Wydarzenia


Ekipa forum
Schody
AutorWiadomość
Schody [odnośnik]04.08.21 15:59
First topic message reminder :

Schody na piętro

Wyłożony zakurzonymi dywanami korytarz ciągnie się przez całą długość domu, a na samym jego końcu wpada w pokój, w którym znajdują się schody prowadzące na piętro. Rośliny zajmujące większą część przestrzeni nie potrzebują pielęgnacji. Zaklęte przez profesor Bagshot, nie schną, ale też nie rosną. Tutaj też znajduje się wyjście do zarośniętego, zaniedbanego ogrodu.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Schody - Page 7 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Schody [odnośnik]04.05.22 15:38
Nie jej problem, owszem - bo cała była problemem, problemem tutejszych gospodarzy, problemem Marcela, który postąpił wbrew bardzo złym ludziom, problemem strażników w Tower, którzy z niezadowoleniem odnotują fakt jej ucieczki, zniknięcia; a ich niezadowolenie zawsze było wyjątkowo bolesne. Parzyło albo zostawiało siniaki, jakby od niechcenia gojące się na ciele, magicznie usuwane w gorączkowym delirium, gdy wreszcie odwiedzał ją uzdrowiciel. Policzki pokryły się intensywną czerwienią. Szkarłatem wstydu. Ale nie powiedziała nic, kiwnęła tylko głową, lekko, prawie niewidocznie, po czym powłóczyła nogami za Eve, tyle że nie tak, jak włóczyć nogami mieli w zwyczaju inni. Jej chód, mimo wszystkich złych doświadczeń, pozostawał lekki. Cichy. Bezszelestny, instynktownie ciągnący do cieni, w których mogłaby się skryć, udawać, że nie istniała, byle tylko pozostać niewidoczną. Więźniowie zwracający na siebie przesadną uwagę zawsze prędko tego żałowali, nawet ci hardzi, nieustępliwi, zarzekający się głośno, że ich serca i karki pozostaną niezłamane. Bzdura. Łamano wszystkich, prędzej czy później.
- Naprawdę? W porcie trochę próbowałam, jak w Parszywym był mniejszy ruch - wymamrotała melancholijnie. Philippa bardzo dobrze gotowała, szkoda tylko, że Celine była wtedy bardziej zainteresowana zaćpaniem swoich problemów, zamiast przystosowaniem się do normalnego życia. - Ciebie też ktoś uczył? - nieśmiałość znów wybrzmiała w głosie. Uczyła cię mama? O to chciała zapytać; mama pewnie tak śliczna jak Eve. - Raz chciałam zrobić ciasto, ale wyszła z tego sama mąka i cegła... - westchnęła z zażenowaniem, z niemrawym uśmiechem zgubionym w kącikach ust. Ciche och i zatrzepotanie głową skwitowało jej pytanie, Lovegood usiadła z powrotem, z zaakcentowaną westchnieniem ulgą, gdy ciężar stojącego ciała znów mógł odpocząć. Zmęczenie kwitło w niej jak chwast; wyrywała go przez wzgląd na samodzielnie wzniecone poczucie konieczności, ale on uparcie wracał i infekował ją od środka pnączami, których haczyki rozbebeszały wszystko na swojej drodze.
Nie była głodna. W ogóle nie chciała jeść, objadać ich, to było jak kradzież.
- I tak wyglądasz bardzo ładnie - przyznała niespiesznym pomrukiem, jeszcze przez chwilę przyglądając się twarzy Eve, po czym odwróciła wzrok i spuściła go na swoje kolana, chude, skryte pod cienkim materiałem koszuli nocnej, pod którym odznaczały się wystające kości. W porównaniu do niej, wręcz boleśnie brytyjskiej, Doe była egzotyczna. Jak stworzenie z innego kontynentu, który Celine znała wcześniej tylko dzięki Jamesowi. Jej spojrzenie powędrowało ku górze dopiero na wspomnienie ogrodu; sięgnęła nim do okna, poszukując za szkłem drzew leniwie budzących się do życia po wyjątkowo srogiej zimie, z tęsknotą wyczekujących całkowitego stopnienia śniegu, poszukując nieba przykrytego welonem szarych, brudnawych chmur. Smutna, angielska aura. Smutna, a jednocześnie wolna, tak wolna, że z trudem przychodziło jej objęcie tego umysłem.
- Jeszcze nie - jej głos opadł do chrapliwego szeptu; półwila upiła kolejny łyk herbaty i odchrząknęła cicho, jednak nie kontynuowała od razu. Szybsze mrugnięcia zdradzały rwący potok stępionych, chaotycznych myśli. Niepewności. Szczerość bywała bolesna, na ile mogła pozwolić sobie z Eve? Na ile sama w ogóle zdawała sobie sprawę z tego, co się z nią teraz działo? - Bałam się, wiesz. Boję nadal. W domu jest inaczej, on... - wolną dłonią sięgnęła do szyi i dotknęła jej lekko, zanim palce rozczapierzyły się i łagodnie zacisnęły wokół niej. On dusi. - Ale lepiej tak, niż otworzyć okno i wpuścić powietrze, które to wszystko może zabrać, albo wyjść i... nie móc już wrócić, jeśli to sen - mówiła nieskładnie, z lękiem bulgoczącym tuż pod powierzchnią rumianej skóry; bała się tego, że wychylenie nosa na balkon mogłoby obedrzeć piękny sen z jego kłamstw i pokazać, że tak naprawdę cały czas tkwiła w swojej ciasnej celi w areszcie, wyobrażając sobie inne miejsca. Na szczęście przyjemnie parujący ciepłem napój powoli koił wznowione rozedrganie; Celine uniosła kubek do brody i oparła tam jego krawędź, pozwoliwszy by rozgonił poczucie zimna gnieżdżące się w tkankach, zimna wspomnień, zimna strachów. - Urodziłam się tu - wyznała po chwili; tu, w Dolinie Godryka, bo podobno właśnie w tej miejscowości się znajdowali. - A ty? - z którego gniazda w brytyjskiej rzeczywistości pochodzisz ty, Eve?


paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9177-celine-lovegood#278139 https://www.morsmordre.net/t9212-dziadek#279452 https://www.morsmordre.net/t12088-celine-lovegood#372637 https://www.morsmordre.net/f393-somerset-dolina-godryka-dom-na-rozdrozu https://www.morsmordre.net/t9214-skrytka-bankowa-2148#279459 https://www.morsmordre.net/t9213-celine-lovegood#279455
Re: Schody [odnośnik]23.03.24 20:10
14 października 1958
Byli w pubie, rozmawiali właśnie o tym, jak zmienił się świat, w którym ich nie było, kiedy jeden z mieszkańców rozpoznał Jackie - podobno narysowali jej twarz na rozesłanych po kraju plakatach. Kątem oka dostrzegł, że przyglądał im się dłuższą chwilę, mężczyzna omijał przy tym wzrokiem jego samego, dawno uznany za zmarłego nie kojarzył się najpewniej z nikim, a to, jak wyglądał, mogło kojarzyć go bardziej z przesłuchiwanym, niż współpracownikiem. Nie był pewien, czy szukał pomocy, czy zaczepki, póki nie zebrał się na odwagę i nie zdecydował się podejść, werbalizując swoje myśli. Przysłuchiwał się im w ciszy, nieznajomy zwracał się do Jackie. Bez przekonania, więc intencje stały się jasne szybko, potrzebował pomocy. Ponoć miasteczko zmagało się z głośnymi bezdomnymi zalegającymi na obrzeżach, okupowali dom profesor Bagshot - pewnie gdyby chodziło o inne miejsce, nie słuchałby dalej, to nie były ich zadania, ale gdy padło nazwisko starej czarownicy poczuł, jak zaczyna piec go przedramię z ciągnącą się wzdłuż linii żył blizną - to tam, w tym domu, ją sobie zadał, przysięgając wierność dożywotniej walce z wtedy jeszcze nadciągającym złem. To ta blizna każdego dnia spędzonego w niewoli przypominała mu o tym, że nie mógł się poddać.
Bezdomni byli Cyganami, czarodziejami, oskarżanymi o wiele drobnych kradzieży, choć chyba nigdy przyłapanymi za rękę. Chodził po świecie nie od dziś, wierzył, że powody do wskazania winnych nie zawsze były potrzebne, czasem należało podejść do sprawy od drugiej strony. Nie mieli pomysłu, jak się ich pozbyć, ale choć zmarła profesor nie miała dzieci i dom najpewniej stał się niczyj, niszczenie go przez przez przypadkowych okupantów wydawało się tutejszym brakiem szacunku wobec jej ogromnej wiedzy. Nieznajomy wspominał o głośnych alkoholowych imprezach, na które schodziło się towarzystwo z daleka, w ostatnim czasie wydarzyła się więcej niż jedna. Po zeszłym sylwestrze jego córka bała się przejść tamtędy do lasu, a w ramach domowych obowiązków zbierała zimą chrust na opał. Musiała zacząć wychodzić z bratem. W ogrodzie staruszki postanowili pewnego dnia - tak po prostu - trzymać w konia, pewnie kradzionego, choć nie mieli nawet stodoły, w której mogliby przechować siano. Też je kradli? W pewnym momencie koń ten zniknął, a kilka tygodni później w miasteczku zaginął kolejny - należący do mężczyzny, który się do nich przysiadł. Zapewniał ich, że widział młodego Cygana kręcącego się w okolicy jego gospodarstwa, zanim koń zniknął. Dzisiejszego popołudnia odnalazł ciało zarżniętego zwierzęcia, z kości zdjęto mięso nadające się do spożycia. Z przekonaniem wskazywał winnych. Ale opowieść nie miała końca, o pustych butelkach zalegających niekiedy przed domem, o kurze wyskakującej czasem z okna domu, jakby chodziła po jego wnętrzu jak po kurniku, o dziewczętach wymykających się z domu nocami celami - bo jakimi innymi? - nierządu, czego dowodem ma być niedawno słyszany płacz niemowlęcia i brzemienność jednej z nich, choć żadne nie nosiło nigdy obrączki. Wszyscy byli do siebie podobni, ciemni, pewnie rodzeństwo, jeszcze młodzież, silna, zdrowa. Nieznajomy zastanawiał się, czy nie powinni odebrać im dziecka - nie było wszak niczemu winne, ale w przyszłości poniesie konsekwencje tego, jak żyła jego matka. To kwestia czasu, nim wyjdzie z nim na ulice na żebry, przekonywał, z dzieckiem uśpionym alkoholem. W tak małej miejscowości plotki rozpierzchały się szybko, mieszkańcy martwili się o córki, martwili się też o synów zwodzonych na manowce przez ich dziewczęta. Martwili o swój dobytek, który mógł zostać rozkradziony. Nawet o zdrowie, odkąd tylko się pojawili, zaczęli znajdywać więcej wszy i gnid - nawet szczurów! w szczególności w ostatnim czasie - a to już przecież groziło rozwojem epidemii. Uzdrowicieli brakowało dla nich, większość strzegła życia bojowników. A przecież czasy były trudne. Musieli sobie wzajemnie ufać. Teraz, na wojnie.
Na ostatnim zgromadzeniu rady przegadywali się, czy nie powinni przepędzić ich stąd sami, a nieznajomy, o dziwo, wydawał się szczerze zmartwiony możliwością linczu, ktoś przebąknął, żeby wykurzyć ich ogniem, wzniecić pożar w domu i choć głos ten został szybko odrzucony, to ziarno zostało zasiane. Chaos, który wprowadzali w życie tutejszych, nie sprzyjał stabilizacji, do której próbowali dążyć pomimo trudnych czasów. Ukradli ten dom, mówił. Duży dom. Najbiedniejsi z nas patrzą na nich i widzą, że można po prostu wejść do czyjegoś domu i go zabrać, bo nikt lepiej wychowany nie powie, że tak nie wolno. Niektórzy mieszkają rodzinami w mniejszych chatkach. Niektórzy teraz już wcale nie mają domów, stracili je, choć całe życie żyli uczciwie i pracowali. Czym ci bezdomni różnili się teraz od innych bandytów? Odebrali potencjalne schronienie tym, którzy bardziej na nie zasługiwali - a oni pozostali bezradni. Brendan słuchał go w milczeniu, dopijając zamówionego portera, zabierając głos dopiero, kiedy nieznajomy rozmówił się z Jackie i odszedł.
- Zajrzyjmy tam - rzucił, niezależnie od tego, co odpowiedziała nieznajomemu, szczerze czy nie, czuł, że rzeczywiście powinni to sprawdzić, choć, naturalnie, nie była to kwestia, do której musieli mieszać aurorów. Trochę ze względu na to, że niektóre wspominane sygnały rzeczywiście wydawały się niepokojące, a oni mieli czas, a trochę ze względu na pamięć o zmarłej. Była ważną częścią Zakonu Feniksa, a cała ta sprawa przypominała zwyczajne - mało kulturalne - bezczeszczenie jej czci i pamięci. Cyganie byli jacy byli, nawet jeśli nie wszystkie zarzuty miały okazać się prawdziwe, to kwestia zaboru domu pozostawała w Dolinie problemem. Skończyli, zostawili parę monet, przeszli się na spacer. Dobrze pamiętał drogę - choć ostatnim razem pokonywał ją, kiedy Bathilda Bagshot jeszcze żyła.
Nie pukał, po prostu pchnął drzwi, wchodząc jak do siebie. Oni zrobili to samo, ale to on miał do tego większe prawo - znał denatkę. Nie spodziewał się, że mogłyby zostać zamknięte na klucz, bo zmarła czarownica im go nie dała, zanim zniknęła. Spojrzał na Jackie porozumiewawczo i wszedł przed nią, niepewny, co mogło czekać na nich w środku. Przybłędy się okazać agresywne, ale wydawało się to raczej mało prawdopodobne. Minęło już trochę czasu, czasu, w trakcie którego intensywnie nad sobą pracował. Powoli odzyskiwał siły, choć uzdrowiciele pozostawali co do jego stanu sceptyczni. Ubiorem nie wyróżniłby się w tłumie, przeszyta już koszula wuja prezentowała się przeciętnie, czysto, zarzucona kurtka ze skóry barwionej na czarno nie była nowa.
- Sprawdźmy najpierw tę całą koninę - zaproponował, przemykając spojrzeniem po pobliskim wnętrzu, podtrzymując drzwi, póki i Rineheart nie znalazła się w środku. - Rozpoznasz mięso? - On raczej nie. Nikogo nie widział. Nie ściszał głosu, pewien, że mieszkańcy go usłyszą. Nie sądził, żeby uciekli na sam dźwięk jego głosu, ale ukrywać się w nieskończoność przecież też nie będą. - Kuchnia była tam - Kiwnął głową, kierując się prosto we wskazanym kierunku. Szybkim rzutem oka ocenił stan kuchni, podniósł pokrywę najbliżej znajdującego się starego garnka, oceniając jego zawartość, czy był dzisiaj używany? Może, może nie, mięsa na dnie nie było. Takie ilości żywności musiały zostać szybko oporządzone, gdyby rzeczywiście je zabrali, musiałoby tu gdzieś leżeć. W części pewnie zjedliby je dzisiaj. - Co my tu mamy... - Otworzył kilka szafek, zaglądając do nich niedbale - spod pajęczyn wysunął słoik ze starą mąką, przyglądając mu się pod światło. Nie zachowywał się cicho, nie zależało mu na dyskrecji - wręcz przeciwnie. - Nie wygląda na pył - zastanowił się. Zostawił go na wierzchu, choć szafek nie zamykał z powrotem, bałagan zwykle szybciej motywował podejrzanych do współpracy. Wziął do ręki jedną z pustych butelek stojących na blacie, powąchał ją - cuchnęła spirytusem. Nie było tu aż tak brudno, jak to sobie wyobrażał. - Masz poszlaki, czy przechodzimy do przesłuchania świadków? - spytał, pół żartem, pół serio, oglądając się na Jackie. Mieli doświadczenie w ściganiu najohydniejszych czynów, dziś chodziło tylko o dzieciaki. Po chwili - wciąż z pustą butelką w jedynej zdrowej dłoni, drugą ukrył w kieszeni - oparł się bokiem o przejście i spojrzał w kierunku, w którym powinny znajdować się schody. - KTO TU GOTUJE?! - bezpardonowo zakrzyknął zapytanie w przestrzeń, głośno, donośnie. Jeżeli towarzystwo znajdowało się na piętrze, musiało go usłyszeć teraz, jeśli tylko nie słyszało go od samego początku.


we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Don't you ever, tame your demons. Always keep them on a leash.
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3635-brendan-weasley https://www.morsmordre.net/t3926-victoria#74245 https://www.morsmordre.net/t12222-brendan-weasley#376277 https://www.morsmordre.net/f171-devon-ottery-st-catchpole https://www.morsmordre.net/t3924-skrytka-nr-786#74241 https://www.morsmordre.net/t3925-brendan-weasley#74242
Re: Schody [odnośnik]23.03.24 22:55
Cieszyła się na to spotkanie, od rana zastanawiając się, co powinna włożyć, za chwilę patrząc na swoje odbicie w lustrze w szoku, jakby obrzydzona tym, że sylwetka po drugiej stronie śmie podobne myśli podsyłać jej skupionemu na pracy umysłowi. Ona? Zastanawiać się, co na siebie włoży na wyjście do baru z kolegą z pracy? Jak zwykła trzpiotka? Jackie, litości. Prychnęła na kobietę w lustrze, wybrała długą, kraciastą spódnicę i sweter, który w nią wsunęła, do tego płaszcz sięgający połowy łydek i kolorowy szalik. Powinna wybrać spodnie, bo były bezpieczniejsze, szli w końcu do Doliny, nigdzie teraz nie było bezpiecznie, a spódnica w trakcie gonitwy nie była zbyt udanym pomysłem, ale za bardzo kusiło, żeby wyglądać przy Brendanie choć względnie dobrze. I faktycznie wyglądała - trochę to siebie nawet niepodobnie. W barze było gwarno, ale spokojnie, rozmowa mijała szybko - zbyt szybko - i zanim się spostrzegła, przesiedzieli nad kremowym piwem przeszło dwie godziny.
Dopóki nie zauważyła tego spojrzenia osiadającego na jej barkach jak żarzące węgle, nerwowego, połączonego z chudymi palcami obijającymi się nieustanie o szkło kufla po piwie. Przymrużyła na chwilę oczy, przyglądając się z ukosa, korzystając z tego, że Bren siedział po jej lewej stronie, dzięki czemu mogła nieco skryć się ze swoją obserwacją. Odchrząknęła, by dać mu znać i lekko skinęła brodą na nieznajomego. Nie rozpoznawała w nim człowieka Hokesa, tamci prowadzili się zdecydowanie lepiej, byli butni i aroganccy, a nie ubrani jak wieśniacy i rozedrgani jak świąteczna galareta. Miała już sama do tego człowieka podejść, nie podobało jej się to, jak bardzo intensywnie jej się przyglądał, nie przyszła tu przecież po to, żeby zajmować się kimkolwiek innym - chyba że okazał się w jakiś sposób połączony z chaosem, którego śliskie macki oplatały coraz mocniej Anglię. Sam jednak zdecydował się podejść, jakby odczytał jej myśli rzucone w eter. I zaczął opowieść. Z początku słuchała nieco opornie, jakby to, o czym mówił, miało być przykrywką albo fortelem witym na odwrócenie ich uwagi, kiedy tylnym wejściem wpłynie do środka szwadron szmalcowników. Spoglądała na ludzi dookoła, szukała w nich podstępu, w twarzach prób skrycia się wśród barowych cieni; oko miała dobre, wyćwiczone, ale mimo to niczego podejrzanego nie uchwyciła. Wyglądało na to, sądząc również po zaangażowaniu wylewającym się z mężczyzny, że historia o Cyganach bytujących nielegalnie w domostwie Bathildy Bagshot, była realnie dziejącym się problemem. Rosła w niej złość z kilku powodów, ale teraz, kiedy wszystkie wydarzenia opisywane przez człowieka zbijały się w całość, przeważały trzy - to, co dzicy lokatorzy mogli robić ze zwierzętami, to, że było lub mogło być tam dziecko, w takich paskudnych warunkach i to, jak traktowali tak ważny dla Zakonu Feniksa budynek, artefakt po zmarłej pani Bagshot. Zaciskała szczęki, mięśnie delikatnie drżały, umysł pochłaniał szczegóły. Zerknęła na Brena, kiedy opowieść dobiegła końca, i przytaknęła mu kiwnięciem głowy.
- Nie wysyłajcie tam nikogo, zostańcie w domach. Gdyby było coś nie tak i tamci okazaliby się niebezpieczni, na pewno zostaniecie zawiadomieni - odparła pewnie, wstając i obwiązując szyję szalikiem, zaraz poprawiając płaszcz i wyjmując z kieszeni kilka sykli.
Październikowe uliczki nie nadążały nasiąkać już wodą, więc ich buty co rusz napotykały kałuże i nanoszone na chodniki błoto. Dom Bathildy Bagshot był doskonale znany w okolicy i sam fakt, że ta hołota do niego tak bezceremonialnie weszła, było z ich strony ogromną arogancją. To jak wejść do pałacu i obwieścić się królem tego miasta. Pokręciła głową, palce prawej dłoni zaciskając na rozgrzanym już drewnie afromosii. Była sfrustrowana, a minę miała kwaśną, bo nie tak wyobrażała sobie ten wieczór - miało być przyjemnie, cholera, włożyła nawet spódnicą, a teraz przyszło im doprowadzać do porządku koniokradów, niewychowaną młodzież, która płodzi sobie w biedzie dzieci i karmi je końskim mięsem. Chciała być w tym profesjonalna, ale ogół sprawy ani nie zachęcał, ani nie cieszył, więc teraz większą przewagę w prawdomówności oddawała mężczyźnie z baru, chociaż doskonale wiedziała, że część z tych wątków to brednie. Mimo to - ogień palił płuca, zwłaszcza teraz, gdy brała głęboki wdech, kiedy wchodzili do środka. Chciała odetchnąć świeżym powietrzem zanim przestąpią przez próg, ale przez przypadek poczuła jego zapach. Zapach skóry, czystych ubrań wyjętych z drewnianej komody, nęcącego zapachu wody kolońskiej. Spojrzała na niego zbita z pantałyku, co z perspektywy Brendan musiało wyglądać tak, jakby mu coś zarzucała. Odchrząknęła i weszła głębiej, wyciągając różdżkę z kieszeni. Sama trzymała się nieco za Brendanem, rozglądając się po korytarzu przed kuchnią i pokojem tuż za nim. Obejrzała się na otwierany garnek i aż w niej zawrzało. Sceny z Andory wciąż były w niej jasne i klarowne. Oślepiane smoki, ich krzyk rozrywający niebiosa, furkot skrzydeł w jaskiniach.
- Nigdy nie jadłam koniny i nie zamierzam - odparła nisko, głosem ciemnym od złości. - Ale jeśli oni tak i to całkiem niedawno, to mają przejebane - dokończyła ostro, stojąc w progu salonu, by zaraz odwrócić się i wejść do kuchni. Przez okna wpadało światło lamp i to mdłe, księżycowe, i to wystarczyło, nie chciała zapalać lumos, nie było potrzebne. - Nieźle się tu urządzili, psia ich mać... - mruknęła, odwijając lewą dłonią papier z czerstwego chleba. Dookoła unosił się zapach mieszkańców, ludzi, których skóra ocierała się o sprzęty codziennego użytku, a oddech osiadał na meblach. - Ciekawe, gdzie usypiają dziecko. O ile jeszcze żyje w tej melinie. - szurnęła krzesłem po podłodze. Wysiedziane. Jakaś niedoczyszczona, metalowa miska stała na stole i straszyła. - Poszlak to ja dostałam wystarczająco wiele jak na pustkę, jaką tu widzimy. Oby tylko w tej pustce ktoś się jednak chował. - uniosła spojrzenie na korytarz i pierwszy stopień schodów, który z tej pozycji widziała, zerknęła też w stronę salonu, gdyby jakimś cudem ktoś zdecydował się wyskoczyć z kanapy.
Wołanie Brendana było niskie, szarpało struny uwagi, wierzyła, że zachęci dzikich lokatorów do ujawnienia się i wyprowadzenia stąd z własnej woli. Jeśli nie, wcale nie będzie kryć się z tym, jak bardzo chciała w tej chwili robić coś innego.



pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Schody - Page 7 7sLa9Lq
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5414-jackie-rineheart#122455 https://www.morsmordre.net/t5418-kluska-jackie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f205-opoka-przy-rzece-wye-walia https://www.morsmordre.net/t5423-skrytka-bankowa-nr-1349 https://www.morsmordre.net/t5424-jackie-rineheart
Re: Schody [odnośnik]24.03.24 12:36
Wsłuchiwała się w ciszę, piękną i kojącą ciszę, gdy Marcia postanowiła w końcu zasnąć. Kiedy powietrza nie przecinał dziecięcy płacz, który od popołudnia prawie nie milkł. Nie wiedziała, co się stało, dlaczego mała tak mocno dała im w kość milknąć tylko, kiedy jadła i chyba, gdy brakowało jej już sił. Nosiły ją z Aishą na zmianę, kołysały w ramionach i nuciły melodie, które do dziś usypiały ją, próbując jakoś uporać się z maleństwem. Rezultat był z tego marny, aż dotąd. Czuła za plecami przyjemnie zimną ścianę, gdy usiadła na podłodze zmęczona. Zaciśnięte powieki odcinały ją od otoczenia, dawały moment, by odpocząć. Była wykończona, a ten dzień całkowicie stracony. Błagała los, aby gorzej już dziś nie było, bo nie miała sił, aby mierzyć z kolejnymi przeszkodami. Ciche westchnięcie, rozległo się w powietrzu, gdy dała upust temu, co właśnie czuła. Otworzyła oczy, by spojrzeć ku szwagierce, która siedziała jeszcze na łóżku przy małej Doe. Posłała jej lekki uśmiech, przepełniony wdzięcznością, że tu była. Była nieocenionym wsparciem, zawsze obok, kiedy coś wymykało się spod kontroli.
Rozchyliła usta, by się odezwać, lecz wtedy usłyszała trzaśnięcie drzwi na dole. Moment, kiedy otwarte zamaszyście uderzyły o ścianę, niezłapane odpowiednio szybko. Uśmiech spełzł z jej ust, a ciemne tęczówki wbiły się w przestrzeń, kiedy nasłuchiwała. Ktoś łaził po parterze domu. Jeszcze za wcześnie na Jamesa, poza tym, on nigdy nie robił takiego wejścia, by wszyscy domownicy wiedzieli. Nie ryzykowałby też obudzenia Djilii. Dźwignęła się na nogi, uważając na każdy ruch, aby podłoga nie zaskrzypiała pod nią. Może to Marcel? Chociaż i on nie miał takich pomysłów i zawołałby je od razu, ale nie padło ani jej imię, ani Aishy. Spojrzała krótko na szwagierkę, kładąc palec na ustach. Nie rozumiała jeszcze, co się działo, jednak adrenalina rozeszła się już po ciele, jak zawsze dając czas, aby podjęła najważniejszą decyzję; walczyć czy uciekać.
Krok za krokiem, powoli i ostrożnie, dotarła do schodów. Słuchała, trwając w bezruchu, a palce nerwowo zaciskały się na materiale granatowej sukienki. Miały kłopoty i to stawało się coraz bardziej oczywiste. Koszmar, który podjudzony strachem trawił ją przez miesiące, dziś miał się stać jawą. Od długiego czasu nie czuła się już tu bezpiecznie i bała się, po prostu się bała. Mięśnie napięły się mimowolnie, gdy usłyszała podniesiony męski głos. Wcześniej dwa stłumione głosy brzmiały neutralnie, nie potrafiła ich jakkolwiek dopasować do osób przebywających na dole, a jedynie miała pewność, że były tam dwie. Nie drgnęła z miejsca, czekając jeszcze, przeciągając chwilę w której przyjdzie jej zejść na dół. Obejrzała się przez ramię na drzwi pokoju z którego wyszła, pozostawiając tam córeczkę i szwagierkę. Miała nadzieję, że jeśli zrobi się jeszcze gorzej, Aisha zabierze małą i ucieknie, znajdzie Jamesa i ulotnią się stąd. Więcej chyba nie dało się zrobić. Oblizała nerwowo usta, przygryzła policzek, aż poczuła w ustach posmak krwi. Nie mogła tkwić tu w nieskończoność, bo w końcu obcy wejdą na górę i znajdą je, jednak nie mogła się też ruszyć. Ciało zdawało się nie słuchać jej, bezruchem broniąc się przed pokonaniem schodów i powoli dominującą determinacją. Chciała wierzyć, że cokolwiek miało się stać, jakoś to będzie. Może znów będzie lizać rany albo los upomni się o swoje, śmierć o życie, które uratowała, kiedy rodzina umierała. Może na zbyt wiele już sobie pozwoliła.
Wsunęła dłoń w kieszeń sukienki, natrafiając palcami na różdżkę. Najpewniej na niewiele jej się przyda, ale zawsze czuła się ciut pewniej. Odetchnęła ciężko, ruszając się w końcu z miejsca.
Schodek po schodku, dłoń prześlizgująca się powoli po poręczy wysłużonych już schodów. Stając na parterze domu, zbliżyła się jeszcze w kierunku z którego dobiegały głosy.
- Ja.- odparła na pytanie, które ściągnęło ją tutaj. Ciemne tęczówki osiadły na nieznajomym mężczyźnie, a później kobiecie. Nie znała ich, nie miała pojęcia, kim są, ale tego się przecież spodziewała. Nie wyglądali też przyjaźnie; On wielki i postawny, miał surową twarz i takie samo spojrzenie, Ona jakaś naburmuszona i skrzywiona. Musiała wyglądać przy nich jak dziecko, niska i chuda, dziś, jak nigdy zmęczona.
- Kim jesteście? I czego tu szukacie? – pytanie padło cicho, ale w ciszy domu, rozbrzmiało wystarczająco, aby doleciało do uszu obcych.- Nie chcę kłopotów.- dodała, zastanawiając się nad każdym kolejnym słowem i ruchem. Zerknęła w bok na salon, bo chociaż po głosach wiedziała, że są tylko we dwójkę, odruch kazał jej i tak obserwować otoczenie.- Nie mam nic, co moglibyście zabrać, więc powinniście stąd iść. Tracicie czas.- dopowiedziała jeszcze, nie chciała wejść do samej kuchni, znaleźć się w jednym pomieszczeniu z nimi. Pozostanie w korytarzu, zdawało się bezpieczniejsze i dawało szanse, by w razie potrzeby rzucić się do ucieczki. W końcu to ona znała ten dom, znała go lepiej niż dwójka obcych osób.



bałam się pogryzienia przez chorą na wściekliznę rzeczywistość, strzaskania iluzji, romantyzmu utopionego w ostatnich knutach
Eve Doe
Eve Doe
Zawód : Tancerka, młoda mama
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Learn your place in someone's life, so you don't overplay your part
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Schody - Page 7 E4f34ddb98c725c21cfb73b0408c74e33a70498f
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9651-eve-doe https://www.morsmordre.net/t9728-raven https://www.morsmordre.net/t12284-eve-doe#377725 https://www.morsmordre.net/f358-doki-pont-street-13-7 https://www.morsmordre.net/t10225-skrytka-bankowa-nr-2211#311456 https://www.morsmordre.net/t9729-e-doe
Re: Schody [odnośnik]25.03.24 9:51
Deszcz, który zmoczył go zupełnie w Devon nie padał już w Dolinie Godryka, ale i tak zdążył zmoknąć na tyle, by zadzwonić zębami. Dłonie wcisnął w kieszenie płaszcza, którego nie używał całe lato, a który pomagał mu poruszać się jak cień i właśnie jak ten cień, sunął brzegiem głównej ulicy Doliny Godryka prowadzącej prosto do domu, który zajmowali od stycznia. Nigdy nie chadzał jej środkiem, nigdy nie zatrzymywał się bez potrzeby. Nie ufał tym ludziom równie mocno, jak oni nie ufali jemu. Zszedł z drogi trójce mężczyzn, którzy rozmawiali przy jednym z ogrodzeń. Przeszedł na drugą stronę ulicy, mając w sobie wystarczająco instynktu samozachowawczego, by bez potrzeby nie pakować się w kłopoty. To one zwykle znajdowały jego. Obrócił się przez ramię, by upewnić się, że nie postanowili iść za nim, ale powiedli tylko wzrokiem z dezaprobatą, a może czymś jeszcze, ale zmrok jaki nadszedł uniemożliwiał dojrzenie emocji, które czaiły się w tych nieprzychylnych twarzach. Nie dziwiło go to, nie budziło żadnych emocji, przez całe życie zdążywszy przywyknąć do tych samych spojrzeń, podobnych zwrotów, zarzutów i określeń. Cały świat zewnętrzny kreował kogoś, kogo przestał już odróżniać od tego kim naprawdę był. Dawniej tabor rozdzielał je od siebie. Prawdę od fałszu, świat, w którym beztrosko biegał po łąkach, od świata, w którym był zagrożeniem. Teraz nie było już żadnej bariery, żadnej różnicy. Był tym, za kogo mieli go inni.
Podszedł do domu, który nigdy nie był domem. Nie spodziewał się, że tu zostaną, ale wygody jakie oferował mały, opuszczony domek wydawały się rajem po tym, co wszyscy przeszli. Większy od mieszkania w dokach, dający przestrzeń, a jednocześnie tak przerażający z tego samego powodu. Był na tyle duży, że mogli zgubić się w nim, spędzając czas samotnie w różnych jego częściach. Mijali się, z jednej strony zdążywszy przywyknąć do towarzystwa wyłącznie samych siebie przez ostatnie lata, a z drugiej cierpiąc na przerażające skutki samotności, do której nie byli stworzeni. Nigdy go nie lubił i nigdy nie wiązał z nim żadnej przyszłości. Tęsknił za podróżami, za dziką natury, nie zdając sobie do końca sprawy, że jak w wilczym stadzie bezpieczeństwo stanowiła liczebność ich rodziny. Sami, we troje byli łatwym celem. Wszędzie — w Londynie, w Dolinie Godryka, czy otoczonych ścianą lasu polanach. Ale jego pragnienia, nierozsądne i nieodpowiedzialne, nie były odpowiednią wskazówką dla nich wszystkich. Zbliżała się zima, czuł to już na własnym karku, kiedy ostatnie krople wody z powoli schnących i skręcających się znów włosów ciekły mu po karku, a chłodny wiatr owiewał go, wywołując gęsią skórkę. Zima, nawet jeśli o połowę łagodniejsza niż przed rokiem, stanowiła dla nich zagrożenie większe niż mieszkańcy wokół. A przede wszystkim stanowiła pewną śmierć dla dziecka, które kończyło dwa miesiące, a wciąż było tak małe i tak kruche, wątłe i niezdrowe jak Gillie. Na dole świeciło się światło, przeszedł przez furtkę drżąc z zimna. Pragnął tylko położyć się w kącie i zmrużyć oczy. Pan Weasley pozwolił mu wyjść wcześniej, konie dziś wróciły do boksów jeszcze przed zmrokiem, ale nim uporządkował wszystko co do niego należało minęło mnóstwo czasu. Przed przejściem przez próg spojrzał jeszcze w górę. Gwiazd nie było widać ani księżyca, który oświetlał drogę.
Drzwi nie były dobrze zamknięte, uchylone, ale ze środka nie usłyszał niczego, co mogłoby go zaniepokoić. Nie był świadom tego, co się działo, a nic, nawet przeczucie nie podpowiedziało mu o czekającym na niego w domu niebezpieczeństwie. Pchnął lekko drzwi i spokojnie wszedł do środka. Nie miał z zwyczaju informować o swoim przybyciu, do tego był okropnie zmęczony. Zamknął drzwi lekkim pchnięciem, nie naciskając już za klamkę. Po prostu oparł o nie dłoń, licząc, że się zatrzasną cicho. Dopiero jak znalazł się w korytarzu uświadomił sobie, że coś jest nie tak. Na jego końcu, gdzie znajdowało się większe pomieszczenie ze schodami zobaczył Eve. Stała tuż przed wejściem do kuchni, ale nie wyglądała na zadowoloną. Patrzyła przed siebie, rozglądała się czujnie. Znał tą pozę; jakby była gotowa do tego, by się rzucić do biegu. Bała się? Zatrzymał się w miejscu, na wysokości wejścia do salonu. Musiała już zdać sobie sprawę z jego obecności. Serce podskoczyło mu do gardła, coś było nie tak, zamarł na chwilę w bezruchu. W tak pozornie zwyczajnej sytuacji nic do siebie nie pasowało. Ani ona tam, tak stojąca, ani brak głosu Aishy w kuchni, z którą mogła rozmawiać. W ułamku sekundy zalało go gorąco, choć był zupełnie przemarznięty. Uświadomił sobie, że cokolwiek się działo, jego bezmyślne, swobodne, pobawione czujności wejście mogło zaważyć o wszystkim.


| Możemy sobie dać 72h na stronę, bez konkretnej kolejki? Z oczywistych powodów my 72 vs wy 72.



it's hard
to forget your past if it's written all over your body


James Doe
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Kiss me
until I forget how terrified I am
of everything
wrong in my life
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 28
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarodziej
 little unsteady
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9296-james-doe https://www.morsmordre.net/t9307-leonora https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f358-doki-pont-street-13-7 https://www.morsmordre.net/t9776-skrytka-bankowa-nr-404 https://www.morsmordre.net/t9322-james-doe
Re: Schody [odnośnik]25.03.24 23:29
Mrużyła oczy, wciąż, ledwie słyszalnie, nucąc melodie kołysanki, którą - dawno temu sama słuchała. Nie pamiętała już właściwie, jak brzmiała dokładnie, jakie - i czy w ogóle - były tam słowa. Wskazać też trudno jej było dźwięczności kobiecego, bo matczynego tonu - ten zastępowała własnym, powtarzanym teraz w czułej obietnicy dla maleńkiej bratanicy, które spłakane lico, w końcu nabierało zdrowszego rumieńca. Wciąż siedziała na brzegu łózka, pozwalając by Eve, odetchnęła, tuż obok, nie niepokojona chociaż chwil kilka dziecięcym kwileniem, dopominającym się bezgranicznej uwagi. Mimowolnie, zerknęła na drobną sylwetkę bratowej, by z nieprzerwaną melodią, odwzajemnić ciepło lekkiego uśmiechu. Chciała oddać jej choćby moment spokoju, wiedząc doskonale, ile czasu - im obu zajęło, by szlochająca kruszyna w końcu zamknęła zmęczone powieczki i usnęła. Czuła, że niewiele brakowało, by po całym dniu - usnęła i ona, obok.
Pomysł rozmył się, jeszcze zanim sięgnęła słów w jakiejś równie cichej próbie rozbawienia, bo hałas na dole, dziwnie brudny, bo obcy, zamknął rozchylone w melodii wargi, kończąc nucenie, niby cięte nożem. Początkowej odpowiedzi, choćby potwierdzenie, szukała w bratowej, ale i jej wzrok podpowiadał o czającej się czujności, jak echo wybijanych sztywno kroków. Z niezrozumieniem, jakimś zawahaniem, śledziła ścieżkę szurania. Przyzwyczajona była do lekkości kroków wszystkich domowników, chociaż budynku - nie umiała nazwać domem, namiastka oferowanego bezpieczeństwa, dawała złudną - jak podskórnie czuła - nadzieję. Że jeszcze coś się zmieni. A oni, przeczekają zły czas i wrócą w drogę. W tę im pisaną, symboliczną. I tę realną, pozbawieni wiążących ich murów, w wozie, z końmi. Gnani z wiatrem. Wolni. Na samą myśl, wierzgające wspomnienie, serce drżało, jak gotowy do biegu wierzchowiec. Czego tym razem, żądał od nich los? Czego chciał? Co szykował?
Myśli, jak promienie gwiazd, pognały w stronę brata. Wciąż było wcześnie, na jego powrót, ale serce tęsknie, z niepokojem, szukało wsparcia w brakującej obecności - która odkąd pamiętała, jawiła się jak niezachwiany filar bezpieczeństwa. Z Marcelem, stanowili nierozerwaną część podstaw, na jakich wspierała swoją siłę. Bez nich, tu, teraz, mogły z Eve liczyć tylko na siebie.
Zwarła usta, lekko kiwając głową na gest Eve. Nie poruszyła się początkowo, pozwalając, by druga Romka ze znajomą miękkością pokonała odległość od schodów i lekko zeszła niżej. Nasłuchiwała. Czujna jak kot, niemal mimowolnie, zaczęła mruczeć przerwana melodię. Nie była pewną, czy służyć miał wciąż śpiącemu maleństwo, czy niej samej, kołysząc niespokojność plączącą plecione na kocu palce. W jakiś sposób gotowa, by zgarnąć dziecinę ku sobie, chowając bezpiecznie w ramionach.
Niemal podskoczyła, słysząc donośność wołania. Męskiego. Obcego. Niespokojność zwiększyła napięcie ciała, gdy dłonie zwinęły się ciaśniej. Z westchnieniem, wciąż nie pozwalając cichutkiej melodii na ustanek, podniosła się z miejsca, dbając, by nie poruszyć zbytnio pościeli. I chociaż wzrok warzył otoczenie, dokładnie w miejscu, gdzie zniknęła sylwetka bratowej, to kroki wspięła w pobliże okna. Półmrok za szybą, nie dawał wiele na rozejrzenie, ale - Aisha szukała po prostu ruchu. Czegoś, co wyłamywało się poza znajomy już widok. I nawet jeśli myśl była głupia, brała pod uwagę konieczność ucieczki niekonwencjonalną ścieżką. Ciemne obręcze źrenic przeskakiwały to z widoku za oknem, to upewniając się, że mała Doe wciąż była na miejscu i finalnie postąpiła kilka kroków w stronę schodów, wciąż pozostając daleko poza ewentualnym widokiem - kogokolwiek, kto znajdował się u ich podstawy. Dopóki była niewidoczna, była szansa - że obcy - bo była ich dwójka - nie będą świadomi jej obecności. To - wciąż dawało kiełkujące możliwości. Nie miała pojęcia jeszcze na co, ale - nie dała sobie szansy na bycie nieprzygotowaną.
W cieniu wejścia, nasłuchiwała głosu i pytania, jakie dźwięcznie przecięło wibrującą przestrzeń. Nagła myśl wezbrała szum w skroni. A jeśli byli to szmalcownicy? Nasłuchała się zbyt wiele o przebrzydłych wyczynach i coś mroziła jej krew na myśl, że zbrodniarze mogli wywęszyć łatwy łup. Wspomnienie płonącego taboru i dzielących rodzinę wydarzeń, przemknęło przez umysł cyganki, nie dając zapomnieć o narastającej czujności. Dłoń wsunęła się w kieszeń spódnicy, w której spoczywała różdżka. Wciąż zachowując ciszę, wsunęła wytarte już buty na bose stopy. Nasłuchując rozwoju sytuacji na dole, podciągnęła brzegi koca, chcąc - gdy zajdzie potrzeba, owinąć w jego brzegi malutką. Przez ramiona przerzuciła chustę, nie szukając jednak ochrony przed chłodem, a szykując prowizoryczne nosidło. Nie potrzebowała wiele, żadne z nich nie potrzebowało, by ruszyć w drogę, ale płynność ruchów zdawała się gnieść napięcie, napędzając Aishę. Nie była w stanie nigdy pozostać w bezruchu. Nie miała zamiaru popełnić tego błędu i teraz.


A drop of blood
and now you’re taken for all time

Aisha Doe
Aisha Doe
Zawód : tancerka, przyszły alchemik, siostra
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Prick your finger on a spinning wheel
But don’t make a sound
OPCM : 4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 10 +5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 3 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 22
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t11832-aisha-doe#365247 https://www.morsmordre.net/t12177-poczta-aishy#375018 https://www.morsmordre.net/t12269-aisha-doe https://www.morsmordre.net/f386-dom-bathildy-bagshot https://www.morsmordre.net/t12176-szuflada-skrytka-aishy#375010 https://www.morsmordre.net/t11838-aisha-doe#365410
Re: Schody [odnośnik]26.03.24 20:14
Nie do końca zrozumiał spojrzenie Jackie, kiedy mijała go w progu, zrobił, powiedział coś nie tak? Nie powiedziała nic, powiódł za nią wzrokiem bez słowa, ale sam też nie wypowiedział ni słowa, nim nie wziął się za przeglądanie zawartości kuchni. Uśmiechnął się, w przeciwieństwie do niej śmierć konia nie budziła u niego większych emocji. Na wschodzie, gdzie panował głód, je jedli, w Anglii też coraz więcej ludzi było głodnych. Nie dawało to jednak bezdomnym prawa do pożerania cudzych zwierząt i to niezależnie od powziętych priorytetów. Nikt nie chciał ani nie zamierzał żyć jak w dżungli, gdzie prawo silniejszego przesądzało o wszystkim, a co najważniejsze - o przetrwaniu. Nie spodziewał się, że Jackie kosztowała końskiego mięsa, ale miał nadzieję, że zdoła odróżnić to, co zobaczy, od mięsa choćby wołowego.
- Niewiele zmienili - odparł, mimowolnie znów czując bliznę szpecącą przedramię. - Niewiele wnieśli. Dywany, meble, są trochę starsze, trochę bardziej zniszczone, ale nie ma tu nic, co należałoby do nich. Prawie nic. - Uniósł trzymaną w dłoni pustą butelkę, dobitnie dając znać, co miał na myśli. - Ponura myśl, co? Jesteś, potem cię nie ma, a twój majątek zgarnia ten, kto pierwszy go zobaczy. Bez żadnego szacunku dla tego, kim byłaś za życia. Pewnie nawet nie wiedzą. Niewielu wiedziało. - O wszystkim. Domyślał się, że dziś i wielu Zakonników nie miało pojęcia, kim naprawdę była Bathilda Bagshot. Ostatecznie to były już tylko rzeczy - ale to one zachowywały pamięć o niej i o jej wielkich dokonaniach. To ona pokonała Grindelwalda, wykonywali tylko jej rozkazy. I zawsze przestrzegała - że to nie będzie koniec tej walki. Że pojawi się kolejne zło, większe jeszcze i straszniejsze. I oto nadszedł - samozwańczy Lord Voldemort, a razem z nim groza, która na zawsze miała odmienić świat. Umilkł, gdy wspomniała o dziecku. Nie chciał myśleć o tym, w jakim stanie i w jakim otoczeniu dorastało. Żadne dziecko nie powinno wychowywać się na ulicy, każde zasługiwało na odpowiedzialnych rodziców.
- Jest i pierwsza poszukiwana - skomentował krótko, kierując się do Eve, gdy tylko zestąpiła ze schodów i odezwała się w ich kierunku. Obawiał się, czy uda im się dogadać po angielsku, ale dziewczyna znała język. - Wyjmij ręce z kieszeni, panienko - zwrócił się do niej obojętnie, aurorskie oko było wyczulone na podobne gesty, szukało ich instynktownie, niemal mimowolnie, ciało reagowało na podobne gesty równie bezwiednie. Nie obawiał się tego, że mogła ich zaatakować, ale obawiał się, że tego spróbuje, a wtedy będą musieli odpowiedzieć. Być może szybciej niż pomyślą. Sam trzymał różdżkę na podorędziu, zawsze - ledwie kilka dni temu wykonali ją dla niego Ollivanderowie - ale nie sięgał po nią w tym momencie. Nie poprosił też dziewczyny, aby podeszła bliżej, pozwalając jej na bezpieczniejszy komfort.
- Koniny - odparł, opisując obiekt poszukiwań, ignorując przy tym pytanie o ich tożsamość. Nie była im - na razie - do niczego potrzebna. - Skradzionej z miasteczka. Co jedliście dziś na obiad? - Obrócił w dłoni pustą butelkę po alkoholu, nie odsuwając się od ściany, o którą się opierał. Wyraz jego twarzy pozostał surowy. - Nie przyszliśmy, żeby was okraść. To bardzo dobrze, że nie chcesz kłopotów - współpracuj, a obędziemy się bez nich. Jesteśmy przyjaciółmi właścicielki tego domu, a wy? Co wy tu robicie? Włamaliście się do środka, zauważyliście, że było ciepło i miło, więc stwierdziliście, że skoro nikt was nie wyrzucił, to możecie sobie tak po prostu zawłaszczyć cudzy dom? - spytał, nim skoncentrowany na dziewczynie wzrok umknął w bok, za dźwiękiem drzwi. - Jest ktoś kolejny, gdzie reszta? - Nie do końca wiedzieli, ile osób miało znajdować się w budynku, ale dwie to za mało, by liczba była zgodna z usłyszaną opowieścią. - Zapraszamy, śmiało! Można wejść jak do siebie! - krzyknął w kierunku drzwi zachęcająco.


we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Don't you ever, tame your demons. Always keep them on a leash.
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3635-brendan-weasley https://www.morsmordre.net/t3926-victoria#74245 https://www.morsmordre.net/t12222-brendan-weasley#376277 https://www.morsmordre.net/f171-devon-ottery-st-catchpole https://www.morsmordre.net/t3924-skrytka-nr-786#74241 https://www.morsmordre.net/t3925-brendan-weasley#74242
Re: Schody [odnośnik]26.03.24 21:23
Odrzucała ją myśl, że ktokolwiek mógłby pochwycić podobny pomysł i jeszcze go urzeczywistnić. Nie widziała nic złego w jedzeniu mięsa jako takiego, trzoda była przecież w tym celu stworzona, ale konie... one służyły ludziom tysiące lat, a teraz jeden z nich miał skończyć w garnku? Znała pojęcie desperacji i wygłodzenia, wiedziała też, że człowiek był w stanie stać się prawdziwym potworem, kiedy go głosu dochodziły pierwotne instynkty, ale... nie, nie mieściło jej się to w głowie. I dlatego była taka wzburzona. Rozglądała się dookoła i chociaż nie widziała tu jakichkolwiek, nawet najmniejszych oznak dokonujących się tu podobnych czynów, to krew płynęła gorącym strumieniem wciąż i wciąż. Skrzywiła się lekko, mimowolnie, kiedy przeciągnęła palcem po zakurzonym zdjęciu wiszącym na ścianie. Za szklaną ramką znajdowało się puste, bujane krzesło, a obok poduszka, na której, domyślała się, niegdyś siedział kot; kominek w tyle obrazka wygasł, okrył się czarną sadzą. Ktoś tam kiedyś siedział. Jakaś czarownica w sędziwym wieku. Może sama Bathilda Bagshot.
- A mimo to zrobili tu sobie imprezową norę... - mruknęła w odpowiedzi, w ślad za słowami Brendana wyobrażając sobie w ponurym transie podobny los Opoki. Już teraz była zaniedbana i zakurzona, bez ojca i Abbie wydawała się pustą skorupą, do której Jackie nie chciała wracać. Nie sama. Westchnęła ciężko, odwracając się powoli. Kopnęła jakiś kamyk, mały i kanciasty, ale okazał się tylko bryłką ziemi, która rozsypała się natychmiast na drewnianej podłodze.
W tym samym momencie pojawiła się na schodach sylwetka, która, gdy z nich zeszła, okazała się młodą kobietą. Zmęczoną, niemal wyczerpaną. Cyganka. Jackie uniosła różdżkę lekko, nie celowała bezpośrednio w dziewczynę, tylko w dłoń, którą chowała w materiale sukienki. Kiwnęła na nią końcem różdżki, gdy Brendan wydawał jej jasne polecenie.
- Puste ręce, młoda - dodała od siebie powoli, obserwując ją dokładnie. Cokolwiek tam miała, nóż, różdżkę, łajnobombę czy tuzin pinezek, miało tam zostać, w innym przypadku wywiąże się jasny konflikt, a przecież oni na razie chcieli zadać tylko kilka pytań. - Odważne pytania zadajesz jak na kogoś, kogo teoretycznie nie powinno tu być. I w przeciwieństwie do ciebie, albo do was, my mamy prawo tu być i pytać, co się tu, u licha, wyprawia.
Poczuła, jak drobne mięśnie przy uszach napinają się, kiedy usłyszała otwierające się drzwi. Korytarz był dosłownie koło nich. Nie widziała, kto ich odwiedził, cały czas mając oko na młodej dziewczynie, ale domyślała się, że musiał to być ktoś z dalszego towarzystwa, o którym mówił mężczyzna. Mówił też o dziewczynach nocami wybierających się z domu - gdzie są inne? Na piętrze? Schowała się gdzieś tutaj, na parterze? Mieli piwnice? Nie mogła rozpoznać, czy kroki należały do mężczyzny czy kobiety. Obcy wszedł cicho.
- Im nas więcej, tym weselej. Usiądziemy sobie spokojnie, porozmawiamy nad zapaloną świecą, opowiecie o tym, co robicie w ciągu dnia. Myślę, że salon za twoimi plecami to dobre miejsce na wieczorną pogawędkę. Trzy kroczki do tyłu, dziewczynko, nogi masz sprawne, jak widzę. - skinęła brodą za nią, kiwając również różdżką w stronę wejścia do pokoju. - I żadnych nagłych ruchów, jeśli łaska. My też nie chcemy kłopotów. - zrobiła krok do przodu, w stronę korytarza, delikatnie na prawo, żeby móc zerknąć w stronę drzwi za kilka chwil. Na razie wciąż ich nie widziała, spojrzeniem taksując Cygankę. - No dalej, nie stać tak w progu, bo nam herbatka wystygnie.
Po głowie cały czas chodziło jej to dziecko - prawdziwe lub nie - gdzie ono było? Próbowała wsłuchać się w dźwięki domu, wydobyć z nich jakiś niemowlęcy płacz, dziecięce gaworzenie, ale niczego podobnego nie wychwyciła. Na razie nie podnosiła tego tematu, badając, jak wiele czasu upłynie, nim usłyszą jego płacz - znak, że żyje. Musieli je zabrać, bo w takich warunkach los policzy tylko jego dni.



pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Schody - Page 7 7sLa9Lq
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5414-jackie-rineheart#122455 https://www.morsmordre.net/t5418-kluska-jackie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f205-opoka-przy-rzece-wye-walia https://www.morsmordre.net/t5423-skrytka-bankowa-nr-1349 https://www.morsmordre.net/t5424-jackie-rineheart
Re: Schody [odnośnik]26.03.24 21:49
Głos dochodzący z kuchni, zapraszający go dalej był znajomy. Nie na tyle, by od razu przypasować go do konkretnej twarzy — a może wręcz przecenie, odsuwał od siebie tę myśl, bo przecież nie pasowała tak bardzo do sytuacji. Co miałby tu robić? Spojrzał na Eve, wahając się. Jego widok mógłby przestraszyć Eve, ale wydawała się zaskoczona sytuacją, gość nie przedstawił się więc a gdyby chodziło o niego miał znacznie bliżej niż wycieczka do Doliny. Błyskawicznie odrzucił to wątpliwe przeczucie, nawet nie zdążyło się dobrze przetransformować w myśl; pokiwał głową, jakby próbował wrzucić w ten sposób natrętne szepty wokół niego. I wtedy usłyszał kolejny głos, kobiecy. Nic nie pojmował, nie usłyszawszy ich rozmowy. Wszedł w trakcie czegoś, a dźwięk zamykanych drzwi poniósł się i dotarł do cudzych uszu. Kimkolwiek byli miał marne szanse w starciu. Nie był wyszkolonym do walki kadetem, nie opanował większości zaklęć z zakresu obrony przed czarną magią ani uroków. Był beznadziejny w pojedykqwaniu się. Nie było większej szkoły płynnych, wyważonych ruchów nadgarstkiem niż operowanie smyczkiem na strunach skrzypiec, ale nie był w stanie zapamietać większości zaklęć, nie potrafił poprawnie wymówić inkantacji. Na cóż mu były płynne i prawidłowe ruchy, jeśli popełniał błędy gdzie indziej?
Zmarszczył brwi, unosząc spojrzenie na Eve. Musiało się skrzyżować. Choć chciał, nie był w stanie teraz wbiec przed nią i zagrać bohatera. Mógł ją zasłonić własną piersią i zrobiłby to, świadom, że przypłaci to życiem, ale nie zdążyłby pewnie przywołać odpowiednich zaklęć. Musiał pomyśleć. Zastanowić się. Zwlekał, przeciągając chwilę, nie ruszając się spod drzwi. Musiał spróbować przypomnieć sobie zaklęcia, które mogły mu jakoś pomóc. Sięgnął po różdżkę, nie spuszczając z Eve spojrzenia; ciemniejącego z każdą chwilą. Mięśnie szczęki napięły się, gdy zacisnął zęby. Nie odpowiedział na zaproszenie, ale ruszył się w końcu z miejsca. Dywany tłumiły jego kroki, palce zaciskały się na różdżce, której rezonująca na niego magia usilnie próbowała przekonać go do ucieczki. Bo tylko tyle potrafił. Ukrywać się, uciekać. Żaden był z niego bohater.
Ta myśl, przypomniała mu o czymś. Zatrzymał się po kilku krokach, a podłoga pod nim zaskrzypiała, choć nie z powodu ciężaru i nacisku a starości. Przypomniał sobie o czymś, co kiedyś dostał w prezencie, a co zawsze nosił przy sobie, podobnie jak wytrychy i magiczny kompas. Nabrał powietrza w płuca i sięgnął ręką do kieszeni, po chwili wyciągając z niego niewielki przedmiot. Wystawił go przed sobie, niepewny jak powinien zadziałać, ale był pewien, że dziewczyna go w mig rozpozna. Spojrzał na Eve i kiwnął jej głową na schody. Z góry uda jej się uciec. Nie pomyślał ani o siostrze ani o małej; jeśli ich tu nie było, Eve miała szansę szybko uciec.
Zacisnął palce na wygaszaczu i uruchomił go, zamierzając w mig zabrać wszystkie źródła światła z całego parteru.



it's hard
to forget your past if it's written all over your body


James Doe
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Kiss me
until I forget how terrified I am
of everything
wrong in my life
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 28
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarodziej
 little unsteady
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9296-james-doe https://www.morsmordre.net/t9307-leonora https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f358-doki-pont-street-13-7 https://www.morsmordre.net/t9776-skrytka-bankowa-nr-404 https://www.morsmordre.net/t9322-james-doe
Re: Schody [odnośnik]26.03.24 23:18
Serce waliło jej w piersi, aż miała wrażenie, że czuje, jak obija się o żebra. Szum krwi w uszach przez dłuższą chwilę, tłumił dźwięki otoczenia. Bała się, cholernie się bała i to uczucie nasilało się z każdą minutą. Nie miała żadnego planu, nawet odrobiny pomysłu już bez znaczenia czy miało to być dobre, czy złe. Stając przed nieznajomymi, próbowała zrozumieć sytuację w jakiej się znalazła i powodu dla których oni tu byli.
Poszukiwana?
Dlaczego? Co takiego zrobiła? Nie podpadła nikomu ostatnio, praktycznie nie wychodziła z domu. Chyba że ktoś obwinił ją za wydarzenia na plaży. Może to był ktoś bliski, tamtego mężczyzny przygniecionego przez kobyłę albo człowieka o którym wspomniała Liddy, że nie przeżył. Cień smutku na chwilę zatrzymał szaleńczo bijące serce, bo naprawdę nie chciała, aby tak to się skończyło. Milczała, przeskakując spojrzeniem między nieznajomymi. Słysząc polecenie, by wyjęła ręce z kieszeni, zawahała się, ale głos kobiety skutecznie dookreślił, czego oczekiwano po niej. Zrobiła to, wysunęła dłonie i uniosła je nieco, by pokazać, że nie miała w nich nic. Czuła jak odbiera jej to resztki pewności siebie, gdy dłoń znalazła się za daleko od różdżki.
Zmarszczyła brwi, słysząc o koninie, a niezrozumienie odbiło się w spojrzeniu ciemnych oczu.
- Nic się nie wyprawia.- odparła, zerkając krótko na kobietę i zaraz przenosząc swą uwagę znów na tego, który przerażał ją nieporównywalnie mocniej swoją posturą.- Skradzionej koniny? W sensie martwego konia? – dopytała, a grymas na jej ustach zdradził obrzydzenie.- Na pewno nie zjedliśmy końskiego mięsa to wstrętne. Koni się nie je.- dodała zaraz, a w głosie zabrzmiało oburzenie.- Kaszę i jakąś rybę.- dopowiedziała jeszcze, skoro tak interesowało go, co jedli.
Słuchała, gdy postanowił wyjaśnić więcej i rozjaśnić trochę sytuację do której doszło, tego niechcianego spotkania w domu. Prawie odetchnęła z ulgą, że to nic powiązanego z jej głupim pomysłem, ale to wcale nie poprawiało ich sytuacji.
- Zawłaszczyć cudzy dom? Ten dom stoi pusty od dawna. Mieszkałam w Dolinie już wcześniej, nikt nie dbał o to miejsce, zaczynało niszczeć i się sypać. Nie włamaliśmy się tutaj, tylko zamieszkaliśmy, skoro jest pusty. Potrzebowaliśmy schronienia, więc czemu nie tu? – spytała, znów przeskakując spojrzeniem między nimi.- Nikt tu nie przyszedł wcześniej, nikt nie mówił, że należy do niego. Wynieślibyśmy się stąd, gdyby miał właściciela.- może nie z dobrej woli, a ucieczką od kłopotów. Potrzebowali dachu nad głową, ale nie problemów związanych z tym.- Dbamy o to miejsce, jak możemy. Kiedy niebo runęło, dom też oberwał, ale szkody zostały naprawione na tyle, na ile się da.- dodała, jakby to miało podnieść wiarygodność jej słów.
Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale doszedł do niej cichy trzask drzwi. Chyba nie musiała się nawet oglądać, by wiedzieć, kto stał z boku. Mimo to odwróciła nieco głowę, a ciemne tęczówki spoczęły na Jamesie. Ich spojrzenia spotkały się na moment, szukała w nim odpowiedzi, co dalej. We dwójkę mieli większe szanse, cokolwiek zdziałać, ale musieli się zrozumieć.
Spojrzała na kobietę, gdy ta zwróciła się do niej. Nie ruszyła się z miejsca, kiedy próbowała zachęcić ją mało skutecznie do cofnięcia się. Próbowała strach zamaskować uporem, ale wewnętrznie zaczynała dygotać i czuła to drżenie, prawie jakby było fizyczne.
Odwróciła raz jeszcze wzrok, a widząc przedmiot w dłoniach Jamesa, wiedziała dobrze, co to jest i jak działa. Pierwsza myśl, że to jakkolwiek dobry plan, uleciała szybko. Na górze była mała i Aisha, nie dadzą rady zwiać. Mimo to powoli opuściła powieki i uniosła znów, pozorna leniwość ruchu, była jednak cichym potwierdzeniem, jeszcze z czasów, gdy byli dzieciakami i gestami dogadywali się bezbłędnie. Czekała, sekundy zdawały się dłużyć, aż światło nagle zgasło, pogrążając ich w ciemnościach. Cofnęła się gwałtownie i w zrywie dopadła do Jima.
- Dziewczyny są na górze.- rzuciła po romsku, nie dbając o ściszony ton. Oni i tak jej nie zrozumieją. Nie zwlekała więcej, nie marnowała czasu swojego i Jamesa. Rzuciła się do schodów, by wbiec po nich najszybciej, jak się da. Pokonać każdy stopień i wpaść do pokoju, błagając tylko w myślach, by poruszenie nie obudziło małej.



bałam się pogryzienia przez chorą na wściekliznę rzeczywistość, strzaskania iluzji, romantyzmu utopionego w ostatnich knutach
Eve Doe
Eve Doe
Zawód : Tancerka, młoda mama
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Learn your place in someone's life, so you don't overplay your part
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Schody - Page 7 E4f34ddb98c725c21cfb73b0408c74e33a70498f
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9651-eve-doe https://www.morsmordre.net/t9728-raven https://www.morsmordre.net/t12284-eve-doe#377725 https://www.morsmordre.net/f358-doki-pont-street-13-7 https://www.morsmordre.net/t10225-skrytka-bankowa-nr-2211#311456 https://www.morsmordre.net/t9729-e-doe
Re: Schody [odnośnik]Wczoraj o 11:03
Krążyła po pomieszczeniu na palcach, zupełnie tak, jakby podłoga parzyła, a ona starała się dotykać jej jak najmniej. Wciąż spoglądała na małą, nucąc cicho za każdym razem, gdy znalazła się tuż przy łóżku, gdzie wciąż (jeszcze?) spała. Napięcie wzmagało szum uderzeń serca, które szamotało się pod piersią coraz chętniej, jakby chciało wyskoczyć. Z równie narastającym niepokojem zerkała na zejście do schodów, tam, gdzie słyszała - stałą Eve. Nie rozumiała wszystkich wymienianych zdań, ale - co witała ze złudną? ulgą. Nie nie witał jej krzyk, nie było inkantacji czarów, ani świstu uderzeń, czy szamotaniny. Nieznajomi - chociaż wbili się do budynku bez zaproszenia - nie zaatakowali. Czemu zwlekali? I czemu w tym wszystkim... szukali...koniny? Zmroziło ją, a żołądek zwinął się w supeł bardziej. Byli tak zdesperowani? Tak głodni? Nie mieli wiele, ale nawet w większym głodzie, żadnemu nie przyszło do głowy, by próbować takiego mięsa.
Jeśli na początku, po prostu nie wiedziała co się działo i czym zasłużyli sobie najściem, tak z każdą mijającą chwilą coraz bardziej nie rozumiała istoty całego zamieszania. W głowie mieszały się w niej dwie siły. Jedna, ta uparta, z gorejącą młodzieńczo odwagą, i druga, niemal dziecięca, wgryzająca promień strachu. Czy niewystarczająco już pokutowali? Wciąż nie wiedziała za co, a los zdawała się ciskać im nad głowę nowym wyzwaniem cieniem szczerzącego się cienia.
Wysunęła różdżkę. Nie na wiele jej się mogła zdać w walce, ale liżące palce, fantomowe ciepło obejmujące palce, gdy zacisnęła je na drewnie, zdawało się być kojące. Magia - budziła się pod jej palcami dopiero, gdy siadała przy kociołku warząc pierwsze eliksiry. W starciu - nie była to żadna przewaga, nie kiedy nie stać było jej składniki, kombinowane na wszelkie możliwe sposoby, by przygotować te najprostsze. Uniosła różdżkę, kraniec wskazując na siebie. Z drżeniem wypowiadając niepewne - Cito - walczyć nie potrafiła, ale jeśli szansa na ucieczkę istniała, musiała ją wykorzystać. Ale tak jak drżał jej głos, jak dygotało serce, drewno ledwie załaskotało ciepłem, nie pozostawiając za sobą żadnego odzewu.

| Nie robie w tej turze nic szczególnego, próba czaru nie wyszła, czekam.... O.O


A drop of blood
and now you’re taken for all time

Aisha Doe
Aisha Doe
Zawód : tancerka, przyszły alchemik, siostra
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Prick your finger on a spinning wheel
But don’t make a sound
OPCM : 4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 10 +5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 3 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 22
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t11832-aisha-doe#365247 https://www.morsmordre.net/t12177-poczta-aishy#375018 https://www.morsmordre.net/t12269-aisha-doe https://www.morsmordre.net/f386-dom-bathildy-bagshot https://www.morsmordre.net/t12176-szuflada-skrytka-aishy#375010 https://www.morsmordre.net/t11838-aisha-doe#365410
Re: Schody [odnośnik]Wczoraj o 19:29
Dziewczyna faktycznie współpracowała - wyciągnęła dłonie ku górze, puste, jak poleciła jej Jackie, nie próbowała sztuczek, a kiedy mówiła, mimika jej twarzy, gesty i spojrzenie mówiły, że nie kłamała. Na aurorskim szkoleniu wykładano godzinami nie tylko o samych technikach podejmowanych w czasie przesłuchiwań świadków i podejrzanych, ale też o tym, jak taka osoba może zamarkować prawdę pod płaszczem niepozornych gestów, teatralnej gry, byleby tylko uciec od odpowiedzialności. Miała dobry wzrok, chociaż wciąż życie uczyło ją obserwacji, dopatrywania się niuansów, które mogły wiele zdradzić; tym razem jednak nie dopatrzyła się w niej fałszu. Chyba że dziewczyna naprawdę dobrze kłamała. W to jednak wierzyła tym mniej, im więcej zmęczenia dopatrywała się w jej twarzy i ruchach.
- Najprawdopodobniej mówi prawdę - rzuciła do Weasleya, nie odwracając się jednak w jego stronę, mając na celowniku - źrenic i różdżki - młodą kobietę. - Ten dom należy do rodziny Bagshot, nikogo więcej ni mniej, a nie do ludzi, którzy sądzą, że wystarczy na niego spojrzeć, żeby był ich. To jest włamanie - zajęliście dom bezprawnie, jesteście dzikimi lokatorami. Na domiar złego ponoć wszczynacie burdy z alkoholem w tle, w dodatku w tym całym kataklizmie chowacie dziecko. Czyje ono jest? Twoje? Żyje jeszcze? Czy może dość już się nawdychało oparów, żeby pomrzeć gdzieś w ciemnym kącie? - była zła, głos miała twardy, trochę przypominający matronę, która wykorzysta każdą okazję, żeby uświadomić błąd. Te dzieciaki trzeba było sprowadzić na ziemię.
I kiedy sądziła, że już przejdą do tego parszywego salonu, dziewczyna rzuciła spojrzenie w stronę drzwi, gdzie stał jeszcze kolejny gość - musiała go znać, zbyt długo na niego patrzyła bez strachu malującego się na twarzy. Jackie zacisnęła palce na różdżce podskórnie czując, że zaraz coś się stanie.
- Nie próbuj... - szepnęła cicho, powoli, jakby chciała zniechęcić dziewczynę do jakichkolwiek ruchów niczym kociaka, który ma ogromną ochotę łapką strącić tę drogocenną wazę z komody. Światło zgasło. - Kurwa no - jęknęła, czując jak adrenalina uderza i wylewa się do krwi, gdy wypadła z kuchni zaledwie ułamek sekundy po tym, jak dziewczyna, teraz zlewająca się cieniem sylwetka, skoczyła w stronę drzwi. Nie zamierzała pozwolić jej uciec. Musiały zderzyć się, kiedy Cyganka rzucała się w stronę schodów. Jackie złapała ją mocno, szukając od razu nadgarstków, żeby je przyblokować. Ciężar ciała kierowała tak, żeby przycisnąć dziewczynę do ściany. - Bren, bierz drugiego, zanim zwieje! - krzyknęła do Weasleya, wciąż szarpiąc się z dziewczyną, usiłując ją spacyfikować bez uczynienia jej więcej złego. Drugiego - Cygana, Anglika, Irlandczyka, Francuza - nie wiedziała, w ciemności nie mając czasu przypatrzeć się ani sylwetce, ani tym bardziej twarzy, w ferworze akcji nie zastanawiała się nad tym, jakiej płci była owa tajemnicza persona. - Nie wierć się, na dupę Merlina, bo sobie krzywdę zrobisz!



pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Schody - Page 7 7sLa9Lq
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5414-jackie-rineheart#122455 https://www.morsmordre.net/t5418-kluska-jackie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f205-opoka-przy-rzece-wye-walia https://www.morsmordre.net/t5423-skrytka-bankowa-nr-1349 https://www.morsmordre.net/t5424-jackie-rineheart
Re: Schody [odnośnik]Dzisiaj o 0:03
Słuchał jej w milczeniu, powoli unosząc spojrzenie z posłusznie obnażonych rąk na oliwkową twarz, Jackie uważała, że mówiła prawdę, ale takie jak ona rzadko mówiły prawdę. Jej oburzenie mogło brzmieć szczerze, ale wciąż słowo było tylko słowem, to za mało, żeby uwierzyć, chciał dowodów. Jeśli nie brudne garnki, jeśli nie brudne talerze, to cos musieli zrobić z ościami. Zamierzał o to spytać, lecz nim to zrobił, zaczęła się tłumaczyć z zajmowania tego domu. Nie włamaliście się, co? Gospodyni otworzyła wam drzwi z zaświatów? Zaprosiła do środka, pozwoliła tu mieszkać? Okoliczni mieszkańcy z dobroci serca zaproponowali wam to miejsce? Wiesz w ogóle co to znaczy włamać się gdzieś? Potrzebowali schronienia, więc czemu nie. Potrzebuję pieniędzy, więc czemu nie wezmę twoich? Potrzebuję jedzenia, więc czemu nie zjeść twojego konia? Czemu nie zjeść ciebie? To nie była pieprzona dżungla, dość otaczało ich zezwierzęcenia. Czy ludzie naprawdę nie mogli przynajmniej udawać przyzwoitości? Nawet w biedzie dało się zachować godność, wystarczyło pohamować swoje roszczenia. Znaleźliby bezpieczne schronienie, gdyby pracowali jak wszyscy. Wynieśliby się, gdyby odezwał się właściciel, ale nie wyniosą się, kiedy się na niego powoływali - wygodne tłumaczenia, ale nie spodziewali się chyba, że nikt nie dostrzeże w nich niespójności. A może spodziewali. Dziewczyna nie wyglądała na szczególnie bystrą. Nie przeniósł wzroku na Jackie, kiedy zabrała głos, nie musiał jej przytakiwać, jej słowa były prawdziwe i oczywiste. Wspomniała o dziecku, a on wciąż patrzył na dziewczynę. Naprawdę chciał, żeby zaprzeczyła.
Ale zaraz - zaraz wydarzyło się zbyt wiele. Byli doświadczonymi aurorami, jej gest zwrócony w kierunku drugiego nieznajomego, został przez nich bez trudu wychwycony. Szybka ucieczka z domu byłaby im na rękę, przecież chodziło o to, żeby oswobodzić to miejsce i oddać z powrotem mieszkańcom, tym, którzy utracili domy w niedawnych kataklizmach. Niszczał w rękach leniwych bezdomnych. Ale ciemności, które na nich spadły - nagle - zaskoczyły go mimo wszystko, dziewczyna nie zamierzała wykonać polecenia Jackie, rozległ się tupot nagłego biegu - do drzwi wejściowych, Jackie runęła za dziewczyną. Kierował się instynktem, instynktem gończego psa, którym był. Gończy pies goni tego, kto ucieka, bo uciekający zawsze ma powód, by uciekać. Powód pozna tylko wtedy, jeśli zdobycz schwyta. Stal między kuchnią a korytarzem, wsparty o przejście, doskonale widział znajdujące się przed nim schody; rozległ się dźwięk szkła, gdy upuścił pustą butelkę, by sięgnąć po różdżkę i błyskawicznym gestem wyciągnął ją przed siebie, wypowiadając inkantację zaklęcia:
- Incarcerare! - ze zdecydowaniem, zamierzając zablokować teren korytarza, lecz chwyt pośpiesznie wyciągniętej różdżki zawiódł, nie pozwalając mu osiągnąć zamierzonego efektu.

rzut na zaklęcie - nieudane


we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Don't you ever, tame your demons. Always keep them on a leash.
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3635-brendan-weasley https://www.morsmordre.net/t3926-victoria#74245 https://www.morsmordre.net/t12222-brendan-weasley#376277 https://www.morsmordre.net/f171-devon-ottery-st-catchpole https://www.morsmordre.net/t3924-skrytka-nr-786#74241 https://www.morsmordre.net/t3925-brendan-weasley#74242

Strona 7 z 7 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7

Schody
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach