - odparł lekko na jej żartobliwą uwagę, a potem sam przysiadł na piasku, opierając łokieć na kolanie. - Cholera, nie mam nawet ręcznika. Evanesco chyba nie działa na skórę, co? Lepiej nie próbować. - Potrząsnął głową, ochlapując ją kropelkami wody, a potem odgarnął do tyłu swoje przydługie włosy. - Chyba powinienem się ostrzyc.
Zaśmiał się, kiedy skrytykowała swój wianek. Potem wyciągnął otwartą dłoń, w której ściskał dotąd dwa niewielkie, złocące się kamyki.
- Żeby wygrzebać z mułu te sypiące się kwiaty, musiałem zgarnąć całą garść piachu. Ale zobacz co jeszcze znalazłem. Myślałem, że to może bursztyn albo jakiś wyjątkowo ładny kamień, ale to może być nawet odłamek z gwiazdy. Masz - Udało mu się wyłowić dwa, więc jeden włożył jej do ręki zanim mogłaby zaprotestować. - Gwiazda dla ciebie, bo Merlin zamknął wszystkie gwiazdy w twoich oczach. Czy jakoś tak to szło... Nie wiem, ale słyszałem jak Louis praktykant powiedział to Doris z księgowości i wzięli potem ślub, więc może na ciebie też zadziała - Uśmiechnął się przewrotnie, błyskając zębami. Ton miał lekki i zaczepny, ale ciężko było stwierdzić czy w pełni żartuje. Potem oparł się dłonią o piasek i odchylił głowę w zamyśleniu. - Naprawdę pierwszy? Ja co prawda od lat nie byłem na festiwalu, nie mówiąc już o łowieniu wianków pięknych kobiet... ale kiedy byłem młodszy... - Pokręcił głową i parsknął. - Tradycja nakazuje taniec. I pocałunek, czasem, ale to już sobie wziąłem. - Na próbę wyciągnął dłoń i złączył ich palce na piasku. Gdzieś wokół, w innej rzeczywistości, nadal pobrzmiewał szum rozmów, muzyki i śpiewów, ale przed ich oczami znów rozpościerał się tylko ocean.
daję Lucy jeden z odłamków spadającej gwiazdy
frighten me
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
- Wybacz – wciąż z uśmiechem dodała jednak na wszelki wypadek, bo może faktycznie ciut zbyt mocno wpadła w przyjaciółkę. To wszystko jednak z emocji. Naprawdę cieszyła się na jej widok i tak się stęskniła! Miała ochotę wypytywać ją o wszystko: gdzie była, co się z nią działo… ale na to z pewnością jeszcze przyjdzie czas.
Co do zwykłych i niezwykłych wianków – Liddy tylko bezradnie wzruszyła ramionami, bo nie wiedziała jak się plecie ani jedne, ani drugie.
- Eve powiedziała, że mi pokaże, to się dołączysz i sama się przekonasz! Będzie fajnie – uśmiechnęła się pogodnie, bo nagle wizja nauki splatania kwiatków wydała jej się jakaś milsza.
Tylko na wieść, że Ania nie chciała im przeszkadzać, zmarszczyła lekko brwi i spojrzała pytająco najpierw na nią, potem na Nelę, która to przed chwilą powiedziała. Nie rozumiała o co tak właściwie mogło chodzić, bo przecież nie o „przeszkadzanie”.
- Jesteś jedną z nas, nigdy nie będziesz przeszkadzać – powiedziała z przekonaniem, patrząc z powrotem na Anię, zanim Steff porwał ją do wspólnych pląsów. No i pięknie.
Gdyby jeszcze Marcel nie wystartował z tym zaproszeniem do tańca… Na szczęście wystarczyło, że się zatrzymała i wyraźnie powiedziała, że nie chce tańczyć, żeby kumpel puścił jej dłonie. Odetchnęła i jak za sprawą zaklęcia rozluźniła się czując natychmiastową ulgę. Dosłownie, jakby jakiś ogromny ciężar opuścił jej ramiona i z powrotem pozwolił być jej sobą. Z Sallowem nie musiała się kłócić ani szarpać i była mu za to tak wdzięczna…
Tylko czemu miał taką niewyraźną minę i wyglądał na spłoszonego? Jednak zareagowała zbyt ostro? I już otwierała usta, żeby jakoś załagodzić sytuację (czy powinna przeprosić?), ale wtedy usłyszała wołanie Jima i odruchowo spojrzała w jego kierunku. Ratował sytuację, więc posłała mu uśmiech, a kiedy Marcel ruszył w tamtą stronę, poruszyła bezgłośnie ustami w krótkim: „dzięki”. Nie była pewna czy to zauważy, ale nieważne. Ważne, że zadziałał sto razy lepiej od niej.
Jeszcze zanim Doe zawołał i na nią, żeby przyszła z aparatem, Lidka chciała do nich ruszyć, ale niespodziewanie przy niej zmaterializowała się Celina. Spojrzała na nią, na najpiękniejszą z modelek dzisiejszego dnia i już miała odmówić, jak to przecież zrobiła i w przypadku Steffa, ale tym razem coś ją powstrzymało i się zawahała. Może to ten jej uśmiech? Liddy nie lubiła być na zdjęciach, wiedziała, że nie wygląda w najmniejszym nawet stopniu ładnie i to ona tu była od uwieczniania chwil, ale…
- Tak, chodź – zaskoczyła sama siebie odpowiedzią i z łobuzerskim uśmiechem ruszyła prędko w stronę pozostałych przyjaciół formujących właśnie z siebie wieżę. Nie zastanawiała się wcale, ani czy Celine będzie potrafiła obsłużyć jej aparat, czy go nie upuści (oby nie!), nieważne, po prostu zdjęła rzemyk futerału z szyi i podała urządzenie blondynce i nie czekając już na nic skoczyła na szczupaka w piach przed Jimem. Pół plaży wsypało jej się w jednej chwili pod koszulę, ale się tym nie przejmowała leżąc w najlepsze na piasku. Tak samo jak tym, że jeśli Doe nie wytrzyma pod ciężarem Marcela i Neali, to wszyscy runą właśnie na nią. Aj tam, mówi się trudno!
- Ania, Steff! Chodźcie szybko do zdjęcia! – zawołała na nich, bo akurat podeszli bliżej. - Gdzie Fin? Fin! – krzyknęła wciąż leżąc w najlepsze na piasku, teraz już na boku, przodem do ich nowej fotografki. - Wytrzymaj, Jimmy, wierzę w ciebie! - odwróciła głowę, żeby spojrzeć jak sobie radzi i posłać mu szeroki uśmiech.
1, 2, 3
I'll be there
Żadna z osób, którym się przyglądał, nie miała zauważyć, że jest obiektem badawczym — o ile nie spotykali się w bezpiecznych ramach kontekstu gabinetu. Ludzi to krępowało, peszyło, nastrajało wrogo. Może podświadomość Primy była zresztą bardziej świadoma tego badawczego spojrzenia niż sama pani Howell, bo rudowłosa już podeszła przecież do niego z cichą wrogością, z mieszanką lęku i rezerwy.
Choć, czy w przypadku rudowłosych, powinno go to w ogóle dziwić?
W młodości—bo nachalnie przyglądał się innym już od dzieciństwa, zanim nauczył się mrugać, pozbawiony kontaktu z większością rówieśników i złakniony zrozumienia ich emocji—dziwiło go zresztą, że ludzie nie chcieli być widziani, że tak bardzo się tego bali.
Jego nie zobaczył nigdy nikt poza bratem w młodości i Letą w dorosłości, nie tak naprawdę. Może nikt nie powinien zobaczyć prawdziwego jego, ale i tak czasem tego łaknął, a czasem bał się, że przejrzenie jego masek to tylko kwestia czasu. Niedawno ktoś nadał mu zresztą całkowicie nową maskę, słodką i wyidealizowaną, ale Hector czekał tylko na spektakularne rozczarowanie, tik-tok, tik-tok, a wiatr rzęził w uszach, a na plaży zrobiło się zimniej.
Zamrugał, wreszcie—ale tylko dlatego, że nie potrzebował tu duchów, ani martwych ani żywych.
-Uhm. Kaczka - a Prima Howell widzi w nim nie dwudziestoletniego ucznia, a siedmiolatka? -Dobrze. - co mu szkodzi, dawno nie puszczał kaczek. Victor robił to lepiej. Zamachnął się, cisnął kamień w morze, a ten żałośnie plusnął w wodę i nawet się nie odbił. Victor naprawdę robił to lepiej.
W ciężkim milczeniu obserwował jej pobladłą twarz i rozbiegane spojrzenie. Próbował przejrzeć ponad szczupłą (zbyt szczupłą) sylwetką, pełnymi wargami (w dziwny sposób jej usta przywodziły mu na myśl Celine, czy to dlatego, że obydwie były smutne...?) i gęstymi włosami, w których słońce igrało miedzianymi odblaskami. Do tych ostatnich powracał wzrokiem najczęściej, a fachowe wnioski wciąż mu umykały. Może po prostu była onieśmielona, przestraszona, w żałobie. Może pragnęła niegdyś towarzystwa ucznia, ale nie Hectora Vale. To nie pierwszy raz, gdy ludzie doceniali go tylko w masce, choć ta na kursie była przecież półprzeźroczysta. Jego zainteresowanie alchemią było szczere - podobnie jak fakt, że tylko tam czuł się bezpieczny i szczęśliwy, uciekając z sypialni jednej rudowłosej kobiety do pracowni innej.
Podobno pocałunki potrafiły obudzić śpiącą królewnę, ale oczytany w greckich mitach chłopiec zawsze uważał to za wyrafinowaną metaforę tego, co Apollo robił nimfom (gwałtu).
Wierzył za to, że niektóre słowa i tematy potrafią uspokoić zestresowanego pacjenta, przebić pancerz - i to niepostrzeżenie. Z ulgą zauważył, że i Prima ożywiła się na wieść o eliksirach, że nie utraciła jeszcze tej części siebie, tak integralnej niegdyś dla jej tożsamości.
-Potrzebuję. - przytaknął. W przeciwieństwie do wielu mężczyzn, przyznawanie się do potrzeby pomocy przychodziło mu stosunkowo łatwo - szczególnie, gdy miał w tym dodatkowy cel. Nie chciał utracić z nią kontaktu, nie po tym, gdy przez tyle miesięcy uznawał ją za martwą. Może to ryzykowne, ale byłoby mniej ryzykowne gdyby wyrzekła się nazwiska po mężu - a on utracił już zbyt wiele więzi, by porzucać znajomości bez namysłu. -Kometa zrujnowała moje ingrediencje i rozstroiła proces warzenia, nie nadążam z odrobieniem strat - a popyt na zamówienia rzadkie i zaawansowane rośnie. - streścił krótko. Trochę koloryzował, nadążyłby ze stratami, ale to ładny wstęp. A proces faktycznie był najlepszy i Prima znała się na astronomii lepiej, najlepiej. To, że nawet ją kometa rozstroiła przyjął zmarszczeniem brwi, ale—miłosiernie—bez komentarza. -Eliksir demencji. - zaczął bez namysłu, diagnozując najpilniejszą potrzebę. Użyteczny w magipsycohiatrii, ale przekraczający trochę jego możliwości z zakresu astronomii - mógłby kiedyś nadrobić wiedzę, ale do niedawna prościej było go kupić. -Szkarłatne wybawienie, jak zawsze. - mruknął, zniżając głos. Był magipsychiatrą, ale w Rhyl znano go jako wiejskiego, dyskretnego doktora, a w obliczu głodu popyt na takie usługi zawsze rósł. Nawet nie próbował warzyć samemu Rue, zbyt skomplikowane, za duże ryzyko. W rękach Primy pozostawił za to problemy (czego Prima nie wiedziała) własnej żony, powierzał jej też swoje pacjentki. Zabiegu potrafił doglądać sam. -Na zaawansowane lecznicze, wiggenowy, złoty, też jest popyt. Niegdyś nie musiałem ich zamawiać, teraz z łatwością znalazłbym i zastosowanie i dobrego kupca. - zapewnił Primę z gorzkim uśmiechem. Zapłaciłby też sam, byleby mieć je dla siebie, mając w pamięci znalezionego przez Elrica Percivala, z przerażeniem wspominając Victora na progu domu Lety.
-Ogarnę kwestię ingrediencji, szczególnie rzadszych. - tych, które da się dostać tylko w Londynie. Uśmiechnął się blado, obejrzał się na bawiące się dzieci, złapał kontakt wzrokowy z Orestesem. -Muszę wracać. - kiwnął jej głowo przepraszająco, oszczędzając jej konieczności zerwania rozmowy. -Powodzenia... - pani Howell, chciał powiedzieć, ale zawahał się. -Nie używa już pani nazwiska męża, prawda? - zapytał jakże taktownie i znacząco, mając nadzieję, że ta sugestia do niej dotrze - a potem zostawił ją samą z myślami.
/zt
Hidin' all of our sins from the daylight
Pokiwała energicznie głową na słowa Liddy siadając na piasku – i nie ciesząc się długo z drobnego wytchnienia, bo niedługo później Steff porywał ją do tańca, a ona w drobnym zmieszaniu przyjęła jego zaproszenie.
Złapała w międzyczasie spojrzenie Neali, prędko jednak prostując nogi i dając się porwać skocznej melodii, choć trudnej do identyfikacji; uniosła brwi w pytaniu, chcąc odnaleźć odpowiedzi na twarzy młodego Cattermole, ale obydwoje szybko zdali sobie sprawę, że były tematy ważniejsze od tytułów piosenek.
Bo choć wciąż się uśmiechał, ta specyficzna, tak charakterystyczna dla niego radość zdawała się nie sięgać oczu – czy z jej oczami było to samo? Czy drgające w speszonym uśmiechu wargi również nie zdawały egzaminu, a wszystkie niepewności były aż nadto widoczne?
Co się stało, że wydawał się smutny?
– Jaką pracę? – podjęła, zerkając ukradkiem w kierunku Jamesa, prędko jednak wracając spojrzeniem do swojego towarzysza tańca – Wrócisz prędko? Och, ja? No… no chyba nie mam wyboru – rzuciła w zakłopotaniu w akompaniamencie równie zmieszanego uśmiechu. Nie miała wyboru – nie miała planów, nie miała dokąd wracać; ich towarzystwo, ciepło, to, że przyjęli ją bez, zdawać by się mogło, zająknięcia były chyba wystarczającym argumentem.
– W tych namiotach można spać? No wiesz, tak jakby mieszkać? – dopytała, niepewnie, bo choć mijała dużo tych wielobarwnych, materiałowych domków, cały ten Festiwal był dla niej nowością – Neala kupiła takie ładne rzeczy, napra… – i urwała, w próbach zmienienia tematu na coś weselszego; urwała, bo gwałtowne pociągnięcie sprawiło, że razem ze Steffenem runęła w bok, tracąc równowagę i uderzając kolanami o piasek – niegroźnie, choć w zaskoczeniu, które prędko stopiło się pod rozbawieniem.
– Ojej – rzuciła na bezdechu poprzedzającym śmiech; ledwo otarła się o podłoże, dużo łagodniej niż Steff, do którego prędko wyciągnęła rękę – Wstawaj, nic się nie stało – nie stało i nie było czasu by się stało, bo ledwo podnieśli się z piasku, już działo się coś nowego.
Dostrzegła Nealę w dziwnej konfiguracji, jakiejś akrobatycznej figurze czy czymś podobnym, samej unosząc brwi ze zdziwieniem – może arystokratki umiały takie rzeczy? Albo Marcel pokazał jej jak poprawnie wykonywać pewne ruchy?
– Och, chodź! – zawołała po chwili, za głosem Liddy zaaferowana zdjęciem, łapiąc dłoń Steffena i ciągnąc go za sobą do miejsca, w którym mieli się ustawić.
Tęskniła za nimi.
Naprawdę.
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
Cały ten Festiwal niósł ze sobą jakąś niemożliwą do opisania aurę. Prawdopodobnie dlatego, że momentów na złapanie oddechu w ich życiu było całkiem mało. Teraz odczuwała spokój, swego rodzaju podniecenie związane z tym co przyniesie kolejny dzień. Dzień bez wojny i cierpienia na horyzoncie. Tak jakby wszelkie furtki jej przyszłości ponownie zostały otwarte. Wiedziała, że to jedynie przejściowy etap i że nie warto się nim wypełniać, ale to działo się właściwie samo. Ona jedynie przestała już oporować.
Elric różnił się od wszystkich mężczyzn w jej życiu. Kiedy ich drogi się rozeszły żałowała, że nie potrafili utrzymać wspólnej relacji, kontaktu choćby sporadycznego. Rzadko spotyka się takich ludzi na swojej drodze. To jak wyglądała ich relacja również różniło się od wszystkich innych relacji. Zakochiwała się w mężczyznach niedostępnych, szalonych, przepełnionych ryzykiem. Nigdy nie miała czasu na zastanowienie się nad własnymi uczuciami, bowiem te atakowały każdą komórkę jej ciała. Pobrzmiewały irracjonalnością. Z Lovegoodem było stabilnie, bezpiecznie. Wiedziała, że życie z nim przyniosłoby jej w końcu upragniony spokój. Nie wiedziała jednak czy jest na niego gotowa. Czy go zwodziła? Wcale nie miała tego w zamiarze. Dobrze czuła się w jego obecności, często nie mogła oderwać wzroku od jego uśmiechu czy oczu, ale pokrętnie nie była pewna co do tego jak wiele spokoju jest w stanie aktualnie z siebie wykrzesać. Czuła, że ją rozumiał. Prawdopodobnie czekał na jej deklaracje, krok w stronę pogłębienia relacji i wiedziała, że sama zbliża się już do tej granicy. Z każdym spotkaniem była go coraz bardziej pewna. Zapominała o wszelkich wątpliwościach, bo przecież zasługiwała na szczęście, które on mógł jej ofiarować. Wątpiła by jednak ten wciąż pozostawał przy swoim zdaniu, kiedy przyjdzie jej wyznać własne tajemnice. Czuła ciężar wyrzutów sumienia na własnych barkach. Nie znajdywała słów wytłumaczenia, nie racjonalizowała własnego występku. Wiedziała, że powoli nadchodzi czas na wyznanie grzechów, które ciągle rozbrzmiewały w jej głowie. Jak szybko przyjdzie mu wykreślić ją ze swojego życia?
Blondynka dostrzegała owe zmęczenie. Już wtedy, gdy przyszła do niego po trzęsieniu ziemi w Oazie domyśliła się, że ma trudności ze snem. Mogła tylko wyobrazić sobie jak wielkie brzemię dźwiga na swoich barkach. Jak ciężko jest patrzeć na przyszłość, gdy teraźniejszość jest tak przytłaczająca. Gdyby mogła od niego zabrać choć część tego ciężaru zrobiłaby to bez mrugnięcia okiem. Tylko, że… nie mogła.
Cóż, prawdopodobnie jako jedyna zafundowała mu nie tylko łowienie wianka, ale pełnoprawne nurkowanie. Uśmiechnęła się pod nosem, gdy odgarnął jej kosmyk włosów za ucho i dotknęła kciukiem wargi, gdy odsunął się od niej.
- No gdybyś tu przyszedł z ręcznikiem wydawałoby się to jeszcze bardziej podejrzane. Wtedy nawet świadkowie by nie pomogli. – odparła unosząc brew i uśmiechnęła się rozbawiona. Odsunęła się, gdy kilka kropel wody zaatakowało ją znienacka. – Sam to robisz? Faktycznie jeszcze trochę i nic nie będziesz widział. – dodała odsuwając mu z czoła jeden z mokrych kosmyków. – Na szczęście jest jeszcze ciepło. Nie zmienisz się w kostkę lodu, a może się okazać, że było warto się poświęcić. – dodała spoglądając na niego z przekornym uśmiechem i dozą tajemniczości.
Lucinda skupiała wzrok na drobnych kamyczkach, które Lovegood trzymał w dłoni. Faktycznie przypominały coś co mogło być odłamkiem spadającej gwiazdy. Już takie widziała. Skłamałaby twierdząc, że nie chciała zaprzeczyć. Te były drogocenne, niosły ze sobą moc, a to było jego znalezisko. Nie chciała, żeby się tego pozbywał, ale wiedziała też, że ten nie pozwoli jej odmówić. Właśnie taki był – bardziej myślał o niej niż o sobie samym. – Dziękuje – odparła szeptem i zaśmiała się, gdy opowiedział o Doris z księgowości. Nie umknęło jej uwadze, że wspomniał o małżeństwie. – Czy to jakaś deklaracja? – zapytała choć pewnie nie powinna. Sama plątała się już w tym jakie tematy mogła poruszać a jakich nie. To przez wzgląd na ich sytuacje. W innej prawdopodobnie odpowiedziałaby jakimś mało śmiesznym żartem, ale teraz zdawało jej się to nie na miejscu. Chyba faktycznie zbliżała się do wspomnianej granicy.
Westchnęła czując się niedoświadczona. Raczej nie wstydziła się tego, że nie wie co należy w takiej sytuacji zrobić, a bardziej własnej ignorancji. W końcu nigdy nie zdecydowała się na udział w tej zabawie. – Kiedy byłeś młodszy to? Czy to kolejna opowieść o tajemniczym tatuażu? – zapytała unosząc brew w pytającym geście. Ścisnęła mocniej jego dłoń i uśmiechnęła się. – Skoro kradniesz pocałunki to może taniec też zechcesz ukraść?
Ani na moment nie wypuściła jego dłoni. Nie odebrała ciepła, obecności, wsparcia ograniczonego do dotyku zamiast słów; pomiędzy nimi przeciągała się cisza nakrapiana dobiegającymi z oddali dźwiękami celtyckich rytmów i rubasznych głosów zlepionych w masę pełną beztroski i śmiechu. Świat żył, tętnił, wił się i cieszył, jakby przed momentem los nie zacmokał Benowi w twarz. Benowi, nie Percivalowi, dziś poznali jego prawdziwe imię i fragment zapomnianego życia, opowiedziany ślicznym i nasiąkniętym emocją głosem jego siostry, odnalezionej zupełnym przypadkiem. Miało być pięknie - mieli się radować, rzucać się sobie w ramiona, ronić łzy wzruszenia i przyrzekać, że od dziś już nic ich nie rozdzieli, tymczasem rozdzielenie nastąpiło już kilkanaście minut później. Kilkadziesiąt? Nie było jej przy bitce z Macmillanem ani jego samotnym spacerze, który zbyt długo nie pozostał samotny, moment scalenia genealogicznej linii był więc rozmyty jak odbicie księżyca szarpane falami morza.
Zostawiali za plecami jego siostrę i szwagra, oddalali się od łąki, na której płonęły ogniska ku pamięci poległych dusz, uciekali od tłumów skłębionych pod nagością nocnego nieba, dalej, gdzie powietrze było rześkie i mogło ostudzić rozgrzane do czerwoności płuca. Nie jej, jego - choć w pamięci Celine wciąż dźwięczały słowa Jima o tym, że złamała Marcelowi serce. Ale on po nią nie sięgnął, nie urzeczywistnił tej miłości, nie wiedziała nawet o jej istnieniu, dlaczego wszystkiego dowiadywała się po fakcie? Dlaczego niczego nie zauważyła? Łzy spod jej powiek może i zdążyły wyschnąć, ale wciąż czuła na policzkach ich ciepłe powidoki, jakby ledwo co skapnęły z długich rzęs i dały świadectwo rozdzierającej ją... Goryczy? Rozpaczy? Tęsknocie? Czymkolwiek to było, rozlało się w jej świadomości mętną czarną toksyną, którą od siebie odsuwała, wiedząc, że teraz Ben będzie potrzebował jej pełnej uwagi; że właśnie wykonywał stumilowy krok, a to, że jeszcze się do niej nie odezwał, wprawiało ją w niedopowiedziane poczucie napięcia. Jak wulkan, w którym zaczynała gotować się lawa, zbudzony z uśpienia, gotów do obezwładniającej eksplozji, która przerodzi zdrowiejący krajobraz jego serca w nowe pogorzelisko.
- Hej - odezwała się aksamitnie. Znajdowali się w przyjemnej odległości od zatłoczonych części wybrzeża, szum morza zagłuszał rytm muzyki, która tutaj niosła się rozmydlonym echem, dobiegająca jakby ze snu, dobrego, miłego i odległego, pozostawionego za nimi, w bańce wszechobecnego rozradowania. W baśni, której oni nie byli już częścią. Półwila pociągnęła lekko za ich splecione palce i uwiesiła się na ramieniu Bena, odchyliwszy głowę, żeby trącić brodą silny mięsień bicepsa. - Nie mówisz, ale słyszę, jak się w tobie kotłuje. Jak się skręca, jak szumi, jak grzmi. Wypuść to - powiedziała cicho, zatrzymała się i musnęła palcami wolnej dłoni jego skroń. - Stąd. - Musiał być zagubiony, widok strachu w jego oczach, przysłoniętego brawurową odwagą i złością, wciąż był świeży, a ten strach nie pomógł, gdy Wright stanął twarzą w twarz z oswojeniem swojego rozczarowania i rozgoryczenia. Nie przypomniał sobie. Nie tak, jak pragnął, błyski tu i tam nie były pełnym przywróceniem do dawnego życia. Celine cofnęła się, rozplotła ich dłonie i usiadła na chłodnawym piasku, licząc, że za nią podąży - choć ciała lubiły wytrącać energię przez ruch, pożytkować w ten sposób emocje, których inaczej nie potrafiły się pozbyć. On jednak musiał odpocząć - po walce z Macmillanem i po własnej goryczy. W tym czasie lunarne światło podkreślało czerwień zaschniętą wokół jego nosa, ale nie forsowała, by jak najszybciej znaleźli drogę do uzdrowiciela, wiedząc, że remedium, jakkolwiek pożyteczne, nie było tym, czego jeszcze potrzebował.
Gdyby nie drobna, krucha i zaskakująco ciepła dłoń Celine, pewnie pogrążyłby się w tym pełnym goryczy gniewie aż po szyję, dając mu się porwać. Do kolejnej krwawej bójki, tym razem bez honorowych zasad lub do zalania się w trupa, by znów nie pamiętać nic, nawet samego faktu amnezji. Obecność półwili stała się kotwicą, chwiejną i niezbyt trwałą, ale na razie - wystarczającą. Przynajmniej metaforycznie, bo szedł przez las i plażę żwawo, zdecydowanie za szybko i zamaszyście, niemal ciągnąc za sobą smukłą dziewczynę; zwolnił dopiero słysząc jej głos i mocniejszy dotyk na ramieniu, choć nie zatrzymało go to całkowicie.
- Hę? - mruknął odruchowo, ostro, mało przyjemnie, łypiąc w dół spode łba, jakby spodziewał się, że do ramienia przykleił mu się jakiś namolny typek, potencjalnie idealny materiał do stłuczenia na kwaśne jabłko i tym sposobem poradzenia sobie z skrajnymi emocjami. Wzrok Benjamina szybko złagodniał, choć pozostawał ciemniejszy, ostrzejszy niż ten Percivala. - Nic nie grzmi, pogoda jest ładna - dodał dalej niezbyt przyjemnie, ale przynajmniej nie spoglądał już na Celine jak na chłopca do bicia. Była taka ładna. Nawet w półmroku, nawet - co spostrzegał nawet on - zaniepokojona. Zamrugał gwałtownie, pozwalając sobie na moment skupić się tylko na tym, jak jej jasne włosy unoszą się w miękkim podmuchu bryzy, niczym babie lato, łaskoczac go w nos.
- Wszystko jest w porządku - powiedział ochryple, przystając dopiero wtedy, gdy Lovegood puściła jego rekę i usiadła na piasku: nie chciał przez nią przeskakiwać ani jej zdeptać. Nie usiadł jednak obok niej, a zaczął krążyć, zatrzymując się tylko po to, by kopnąć jakieś wyrzucone przez morze drewienko, kamień lub kępę glonów. Po dżentelmeńsku: z dala od siedzącej kobiety. - No, to mam na imię Ben. A to była moja siostra Hannah i szwagier Billy - zaczął kulawo, nie wiedząc nawet, od czego mógłby zacząć wylewanie z siebie frustracji i zagubienia. - Kurwa mać - warknął pod nosem, do siebie, przeczesując zakrwawionymi dłońmi bujną i rozczochraną czuprynę tuż nad czołem. Bał się, że gdy tylko otworzy głowę - i usta - to wyleje się z nich żałosny potok, wzbierający od strachu, żalu i pretensji. Śmierdzące bagno uczuć, których nie chciał obnażać przed kimkolwiek, a już na pewno nie przed Celine. I tak czuł się przy niej jak śmieć, bez grosza przy duszy, bez pamięci, bez charakteru; poobijany kundel, znaleziony w rowie. Tak się teraz postrzegał, wewnętrznie rozedrgany bardziej od przerażonego kolibra, rozpaczliwie trzepoczącego skrzydłami, byleby tylko jakoś utrzymać się w powietrzu.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
- Ale nie musi być - potem przypomniała mu cicho, z ciepłem wpuszczonym do melodii głosu, sugerującym, że nie odebrałaby to za jego słabość, za nieudolność, gdyby przyznał się przed nią do cierpienia i zagubienia. Każdy jego mięsień był zbudowany z żelaza, ale duszę miał plastyczną i eteryczną, odczuwał emocje jak odczuwał je każdy, miał do nich prawo, a ona je rozumiała. Lub raczej - chciałaby je zrozumieć, gdyby tylko je nazwał. Dłonie zatapiały się w chłodniejącym piasku, nabierały ziarenek i zsypywały je z powrotem; patrzyła jak krążył, miotając się w walce z samym sobą, jakby usiłował wyłamać wrota z zawiasów dawnego życia i sforsować je przemocą, pełen desperacji. - Ben, ładne imię. I tylko imię - zaczęła tuż po tym, jak kopnął czarną masę nabrzeżnej obfitości, rozładowując tłamszące go wrzenie, w którym spalał się i spopielał. Hector zrobiłby to lepiej, ona mogła jedynie naśladować. - Dawne, którego możesz, ale nie musisz używać. Coś, co może ci służyć, ale czemu ty nie musisz służyć, tak sądzę. Jeśli uznasz, że go nie chcesz, kto ci zabroni nazwać się chociażby Celin? A Hannah i Billy? Poznasz ich. Od nowa. Pokochasz, stworzysz nowe wspomnienia na miejsce starych, nauczysz się ich, przy okazji odkrywając, kim byłeś. Pomogą ci, na pewno to zrobią. Mów do mnie - szepnęła intensywnie, nie podnosząc się jednak z uwitego w piasku miejsca. Gniewne warknięcia mimo wszystko alarmowały, nie chciała napierać na jego przestrzeń jeszcze bardziej, wystarczyło, że usiłowała roztoczyć przed nim nadzieję słowem barwionym ładnym kolorem przyszłości, kolorem swobody, w której mógł być kim zechce. Benjaminem Wrightem albo Percym, albo oboma na raz, albo żadnym z nich. - To nie jest koniec - dodała ciszej, tylko początek. Nawet jeśli wspomnienia nie wróciły. I może nigdy tego nie zrobią.
Co mógł zrobić więcej? Wyrzucić z siebie strach i frustrację? Komu, Celine? Dziewczynie, na którą i tak nie zasługiwał? Dorzucić do setek wad kolejną, stać się w jej oczach nie tylko nierobem, starcem i przygłupem, ale też mazgajem? Słabeuszem? Siła, to jedyne, co miał. Co utrzymało go przy życiu, pozwoliło szybko wylizać się z ran, zapracować na utrzymanie, a także przekonać do siebie najpiękniejszą dziewczynę w miasteczku.
- Jak to nie musi być dobrze. Musi być - powtórzył jeszcze, zirytowany, musiało być dobrze, a on musiał być silny, musiał się trzymać i nie pokazywać, w jak wielkim kryzysie się znalazł. Co z każdą sekundą przebywania niemal sam na sam z Celine kosztowało go coraz więcej. A z im większą łagodnością na niego spoglądała, tym bardziej się denerwował. Nie zasługiwał na to. Na miękkie spojrzenie, troskliwe słowa, wyrozumiałość, z jaką akceptowała jego pomruki i warknięcia. I na rozwiązania, jakie mu podsuwała. Dziecinne i naiwne, teraz dostrzegał to z całą mocą, nic nie było takie proste. Nie mógł mieć trzech imion, a już na pewno nie mógł nazwać się Celinem. Mimo tego parsknął śmiechem, pierwszy raz od początku tej poszarpanej rozmowy wykazując coś w rodzaju szczerej wesołości, a nie desperacji. - Idiotyczne imię dla faceta - mruknął, jakby zły na siebie, że pozwolił sobie na sekundy rozbawienia, podkreślającego tylko czarną gorycz całej tej popieprzonej sytuacji.
- Skąd wiesz? Nie wiesz tego - wciął się jej w słowo, przystając nagle i patrząc wprost na nią. Nie z bliska i z góry, wtedy mógłby wyglądać zagrażająco - albo mocno rozkojarzyć się newralgiczną wysokością, na jakiej znajdowała się twarz półwili - stał nieco dalej, tuż przy brzegu, z falami leniwie uderzającymi w piach. Czyniły to wolno, melodyjnie; morze, jak na złość, emanowało spokojem, niewzruszeniem, statecznością, jakiej kurewsko zazdrościł. - Nie pokochają mnie, bo nie jestem Benem. Nie wiem, kim on jest, co lubi, co nie, co zrobił, jaki był dla bliskich. Myślałem, że gdy spotkam swoją rodzinę, to od razu mi się wszystko kurwa przypomni - a tak się nie stało i najwidoczniej nie stanie - w końcu tama nieco się nadkruszyła, wyrzucał z siebie słowa bez ładu i składu, z żalem, trzymając jednak względnie nerwy na wodzy. Przestał kopać wyrzucone gałęzie i kamienie, stał teraz bez ruchu, bezradny, zaciskając tylko dłoni w pięści. Syknął z bólu, nadwyrężone palce dalej go bolały, obciążone uderzeniami nadgarstki też, ale ten ból był dobry. - Nie wiem, Celine, co chcesz żebym ci powiedział? Że się cieszę, że mam rodzinę, że teraz wszystko będzie dobrze? Czy że mam ochotę coś rozjebać i wpierdolić temu całemu Billy’emu, chociaż wygląda na dobrego faceta i zajebiście dba o swoją żonę, bo akurat się napatoczył? - mówił ostro, nieprzyjemnie, z wulgaryzmami z rynsztoka, których starał się nie używać przy swej pannie, ale tym razem nie potrafił się powstrzymać. Nie od razu; dopiero w tym momencie wziął kilka głębszych, urywanych oddechów, obracając się przodem ku morzu. - Dobrze przynajmniej, że nie mam żony, to by było dopiero pojebane, nie? - mruknął pod nosem, wystarczająco wyraźnie, żeby go usłyszała - to także, chociaż nie zdawał sobie wcześniej z tego sprawy, leżało mu na sercu. Przynajmniej ta jedna kwestia pozostawała względnie nieskomplikowana.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Nie czuł się zwodzony, bo był cierpliwy. Nie chciał, by Lucinda sądziła, że jest mu coś winna - nie pragnął deklaracji ani uczuć, jeśli byłyby wymuszone. Brzydził się takimi kłamstwami, kojarzyły mu się z ojcem. Dawał jej czas tak jak to - mniej lub bardziej bezpośrednio - już raz obiecał. Był to nie tylko przejaw jego wyrozumiałej natury, ale i naturalny zapewne lęk przed utratą czegoś jeszcze zanim będzie mógł się tym w pełni cieszyć. Lecz jeśli po tylu latach od jego szczeniackiego zauroczenia spotkali się znowu - i ona wciąż była samotna, on tak samo - to warto było dać temu uczuciu, tej nie do końca zrozumiałej tęsknocie, czas na dojrzenie. Oczywiście, że pragnął jej tu i teraz. Ale nie był typem mężczyzny, który brał sobie cokolwiek zechciał.
Z wielu rzeczy nadal nie zdawał sobie sprawy i nie pomogło mu z tym trzecie oko, nie pomogło ślepe przeczucie - gdyby znał prawdę o mężczyźnie, któremu Lucinda oddała już raz serce; któremu wciąż była skłonna oddawać ciało... nie byłby wyrozumiały. Nie byłby cierpliwy. Być może nawet nie mógłby wybaczyć, ale właściwie jeden Merlin to wiedział, bo wszystko to pozostawało w wiecznie trwałej między nimi sferze niedomówień.
- Posiadanie ręcznika na plaży jest podejrzane? Wiele się pozmieniało od festiwali lata które pamiętam - parsknął, pół żartem, pół serio wspominając czasy, gdy bose dziewczyny rzucały wianki rozwrzeszczanym chłopcom, a w tle snoby w najdroższych szatach popijały najdroższe szampany. Z perspektywy czasu było to niemal dziwne; że kiedyś wszyscy byli w stanie żyć obok siebie. Że to wcale nie było niemożliwe. - Um, zazwyczaj proszę kogoś o pomoc. Siostrę albo... - Pokręcił głową, po części z zażenowania a po części dlatego, że kciuk Lucindy na jej pełnych wargach rozpraszał jego uwagę. - Nie ważne. Zrobię to wkrótce - Na tajemniczy uśmiech odpowiedział zaczepnym, niemal wymownym, a potem oparł się wygodniej, szukając twarzą słońca, żeby szybciej wyschnąć. Ciepły piasek i słony powiew znad brzegu przypominały o ich wycieczce na Fair Isle. To były dobre wspomnienia; ośmielające. Może dlatego tak bez zawahania wcisnął jej do ręki złoty odłamek, dla siebie zachowując bliźniaczy, niczym symbol. Widział jej wahanie, ale cieszył się, że nie próbowała się z nim kłócić. Chyba wiedziała, że i tak nie przyjąłby go z powrotem.
Z przymrużonymi powiekami uśmiechał się do smalącego nieba, ale spoważniał i otworzył jedno oko, kiedy spytała go, cóż, o deklarację. Odszukał jej spojrzenie i skupił się na nim przez dłuższą chwilę, jakby próbował rozgryźć co chodzi jej po głowie. Ile by dał żeby natura zamiast widzieć przyszłość pozwoliła mu raz na jakiś czas wejrzeć tak do czyichś myśli bez traumy i przemocy legilimencji.
- To zależy - przyznał w końcu, kryjąc nerwowość krzywym uśmiechem. - Zależy od tego czego chcesz. Czego ode mnie oczekujesz. Deklaracji czy swobody? Przyjaźni czy...? - Urwał, powietrze uciekło mu głośniej przez nos w westchnieniu znużenia, którego sam się nie spodziewał. - Nie wydaje mi się, żebyś była moją przyjaciółką. Już nie - zdecydował się to wyznać, bo jeśli oczekiwał od niej, że coś mu da, to pewnie sam powinien zacząć.
Pokręcił głową z rozbawieniem. Nie, to nie będzie kolejna historia o tatuażu, nie tym razem. Wstał i wsunął koszulę na wciąż wilgotne ciało, zapinając tylko kilka dolnych guzików zanim wyciągnął do niej rękę.
- Chodź więc. Kradnę cię do tańca - powiedział ciszej, ciągnąc ją za dłoń i pomagając wstać. Gdy tylko to zrobiła natychmiast przyciągnął ją do ciebie. - Słaby ze mnie tancerz - ostrzegł szeptem, ale gdzieś w jego oczach, mimo tych wszystkich niewiadomych, sekretów, bólu, nadal tliły się znajome ogniki ciepła.
Muzyka była głośna i pogodna, niosła się po całej plaży, a choć większość par okrążała ogniska, on porwał ją tu i teraz, na gorącym piasku, pod równie gorącym słońcem, obracając nią w rytmie zanim zdążyłaby tak naprawdę zastanowić się nad odpowiedzią. Po chwili jej skóra, zapach i szybkie bicie serca były wszystkim co czuł; wszystkim co miało znaczenie. Trzymał ją lekko, ale nie pozwalał przestać, opuszkami palców wodził po przedramionach, policzkach, przeczesywał włosy - a w sekundach, w których melodia na nowo wpędzała ich w swoje ramiona, twarzą w twarz, przytykał czoło do jej czoła. Ciemne oczy przy jasnych - mówiąc więcej niż kiedykolwiek dotąd miał odwagę wyrazić na głos.
frighten me
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
Kąciki jej ust drgnęły mimowolnie, poruszone niedostrzegalnym dotykiem czułości. Ważniejszym pytaniem byłoby czy podobało się jemu - ale czy podobało mu się cokolwiek z odzyskanego dziś życia? Czy był w stanie prawdziwie docenić obecność troskliwej siostry, która stanęła między nim a podejrzliwością swojego męża? Czy był w stanie ucieszyć się z odważnej obrony Williama, roztaczającego nad Hannah tak wspaniałą opiekę? Czy był w stanie ujarzmić Benjamina Wrighta, poczuć go w sobie, odszukać, czy ta tożsamość na zawsze miała pozostać cierniem w jego boku i butami, w jakie nie dorósł? Lub może które przerósł; nigdy nie śmiałaby wyobrazić sobie uczucia, które rozrywało serce, kiedy stawało się przed lustrem i nie poznawało własnego oblicza.
- Podoba - odpowiedziała miękko, zresztą zgodnie z prawdą. - Jest tak inne od Percivala, bardziej swobodne - oceniła, wzruszywszy lekko ramionami. Przestał być rycerzem okrągłego stołu, ale w zamian za tytuł zyskał coś znacznie bardziej wartościowego, prawdę o sobie.
Która kłuła go, bolała, która nim szarpała jak morze potrafiło szarpać piaszczystym brzegiem. Emocje rozpalały jego skórę, wyobrażała sobie, że okalają go jaskrawoczerwoną aurą wznoszącą się od silnego ciała jak płomienie, w których dogorywał feniks, gotów odrodzić się na nowo z popiołów przejścia i zmiany. Pozwalała mu na to - w ciszy, którą mącił tylko szum fal i gwałtowność jego oddechu, warkliwego, pełnego goryczy i gniewu, a w tym wszystkim musiała pamiętać, że wcale nie gniewał się na nią. Na los, na kolejne rozdanie parszywych kart, ale nie na nią; obserwowała więc jak wykorzystywał rozpierającą go bojowość, zamaszyście brodząc nogami w piasku, patrzyła na zaciskające się pięści i co rusz odkopywane na bok fragmenty pejzażu, a jej serce skręcało się i drżało w obawie o niego. Ledwie wychodził na prostą i uczył się radzić sobie w życiu bez pamięci, kiedy spadła na niego kolejna lawina, równie ciężka jak poprzednia, jeśli nie cięższa. Ile z niego w nim pozostanie, kiedy świat wreszcie z nim skończy?
Parsknęła, słysząc okruch rozbawienia powracający do niskiego głosu, obnażony przez przypadek, impulsem, który potrafiła z niego wydobyć, na lapidarny moment zwróciwszy mu uśmiech. Radość jednak nie trwała długo, Celine założyła za ucho kosmyk włosów i podciągnęła kolana bliżej brody, otaczając je ramionami. - Chyba masz rację, nie brzmi za dobrze - zgodziła się ciepło, a potem znów - patrzyła jak miotał się w złowróżbnym przewidywaniu, zgoła rozsądnym, ale dla niej absolutnie abstrakcyjnym. Wyrzucał to z siebie. Zgrozę, rozczarowanie, żal, niepewność, strach, wyrzucał je wszystkie i otwierał serce, pozwalając, by został usłyszany tylko przez Celine i wiszący nad nimi księżyc. Kometa, miała nadzieję, nie słuchała ich wcale. Czerwona jak krew, którą symbolicznie wyrywał z własnych żył, przejęty bardziej niż kiedykolwiek dotychczas; nawet gdy dywagowali na temat jego natury, nawet gdy usiłował ją przekonać, że mógł być na wskroś zły, nigdy nie brzmiał w ten sposób. Przełykana ślina na moment wydała się jej kwaskowata, zanim w myślach pojawił się znajomy szept, nie bój się go, Celine, nie skrzywdziłby jej.
- Już raz cię pokochali - przypomniała powoli, dopiero gdy zamilkł, a kanonada jego słów zanikła w dźwiękach późnego nadmorskiego wieczoru, zupełnie niepasującego do wagi sytuacji rześkością, w której kołysał się świat. Festiwal dopiero budził się do życia, zaraz wybrzmi głośniejsza muzyka, zaczną się tańce, los zapomni na krótką chwilę o Benjaminie Wrightcie. - Miłość bywa wyborem, nawet w rodzinie. Można utracić miłość do kogoś, a można zyskać miłość do kogoś, kogo się utraciło - mówiła łagodnie. - Skąd wiesz, że cię nie pokochają takim, jaki teraz jesteś? Nie wiesz tego - posłużyła się jego własnymi słowami, byli jak światło i ciężka powłoka czerni, jak dwa odległe bieguny tkające osobną prawdę, a ona chciała być dla niego tym głosem. Sprzecznością wobec czarnowidztwa i gorzkiego przekonania o tym, że wszystko zostało stracone. - Nie chcę ci radzić, co masz robić, nie mogę wyobrazić sobie co czujesz. Ale masz szansę ich odzyskać i znowu pokochać, nawet bez wspomnień. A oni ciebie. Oni żyją, Ben. Ty żyjesz i ich znalazłeś. I macie cały czas tego świata, by coś z tym zrobić, gdy, albo jeśli, będziesz gotowy, hm? - podkreśliła płomiennie, z przekonaniem. Chciała mu powiedzieć, że gdyby tylko Egerton Lovegood pojawił się pośród festiwalowych tłumów, pozbawiony wspomnień, kompletnie odmieniony, obcy, i tak chciałaby trwać u jego boku, uczyć się go od nowa i być z nim, bo to było lepsze niż jego brak. Ciało bez wytęsknionej duszy, jak po pocałunku dementora, zastąpione czymś nieznanym, konstruktem innego człowieka... Ale przynajmniej ciało, którego ciepło było bezpieczne i kojarzone z domem. Słowa jednak nie przeszły przez gardło, nie chciała odbierać uwagi przeżyciom Bena, jego emocjom, więc zamilkła, patrząca na niego, z brodą opartą na kolanach. Miotaj się, Ben, jeśli potrzebujesz. Przeżywaj, oswajaj, mów do mnie, po prostu mów.
No, prawie z niczym, teoretycznie uzyskał przecież wszystko. Imię, nazwisko, rodzinę, streszczenie swojej historii. Każdy z tych elementów brzmiał jednak obco, jakby znów znalazł się w szkole i czytał opowieść o jakimś czupurnym przywódcy rebelii goblinów. Personalia takie a takie, urodzony w tym a tym dniu, zajmował się takim to a takim wspaniałym zawodem, prywatnie miał wielu przyjaciół, często się uśmiechał i kolekcjonował figurki kelpii. Fikcja pozbawiona duszy, suche informacje, które nie budziły w nim zbyt wielu uczuć. Poza zdumieniem. Zdawał sobie sprawę, że to pewnie chwilowe, że zbyt wiele się wydarzyło na przestrzeni kilkudziesięciu minut i jego umysł odrzucał każdy detal, chcąc się ochronić przed powodzią, lecz i tak - było to kurewsko trudne. Tak samo jak zachowywanie kamiennej twarzy przy Celine.
Wolałby chyba znaleźć się tu samotnie. Nie byłoby to najlepsze rozwiązanie - na pewno zaś najgorsze - ale nie musiałby zużywać resztek sił do opanowania wściekłości i goryczy, domagających się ujścia. Znów zagryzł wargi, nie było mu do śmiechu, ale coś w kojącej obecności półwili za plecami pomagało mu nie tyle ochłonąć, co zatrzymać się na ścieżce ku autodestrukcji. Przynajmniej tej fizycznej, bo w duchu pogardzał sobą coraz mocniej. Idiota, który nie potrafi sobie przypomnieć. Tchórz, który zamiast cieszyć się z odzyskanej rodziny, ucieka z podkulonym ogonem. Kretyn, naiwnie wierzący w to, że wszystko wróci do normalności od pierwszego spotkania. Słowa Celine docierały do niego jak zza mgły, świetliste i łagodne, lecz zbyt słabe, by całkowicie wyciągnąć go z czyścca żalu na powierzchnię.
- Wiem, bo nie nadaję się do kochania - wszedł jej w słowo od razu, chmurnie, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, jak żałośnie to zabrzmiało. Zachowywał się jak skamlący, skopany pies, młokos ze złamanym sercem. Zazgrzytał zębami i posłał naprawdę sporą gałąź z powrotem w morze; kopnięcie było imponujące i bolesne, był prawie pewien, że połamał sobie palce u stopy, ale niezbyt się tym przejmował. Powracając spojrzeniem do skulonej na piasku Celine. Nie zasługiwała na to, by być świadkiem jego rozpadu i gniewu - a on nie zasługiwał na wyrozumiałość, z jaką go traktowała. - Wybacz, po prostu...nie gadajmy o tym - mruknął, nieco spuszczając z tonu, proponując rozwiązanie śmiesznie niemożliwe. Tęsknie zerknął w stronę lasu rozświetlonego blaskiem ognisk; chciałby zniknąć w mroku, rozwalić kilka nosów, rozbić butelki na pijanych głowach, zapomnieć się w bólu i agresji. Prymitywne pragnienie powracało raz po raz, ale zamiast tego - w końcu usiadł u boku Celine, ciężko opadając na piach. Również pochylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach; za plecami zostawiał las, przed sobą miał morze, a obok siebie - dziewczynę, której naprawdę nie chciał skrzywdzić. Nie umknęło jego uwagi ominięcie tematu żony; dla niej to też nie mogło być łatwe. - A ty? Jak się czujesz? - spytał ciszej, już bez warknięć zapędzonego w kozi róg zwierzęcia, chociaż jego oczy dalej błyszczały nieco niezdrowo. A nowe-stare życie nie pozwalało stłumić się na długo. Sięgnął dłonią w piach i zaczął go przegrzebywać. Nie w zamyśleniu, a raczej tak, jakby zamierzał dokopać się do ziemi i stworzyć tu grządkę, tak jak to robił w ogrodzie na tyłach domu Lovegoodów. - Myślisz, że mogłabyś, no, wiesz, polubić Benjamina? - dodał prawie bezgłośnie, z wzrokiem wbitym w przeczesywany brudnymi od krwi dłońmi piach. Nie dopytywała, kim był, nie zasypywała go dyktowanymi ciekawością pytaniami - bo nie chciała wiedzieć? Czy może dawała mu przestrzeń? Wierzył, że kierowało nią to długie, była łagodna i dobra, ale cichy głosik w tyle głowy szeptał coś o pogardzie, jaką na pewno odczuwała wobec nowego Bena. Domagając się wyrzucenia z siebie żółci.
- Percival to kurwa nawet nie jest imię kogoś z rodziny czy moje drugie, ukradłem je dawnemu przyjacielowi - wyjawił nagle z żalem i gniewem, to też nie dawało mu spokoju. Dlaczego akurat ono pojawiło się w jego głowie? Nie imię brata, ojca, mającego przyjść na świat bratanka lub bratanicy? - I byłem gwiazdą, uwierzysz? Sportowcem - prychnął z mieszaniną niedowierzenia i gniewu, obracając w dłoni jeden z kamyków, który zdołał wygrzebać z piachu. Był to całkiem ładny kamień, mienił się w blasku komety i księżyca. Obtarł go z wszelkich zanieczyszczeń i podniósł do góry, przyglądając mu się z bliska. Jasnoróżowa powierzchnia poprzetykana drobnymi, srebrzystymi nitkami. Uroczy, nawet biorąc pod uwagę uszczerbienie na jednym z ostrzejszych krańców. Bez słowa podał kamyk Celine, w końcu spoglądając prosto na nią z bliska, mając nadzieję, że nie dostrzeże na jej twarzy politowania lub współczucia.
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
Muzyka wdzierała się w jej uszy na zmianę ze śmiechem i śpiewem. Słodki, przyjemny, przerażająco kojący zapach wypełniał nozdrza, ale mimo to czuła, jak serce próbowało wyrwać się z jej piersi. Waliło o żebra, dudniło echem, miała wrażenie, że tylko otaczające celebrujących odgłosy zagłuszały jego bicie. Próbowała ustabilizować własny oddech, ale ten co i rusz na nowo opuszczał jej wargi w postaci krótkich, płytkich westchnień. Nawet nie zauważyła, kiedy zacisnęła palce na własnej spódnicy tak mocno, że momentalnie zbielały.
Nigdy nie sądziła, że koncepcja miłości i radości wywoła w niej tyle lęku.
Widziała śmiejące się panny, uśmiechające się mężatki, kawalerów i mężów, do których nóg przylegały mokre spodnie. Nie pasowała tam; świadomość tego faktu boleśnie ryła się w jej umyśle z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej. Hiacynty nigdy nie były tak ciężkie, jak teraz, gdy splecione razem z kameliami i serduszkami zdobiły jej głowę. To był dobry pomysł, pomyślała, rozszerzając oczy, przygotować go wcześniej. Chyba nie zdzierżyłaby trwania w tym otoczeniu dłużej, bo już teraz oczy piekły ją niemiłosiernie, gdy je ukradkiem przecierała. Zaczynała żałować swoich wyborów, swojej potrzeby sięgnięcia po chociaż odrobinę normalności.
Dobrze, że Ansel nie miał jak jej zobaczyć już w takim stanie... choć momentami o tym zapominała, gdy po raz kolejny miała wrażenie, jakoby czuła jego spojrzenie na plecach. Pamiętała jego słowa, pamiętała, jak powiedział jej kiedyś, że powinna być silniejsza, że nie powinna pozwalać swoim uczuciom brać nad nią górę. Nie była jednak już pewna co konkretnie miał na myśli, bo zaraz po tym wspomnieniu nadchodziło kolejne, a wraz z nim jeden z wielu koszmarów - obraz męża i krew oblepiająca jego ubrania. Uśmiechał się, ale to nie był uśmiech, który znała.
Potrząsnęła głową. Wianek zleciał z jej głowy, ale natychmiast złapała go i uchroniła przed zderzeniem z ziemią. Nie był tak stabilny i wytrzymały, jakby tego chciała, ale może to i lepiej - ona też nie była. Przynajmniej do niej pasował.
Podeszła do brzegu, skupiając się na szumie fal, a nie własnego serca. I nagle zwątpiła. Czego, tak właściwie, oczekiwała? Nie była panną, nie miała też już żadnego związku, o którego przetrwanie mogłaby się modlić. Zacisnęła wargi w wąską linię, nim wreszcie odetchnęła, pozwalając sobie na chwilowe zgarbienie się, zaraz jednak nachylając się, wolną rękę zanurzając w wodzie, pozwalając chłodowi na moment ukoić jej rozszalałe myśli, nim wreszcie zbliżyła wianek do fal, rzucając go na ich pożarcie, a te wtem porwały go ze sobą.
Cofnęła się o krok i przymknęła powieki. Może utonie, a wraz z nim jej niepokój; chyba tylko na to mogła liczyć.
słowa z błotem wymieszane
w śmieciach połamane róże
wypaliłeś żal na skórze
'Wianki (Weymouth)' :
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia :: Dorset