Aleja Theodousa Traversa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]Aleja Theodousa Traversa
Jedna z dłuższych alei, wybrukowana szarą kostką. Pomimo lokalizacji tuż przy samej Tamizie, gdzie odbywają się załadunki i rozładunki towaru, spotkać tu można wiele osób - najczęściej amatorów długi spacerów i charakterystycznego zapachu rzecznej toni. To właśnie tutaj cumuje Jolly Jelly II, jeden ze statków rodziny Travers. Z portu można się na niego dostać poprzez drewnianą, stabilną kładkę. Z kolei woda przy porcie najczęściej jest dosyć chłodna - chodnik oddzielają od niej ponad metrowe żeliwne słupki, połączone łańcuchem zdobionym w morskie stwory.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 22:32, w całości zmieniany 4 razy
do postu Sheili
Londyn może i był szary, ponury. Może i był potwornie niebezpieczny — dla nich przecież zagrożenie wcale nie ustało, nikt ich nie mógł chronić, nie strzegło ich nazwisko, fałszywe dokumenty były w stanie ich ocalić tylko na chwilę przed ewentualnym zainteresowaniem patrolu. Ale stolica była wciąż pierwszym miejscem w kraju, które miało przy nowej władzy rozkwitać. Niezależnie od tego, po której stronie barykady stali i czy się zgadzali ze zmianami, czy nie, to tu mieszkali najbogatsi obywatele. A tam, gdzie bogaci ludzie, tam praca dla nich. Dlatego obrał stolicę za cel już dawno temu, licząc, że możliwości i szansy zarobkowe ściągną tu członków taboru, którzy przeżyli. Nie myślał jeszcze o godziwym bycie, o tym, by znaleźć bezpieczny kąt, miejsce i w nim się zaszyć. Myślał perspektywicznie — próbował kalkulować co mu się opłacało najbardziej, a teraz im. Im wszystkim. Sheili, Thomasowi i Eve. Nieopłacalnie było zabrać się i stąd wyjechać już teraz, skoro się odnaleźli. Potrzebowali pieniędzy. Potrzebowali ich na jakikolwiek nowy start i chociaż życie tutaj było trudne i bardzo drogie, a społeczeństwo traktowało ich jak ludzi najgorszego sortu, to właśnie tutaj wciąż mieli szansę jak najwięcej zyskać. Okraść jak najwiecej bogatych dam, oczarować i wyżebrać jak najwięcej srebrnych monet, mężczyzn wdziękami, szyć stroje i szaty — bo przecież możni nie przestawali się ubierać. Wiedział, że dopiero, gdy uda im się zgromadzić jak najwięcej środków, wtedy będą mogli myśleć o ucieczce i o tym, by znaleźć miejsce gdzieś na obrzeżach, może na wsi. Może odkupić lub naprawić uszkodzone cyrkowe wozy, sprawić sobie konie, a może mały domek i osiąść gdzieś na chwilę. Ale im dalej od stolicy tym trudniej będzie o pracę. Nie mógł o tym zapomnieć, nawet jeśli pozostała trójka była już myślami gdzie indziej.
Zimowy jarmark dawał im legalną i łatwa możliwość zarobku. Nie mogli z tego nie skorzystać. Nie musieli żebrać, nie musieli kraść. Wystarczyło załatwić parę spraw, wyjść na scenę i otrzymać sowite wynagrodzenie za zabawianie gości. Bo to przecież głównie chodziło o to, by obdarować rozrywką mieszkańców Londynu, którzy postanowią swój czas spędzić w tym miejscu. Trzymając zniszczony futerał ze starymi skrzypcami skierował swoje kroki do mężczyzny odpowiedzialnego za organizację występów. Zadbał o to dziś, by być dobrze ubrany, schludnie, czysto. Eve uczesała niesforne, wykręcające się włosy, na które naciągnął kaszkiet. Przedstawił ich mężczyźnie z jak najlepszej strony, choć nie było to łatwe. Mieli zapewnić rozrywkę na poziomie, ale przysiągł mu, że się nie zawiedzie. Nawet jeśli cygańska melodia, ich własna gra go nie porwie, taniec Eve był w stanie stopić najmocniej zmrożone serce. Kokieteryjna, filuterna, przyciągająca oko czarownica o egzotycznej urodzie zawsze uderzała w samo sedno.
Kiedy się już udało, dał rodzeństwu i Eve znać, że mogą się szykować. Futerał odłożył na bok, a na leżący w nim instrument popatrzył krótko, nim go wyciągnął. Słyszał o tym kiedyś, że najwięksi wirtuozi codziennie i po każdej grze czyścili skrzypce, smarowali włosie smyczka kalafonią. On tego nie robił. Pomimo miłości, jaką darzył instrument nie był w stanie o niego tak dbać. Pieniądze zamiast na żywicę szły zwykle na żywność lub do skarpety, odłożone na czarną godzinę. Ale dziś wyjątkowo były wymyte, wyczyszczone, wstępnie nastrojone w domu tak, by wyglądały okazale. Drewno było ciemne, nierównomiernie polakierowane. Część bejcy zmieniła swój odcień przez temperaturę ognia trawiącego cygańskie wozy. Widać było na nich znak czasu, miały już kilkanaście lat — tylko struny były wymieniane, pudło wciąż to samo odkąd dostał je po raz pierwszy. Podbródek wytarty na drewnie pozostawił jaśniejsze smugi. Ale w ich brzmieniu było coś wyjątkowe. Coś, czego nie słyszał ani w operze, gdy był z Demelzą, ani u innych grajków. Miały swoją duszę, dlatego ani przez myśl nie przeszło mu, by ze sklepu muzycznego ukraść nowe.
Gdy był już na scenie, tuż przed rozpoczęciem cicho sprawdził struny w kilku ruchach, upewniając się, że brzmiały właściwie. Poczekał na Sheilę, na jej harfę, delikatne pociągnięcia strun, które przyjemnie niosły się po jarmarku. I dopiero wtedy uniósł miękko dłoń ze smyczkiem, przeciągnął nim po strunach. Palce lewej dłoni zatańczyły na gryfie, dopasowując się rytmem i melodią do chwilę prowadzącej siostry. Dźwięk skrzypiec zawsze wybijał się ponad inne, wiódł w muzyce prym. I to był jedyny czas, jedyna chwila, w której był pewien, że wokół nic innego nie ma takiego znaczenia, jak właśnie jego gra i ten jeden specyficzny dźwięk, odsuwający na bok wszystkie inne. Ciężkie, mięsiste brzmienie starych skrzypiec, w charakterystycznej, cygańskiej melodii dalekie było do gładkich i wysokich sonat czy symfonii. Zmiany rytmu, skoczne przeskoki, czy stacatto wzbogacały cały utwór. Początkowo płynęli ze znaną sobie nutą, tą, którą wygrywali już wielokrotnie. Później improwizował. Wzbogacał melodię o nowe dźwięki i zmieniał jej brzmienie. Nie stał tez w miejscu, to przychodziło mu z trudem. Poruszał się na scenie, kołysał ciałem na boki intuicyjnie dopasowując do wygrywanej melodii. patrzył na gryf, jak smyczek przecina struny, raz po raz zerkając na kobietę, która swoim tańcem ściągała całą uwagę na siebie. Bo i sam z olbrzymią trudnością, odrywał wzrok od jej nieprawdopodobnych ruchów.
Lubił to robić i dopiero wtedy, na scenie, uświadomił sobie jak bardzo mu tego brakowało. Wspólnego czasu, zabawy, śpiewów i muzyki. Czegoś, co było tylko ich, co rozumieli tychljo oni, jakby płynąca przez nich muzyka zawierała treść trafiającą prosto w ich serca.
Londyn może i był szary, ponury. Może i był potwornie niebezpieczny — dla nich przecież zagrożenie wcale nie ustało, nikt ich nie mógł chronić, nie strzegło ich nazwisko, fałszywe dokumenty były w stanie ich ocalić tylko na chwilę przed ewentualnym zainteresowaniem patrolu. Ale stolica była wciąż pierwszym miejscem w kraju, które miało przy nowej władzy rozkwitać. Niezależnie od tego, po której stronie barykady stali i czy się zgadzali ze zmianami, czy nie, to tu mieszkali najbogatsi obywatele. A tam, gdzie bogaci ludzie, tam praca dla nich. Dlatego obrał stolicę za cel już dawno temu, licząc, że możliwości i szansy zarobkowe ściągną tu członków taboru, którzy przeżyli. Nie myślał jeszcze o godziwym bycie, o tym, by znaleźć bezpieczny kąt, miejsce i w nim się zaszyć. Myślał perspektywicznie — próbował kalkulować co mu się opłacało najbardziej, a teraz im. Im wszystkim. Sheili, Thomasowi i Eve. Nieopłacalnie było zabrać się i stąd wyjechać już teraz, skoro się odnaleźli. Potrzebowali pieniędzy. Potrzebowali ich na jakikolwiek nowy start i chociaż życie tutaj było trudne i bardzo drogie, a społeczeństwo traktowało ich jak ludzi najgorszego sortu, to właśnie tutaj wciąż mieli szansę jak najwięcej zyskać. Okraść jak najwiecej bogatych dam, oczarować i wyżebrać jak najwięcej srebrnych monet, mężczyzn wdziękami, szyć stroje i szaty — bo przecież możni nie przestawali się ubierać. Wiedział, że dopiero, gdy uda im się zgromadzić jak najwięcej środków, wtedy będą mogli myśleć o ucieczce i o tym, by znaleźć miejsce gdzieś na obrzeżach, może na wsi. Może odkupić lub naprawić uszkodzone cyrkowe wozy, sprawić sobie konie, a może mały domek i osiąść gdzieś na chwilę. Ale im dalej od stolicy tym trudniej będzie o pracę. Nie mógł o tym zapomnieć, nawet jeśli pozostała trójka była już myślami gdzie indziej.
Zimowy jarmark dawał im legalną i łatwa możliwość zarobku. Nie mogli z tego nie skorzystać. Nie musieli żebrać, nie musieli kraść. Wystarczyło załatwić parę spraw, wyjść na scenę i otrzymać sowite wynagrodzenie za zabawianie gości. Bo to przecież głównie chodziło o to, by obdarować rozrywką mieszkańców Londynu, którzy postanowią swój czas spędzić w tym miejscu. Trzymając zniszczony futerał ze starymi skrzypcami skierował swoje kroki do mężczyzny odpowiedzialnego za organizację występów. Zadbał o to dziś, by być dobrze ubrany, schludnie, czysto. Eve uczesała niesforne, wykręcające się włosy, na które naciągnął kaszkiet. Przedstawił ich mężczyźnie z jak najlepszej strony, choć nie było to łatwe. Mieli zapewnić rozrywkę na poziomie, ale przysiągł mu, że się nie zawiedzie. Nawet jeśli cygańska melodia, ich własna gra go nie porwie, taniec Eve był w stanie stopić najmocniej zmrożone serce. Kokieteryjna, filuterna, przyciągająca oko czarownica o egzotycznej urodzie zawsze uderzała w samo sedno.
Kiedy się już udało, dał rodzeństwu i Eve znać, że mogą się szykować. Futerał odłożył na bok, a na leżący w nim instrument popatrzył krótko, nim go wyciągnął. Słyszał o tym kiedyś, że najwięksi wirtuozi codziennie i po każdej grze czyścili skrzypce, smarowali włosie smyczka kalafonią. On tego nie robił. Pomimo miłości, jaką darzył instrument nie był w stanie o niego tak dbać. Pieniądze zamiast na żywicę szły zwykle na żywność lub do skarpety, odłożone na czarną godzinę. Ale dziś wyjątkowo były wymyte, wyczyszczone, wstępnie nastrojone w domu tak, by wyglądały okazale. Drewno było ciemne, nierównomiernie polakierowane. Część bejcy zmieniła swój odcień przez temperaturę ognia trawiącego cygańskie wozy. Widać było na nich znak czasu, miały już kilkanaście lat — tylko struny były wymieniane, pudło wciąż to samo odkąd dostał je po raz pierwszy. Podbródek wytarty na drewnie pozostawił jaśniejsze smugi. Ale w ich brzmieniu było coś wyjątkowe. Coś, czego nie słyszał ani w operze, gdy był z Demelzą, ani u innych grajków. Miały swoją duszę, dlatego ani przez myśl nie przeszło mu, by ze sklepu muzycznego ukraść nowe.
Gdy był już na scenie, tuż przed rozpoczęciem cicho sprawdził struny w kilku ruchach, upewniając się, że brzmiały właściwie. Poczekał na Sheilę, na jej harfę, delikatne pociągnięcia strun, które przyjemnie niosły się po jarmarku. I dopiero wtedy uniósł miękko dłoń ze smyczkiem, przeciągnął nim po strunach. Palce lewej dłoni zatańczyły na gryfie, dopasowując się rytmem i melodią do chwilę prowadzącej siostry. Dźwięk skrzypiec zawsze wybijał się ponad inne, wiódł w muzyce prym. I to był jedyny czas, jedyna chwila, w której był pewien, że wokół nic innego nie ma takiego znaczenia, jak właśnie jego gra i ten jeden specyficzny dźwięk, odsuwający na bok wszystkie inne. Ciężkie, mięsiste brzmienie starych skrzypiec, w charakterystycznej, cygańskiej melodii dalekie było do gładkich i wysokich sonat czy symfonii. Zmiany rytmu, skoczne przeskoki, czy stacatto wzbogacały cały utwór. Początkowo płynęli ze znaną sobie nutą, tą, którą wygrywali już wielokrotnie. Później improwizował. Wzbogacał melodię o nowe dźwięki i zmieniał jej brzmienie. Nie stał tez w miejscu, to przychodziło mu z trudem. Poruszał się na scenie, kołysał ciałem na boki intuicyjnie dopasowując do wygrywanej melodii. patrzył na gryf, jak smyczek przecina struny, raz po raz zerkając na kobietę, która swoim tańcem ściągała całą uwagę na siebie. Bo i sam z olbrzymią trudnością, odrywał wzrok od jej nieprawdopodobnych ruchów.
Lubił to robić i dopiero wtedy, na scenie, uświadomił sobie jak bardzo mu tego brakowało. Wspólnego czasu, zabawy, śpiewów i muzyki. Czegoś, co było tylko ich, co rozumieli tychljo oni, jakby płynąca przez nich muzyka zawierała treść trafiającą prosto w ich serca.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie wypadało się tutaj nie pokazać - jarmark nie był tylko uroczystością ku uciesze tłumu, igrzyskami zamiast chleba, miał ukazać triumf Ministerstwa Magii i stanowić wreszcie symbol oczyszczonego Londynu; oto czarodzieje po raz pierwszy jak sięgała ludzka pamięć przejęli to miasto w pełni, oddając się własnym przyjemnościom. Już bez ukrycia, bez odrzucania różdżek, bez ukrywania tradycyjnych strojów. Musiał przyznać, że ceremonia została przygotowana z rozmachem adekwatnym do okoliczności, a malownicze krajobrazy zamieniały zimowe struktury w prawdziwe dzieła sztuki. Mógł to dostrzec z okien Fantasmagorii, kiedy w dni takie jak ten pojawiał się w budynku, dopilnować swoich interesów. Przywdziany w czarną szatę materiałem i krojem zdecydowanie podkreślając pozycję Tristana, spiętą ciężkim pasem ze smoczej skóry, kierował się ku wystąpieniom scenicznym: miał spotkać się na miejscu z człowiekiem, z którym przyjdzie mu omówić sprawy nie cierpiące zwłoki, lecz spotkać się mieli po zakończonym występie. Zdaje się, że śpiewaczką miała być dziś jego córka. Ledwie znalazł się przy wyjściu, obok niego przemknęła bardzo młoda dziewczyna, której spojrzenie uchwycił kątem oka. Niosła kosz białych kwiatów, lilii będących symbolem nowego porządku, narodzin, niewinności nowego świata. Odebrał wręczony mu kwiat, krótką chwilę obracając go między palcami - nim pozwolił się poprowadzić w adekwatne rzędy. Zawiadomiono go, że mogą go usadzić z lady Avery, co przyjął z pewnym zaskoczeniem, nie spodziewając się tutaj jej obecności - przytaknął jednak na tę propozycję, kierując się ku kobiecie zdecydowanym krokiem.
- Lady Avery - Elaine, powitał ją krótkim ukłonem, wręczając jej na powitanie otrzymany przy wejściu biały kwiat, nim, nie czekając na pozwolenie od damy, zajął miejsce obok niej. Nie umknęły jego uwadze barwy na jej stroju, pierwszy raz od tamtej nocy widział ją w niepełnej czerń - i chyba też pierwszy raz od tamtej nocy widział ją w miejscu tak reprezentatywnym. Czy oto wracała na dawne tory? Śmierć jej męża była tragicznym wypadkiem, który nie wydarzyłby się, gdyby znał rozkazy Lorda Voldemorta. Świat wyglądał wtedy inaczej, jeszcze niewielu dostrzegało jego potencjał i idącą za nim potęgę. Przeniósł spojrzenie na scenie, śpiewaczka, którą z grzeczności miał dziś zobaczyć, nie stanęła jeszcze na scenie. Występ dawał uzdolniony skrzypek. - Nie wydajesz się przejęta poruszającym występem, twoich myśli nie zajmują też oczyszczone ulice miasta. - Wydawała się nieobecna, gdzieś poza swoim ciałem, poza tu i teraz. Nie było na jej ustach satysfakcji ni zwycięstwa, nawet zaintrygowania. - Przerwałem samotność, wybacz mi ten nietakt. - Pragnęłaś jej, prawda? Mimo to nie zamierzam odejść. - Nie czekałaś na nikogo - zgadnął, znając ją przecież na tyle, by rozpoznać celowo poszukiwany dystans, który bez zawahania przełamał. Umilkł, obserwując spektakl, opuszczając to miejsce wraz z Elaine po jego zakończeniu.
rzut na białe lilie - dostałem
/ zt
- Lady Avery - Elaine, powitał ją krótkim ukłonem, wręczając jej na powitanie otrzymany przy wejściu biały kwiat, nim, nie czekając na pozwolenie od damy, zajął miejsce obok niej. Nie umknęły jego uwadze barwy na jej stroju, pierwszy raz od tamtej nocy widział ją w niepełnej czerń - i chyba też pierwszy raz od tamtej nocy widział ją w miejscu tak reprezentatywnym. Czy oto wracała na dawne tory? Śmierć jej męża była tragicznym wypadkiem, który nie wydarzyłby się, gdyby znał rozkazy Lorda Voldemorta. Świat wyglądał wtedy inaczej, jeszcze niewielu dostrzegało jego potencjał i idącą za nim potęgę. Przeniósł spojrzenie na scenie, śpiewaczka, którą z grzeczności miał dziś zobaczyć, nie stanęła jeszcze na scenie. Występ dawał uzdolniony skrzypek. - Nie wydajesz się przejęta poruszającym występem, twoich myśli nie zajmują też oczyszczone ulice miasta. - Wydawała się nieobecna, gdzieś poza swoim ciałem, poza tu i teraz. Nie było na jej ustach satysfakcji ni zwycięstwa, nawet zaintrygowania. - Przerwałem samotność, wybacz mi ten nietakt. - Pragnęłaś jej, prawda? Mimo to nie zamierzam odejść. - Nie czekałaś na nikogo - zgadnął, znając ją przecież na tyle, by rozpoznać celowo poszukiwany dystans, który bez zawahania przełamał. Umilkł, obserwując spektakl, opuszczając to miejsce wraz z Elaine po jego zakończeniu.
rzut na białe lilie - dostałem
/ zt
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
zawędrowaliśmy stąd
A żryj pan gruz – pewnie gdyby nie obecność Amelii, nawet nie zastanawiałby się i pyskował, wszczął żywą dyskusję bez zawahania i troski o własne dobre imię – taki czasami w końcu był. Zbyt głośny, zbyt porywczy, za bardzo doprawiony alkoholem by myśleć o konsekwencjach.
Wielu mogło uznać to jednak za zwyczajne, artystyczne usposobienie, skłonność do namiętności, do ulegania porywom emocji i nienaturalnie wielkiej wrażliwości. Taki w końcu właśnie był, wbrew temu jak odbierana była muzyka klasyczna – nie był aż tak dystyngowany, chociaż nie można było odmówić mu manier w odpowiednich momentach. Wtedy, kiedy upoił się odpowiednimi miksturami albo rozumiał swój własny cel – nigdy wtedy, kiedy mógł zachowywać się naturalnie i wiedział, że zachowanie to spotka się z lustrzaną reakcją. Przy Amelii nie musiał być fałszywy, cała go na tyle długo, by znać jego jasne i ciemne strony. Rzadko mówił jej o wojnie, o etapie który kreował go najbardziej, jednak czas na to jeszcze przyjdzie. Wtedy, kiedy nie będzie miał już tylu wątpliwości czyli wtedy, kiedy ta wreszcie odważy się zaakceptować jego propozycję. Propozycję idącą prosto z jego serca, nie z chęci ubicia na tym interesu – Septimus był błędny w miłości, na początku kochając swoją nauczycielkę, z którą różnica wieku pozostawała drastycznie wręcz skreślająca. Nigdy nie pokazał tego jako dziesięciolatek, jednak zrozumiał to już w wieku nastoletnim. Zrozumiał, że potrzebuje osoby starszej, autorytetu, kogoś kto wie dokąd prowadzić mają ich stery. W szkole poznał Corneliusa którego pokochał również bezgranicznie, tym razem również bez typowo romantycznego i cielesnego polotu – traktował go jak brata, wtedy i teraz, być może gloryfikując go niekiedy za bardzo, nawet wtedy, kiedy oboje byli pchani do działań nieetycznych przez wojnę czy słodką wolę przetrwania. Potem kochał Stefana, naturalnie wchodzącego w rolę porzuconego za sobą w Anglii Sallowa, jednak pomimo niekiedy zgubnego wpływu – nigdy nie cofnąłby czasu i nigdy nie próbowałby wyleczyć się z tego niestosownego uczucia pomiędzy nauczycielem, a uczniem. Może dlatego też pozostawał tak nieustępliwy w miłości do Amelii, nauczony faktem, że nawet coś niewłaściwego może okazać się dla niego… Rozwijające. A on pomimo dojrzałego już wieku, wiele rzeczy nadal odkrywał. Miał nawet wrażenie, że niektóre rzeczy rozumiał lepiej…
- Oczywiście, że to znasz. Każdy utwór do galopu brzmi tak samo, ten akurat jest importowany z Ameryki, dziwię się że grają tu coś podobnego, widziałaś tamtego idiotę w śmiesznej tiarze? – zaśmiał się do niej Septimus, prowadząc w kierunku wydeptanego parkietu. Muzyka Gottschalka była mu znana, w końcu posiadał w domu znakomitego pianistę, który ucząc się grać, dość szybko przeszedł do jego skocznych i mimo wszystko – często dość prostych utworów. Te były często szybkie, skoczne i, jak Vanity stwierdził, dość dobre do tańca w miejscach takich jak to. Oczywiście, w aurze sali koncertowej, mogły brzmieć nawet szlachetnie, były jednak mało pompatyczne i lekkie. Dobrze do tańca dla ludzi nawet mniej zaznajomionych z utrzymywaniem się rytmu, ale nie dla… - Ta beczka smalcu nadaje się tylko do walca. W pozycji leżącej i ruchu podobnym do toczącego się po zboczu walca… – mówiąc to uśmiechał się do siebie niczym głupi do sera, a w głowie ponownie poczuł się jak nastolatek. Złapał Amelię za dłoń i prowadząc na parkiet pośród innych, młodych par, postanowił poprowadzić ją w tym dość intensywnym tańcu, dołączając w odpowiednim do tego momencie, kiedy wreszcie „poczuł rytm” i mógł wpasować się w niego krokami. Wymienił się spojrzeniami z jednym z mężczyzn prowadzących partnerkę tuż obok, uśmiechnął się do niego porozumiewawczo. W tańcu tym w końcu musiało dojść do wymiany partnerki i chociaż zwykle zachodziło to na schemacie poczwórnym, a nie podwójnym, Septimus nie miał zamiaru przygotowywać Amelii do wielkiej improwizacji którą zaplanował. W tańcu dość intensywnym niewiele było czasu na rozmowę. Może dopiero w partiach chodzonych, kiedy Vanity postanowił pooprowadzać ją dookoła pary, z którą po chwili mieli się zmieszać. – Orientuj się, tamten młody z wąsem to twój nowy partner.
Ostatnie co posłyszała, nim została przejęta przez faktycznie młodego i faktycznie z wąsem partnera, który wydawał się tańczyć nawet lepiej od dyrygenta. Co innego jego partnerka, którą Septimus przejął równie szybko. Ta nie miała zielonego pojęcia co powinna robić, co nie było właściwie niczym złym, a podwaliną do krótkiej rozmowy i przedstawienia się dobie w trakcie ostrożniejszego stawiania kroków. Zdeptane buty nie płakały, chociaż młódka wydawała się zmieszana. Zapytała czy żona Septimusa tańczy lepiej i odetchnęła z ulgą na pełną uprzejmości odmowę.
Amelia w końcu nie była jego żoną, nawet jeżeli tańczyła lepiej od tej pozbawione rytmu osiemnastki.
Dear,
I never want to fall asleep, within our dreams the weight we saw. Not all the answers are the same, yet we still play thе game
Pojawienie się muzyki mogło zapowiedzieć następny krok poczyniony przez Septimusa, ostrzec ją zawczasu o tym, co planował - znali się przecież wystarczająco długo, by pewne zachowania mogła przewidzieć zanim Vanity jeszcze zdałby sobie sprawę z własnych zamiarów - ale tym razem jej czujność została uśpiona przez wytrącającego z równowagi czarodzieja w szpiczastej tiarze dopasowanej do znoszonej szaty. Lekceważąca odzywka wciąż piekła pod skórą; przynajmniej każdy krok naprzód, w kierunku namiotu skąpanego w delikatnych dźwiękach skocznej melodii, utwierdzał w przekonaniu, że oboje postąpili słusznie nie wdając się w scysje z byle motłochem. Nie każdy mieszkaniec Londynu był równy. Nie każdy był dobrze wychowany, nauczony kultury przez rodziców, wymodelowany na wzorowego obywatela przez szkołę i ustrój - Amelia rozmyślała o tym nawet kiedy częścią uwagi absorbowała akordy dobiegające ze środka, ledwie skupiona na wszystkim innym... Aż nagle poczuła dłoń zaciskającą się na jej dłoni, palce na jej palcach, a potem pociągnięcie w kierunku wnętrza konstrukcji, gdzie na parkiecie oczekiwały ich inne pary. Czy w ogóle wypadało im pląsać pośród rozradowanej młodzieży? Wątpliwość zamigotała w sceptycznym spojrzeniu skierowanym na niego spod pochmurnie ściągniętych brwi. Pozbawiona ekstatycznej spontaniczności Septimusa dłużej trawiła okoliczności, rozważała, czy te nie naraziłyby jej i tak nadszarpniętej reputacji na większą szkodę, obawiając się metamorfozy w publiczne pośmiewisko - jednak widok radosnego uśmiechu rozpromieniającego męskie oblicze wystarczył, by i tym razem poddała się z pełnym kapitulacji westchnieniem, w rytm kompozycji Gottschalka ruszając wraz z nim do tańca.
- Musisz mi kiedyś pokazać tego typu walc - wymruczała, z kolejnym wydechem pozbywając się grobowej ekspresji. Strząsnęła ją w pierwszych krokach wyznaczanych przez Vanity, nigdy nie śmiałaby przecież pozbawiać go roli tradycyjnego prowodyra, rytmicznego autorytetu chwytającego ją w zdecydowanym i zarazem ostrożnym uścisku, któremu Amelia poddała się ze zdumiewającą łatwością, zwinna na tyle, by gładkimi ruchami zamaskować braki w doświadczeniu. Dotychczas Septimus uczył ją przeróżnych balowych choreografii, aż w którymś momencie zrozumiała, że w większości z nich powinna po prostu - jeden raz, na ułamek sekundy - poddać się jego woli. Poruszać tak, jak jej sugerował. Jednoczyć z nim w pewnego rodzaju scaleniu. - Zdążyłam zapomnieć, że istnieje galop inny niż koński. To znak, że zaniedbałeś moje korepetycje? - zasugerowała z prowokacją brzmiącą w ostatnich zgłoskach pytania, podkreśloną przez subtelne drżenie kącików ust, nie tyle zapominając o otaczającym ich świecie, bo nic nie było na tyle silne, by do tego doprowadzić - co tworząca z nim wspólne uniwersum tkwiące obok tego prawdziwego, oceniającego, być może nawet wodzącego spojrzeniem zbyt wielu par oczu za personą artysty mającego pod swoją batutą jedną z najsławniejszych orkiestr dnia współczesnego. Ale żadna z tych par oczu nie znała go tak jak ona. Na tę myśl przez ułamek sekundy, przy jednym z piruetów, w jakim ją obracał, oczy Amelii zaszły mgiełką krótkotrwałego rozognienia; patrzyła na niego przez ramię, zanim wzburzone w powietrzu blond kosmyki przysłoniły wizję, patrzyła z zadowoleniem, coraz swobodniej czująca się w szybkim takcie piosenki, ośmielona jego wzorcowym przewodnictwem - z zaciekawieniem spoglądając potem na wąsatego młodzieńca wskazanego jej przez muzyka. Pary uległy przemieszaniu. Partner wymienił partnerkę, przechodziły do nowych rąk co najmniej jak kalumety, których istnienie zaobserwowała wiele lat temu wśród egzotycznej społeczności żyjącej w harmonii z rogatymi wężami; młodziutkie dziewczątko trafiło pod septimusowskie skrzydło, a Amelia przeszła do dłoni wiele wyższego od siebie czarodzieja o łagodnych oczach i zaroście o fantazyjnie podkręconych końcach. Gdyby miała zgadywać, oceniłaby go jako poetę. Francuza.
Nic bardziej mylnego. Kiedy przy następnej roszadzie powróciła w ramiona Septimusa, zrobiła to z rozbawieniem przejawiającym się przez łuk uśmiechu wyginający usta i urywanym oddechem wskazującym na kilka krótkich salw śmiechu, bynajmniej nie kurtuazyjnych.
- Tamten młody z wąsem - powtórzyła określenia, z których wcześniej skorzystał, - to salowy ze Świętego Munga. Powiedziałbyś? Przypominał mi paryskiego arystokratę, ale zamiast historii z francuskich pól opowiadał anegdoty ze szpitalnej poczekalni. Czy były zatrważająco zabawne, czy zabawnie zatrważające, tego nie wiem - przyznała pogodnie, pogodniej niż dotychczas. Najwyraźniej zdążyła zapomnieć o incydencie z bursztynami, o tym, jak zostali potraktowani przez grubiańskiego przechodnia, o tym, że wcale nie przepadała za podobnymi zbiegowiskami spragnionych pospolitej zabawy ludzi, o tym, że powietrze było za chłodne, płaszcz za ciepły - przez rezonujący w kieszeni skwar? dobre sobie -, a mężczyzna migający w tłumie zbyt podobny do jednego z jej współpracowników. Wiecznie niezadowolony Bennett nigdy jednak nie zawitałby w takim miejscu, co do tego miała absolutną pewność. Tym bardziej nie z żoną, której samego wspomnienia nie mógł zdzierżyć od lat. - A twoja nowa partnerka? Tańczyła równie dobrze, co jej mąż? - spytała z lekko uniesionymi do góry brwiami, rozbawiona na tyle, by podrażnić go ukłuciem kolejnej prowokacji.
Buty Septimusa były tego najlepszym niemym świadectwem. Biedak.
zt x2
- Musisz mi kiedyś pokazać tego typu walc - wymruczała, z kolejnym wydechem pozbywając się grobowej ekspresji. Strząsnęła ją w pierwszych krokach wyznaczanych przez Vanity, nigdy nie śmiałaby przecież pozbawiać go roli tradycyjnego prowodyra, rytmicznego autorytetu chwytającego ją w zdecydowanym i zarazem ostrożnym uścisku, któremu Amelia poddała się ze zdumiewającą łatwością, zwinna na tyle, by gładkimi ruchami zamaskować braki w doświadczeniu. Dotychczas Septimus uczył ją przeróżnych balowych choreografii, aż w którymś momencie zrozumiała, że w większości z nich powinna po prostu - jeden raz, na ułamek sekundy - poddać się jego woli. Poruszać tak, jak jej sugerował. Jednoczyć z nim w pewnego rodzaju scaleniu. - Zdążyłam zapomnieć, że istnieje galop inny niż koński. To znak, że zaniedbałeś moje korepetycje? - zasugerowała z prowokacją brzmiącą w ostatnich zgłoskach pytania, podkreśloną przez subtelne drżenie kącików ust, nie tyle zapominając o otaczającym ich świecie, bo nic nie było na tyle silne, by do tego doprowadzić - co tworząca z nim wspólne uniwersum tkwiące obok tego prawdziwego, oceniającego, być może nawet wodzącego spojrzeniem zbyt wielu par oczu za personą artysty mającego pod swoją batutą jedną z najsławniejszych orkiestr dnia współczesnego. Ale żadna z tych par oczu nie znała go tak jak ona. Na tę myśl przez ułamek sekundy, przy jednym z piruetów, w jakim ją obracał, oczy Amelii zaszły mgiełką krótkotrwałego rozognienia; patrzyła na niego przez ramię, zanim wzburzone w powietrzu blond kosmyki przysłoniły wizję, patrzyła z zadowoleniem, coraz swobodniej czująca się w szybkim takcie piosenki, ośmielona jego wzorcowym przewodnictwem - z zaciekawieniem spoglądając potem na wąsatego młodzieńca wskazanego jej przez muzyka. Pary uległy przemieszaniu. Partner wymienił partnerkę, przechodziły do nowych rąk co najmniej jak kalumety, których istnienie zaobserwowała wiele lat temu wśród egzotycznej społeczności żyjącej w harmonii z rogatymi wężami; młodziutkie dziewczątko trafiło pod septimusowskie skrzydło, a Amelia przeszła do dłoni wiele wyższego od siebie czarodzieja o łagodnych oczach i zaroście o fantazyjnie podkręconych końcach. Gdyby miała zgadywać, oceniłaby go jako poetę. Francuza.
Nic bardziej mylnego. Kiedy przy następnej roszadzie powróciła w ramiona Septimusa, zrobiła to z rozbawieniem przejawiającym się przez łuk uśmiechu wyginający usta i urywanym oddechem wskazującym na kilka krótkich salw śmiechu, bynajmniej nie kurtuazyjnych.
- Tamten młody z wąsem - powtórzyła określenia, z których wcześniej skorzystał, - to salowy ze Świętego Munga. Powiedziałbyś? Przypominał mi paryskiego arystokratę, ale zamiast historii z francuskich pól opowiadał anegdoty ze szpitalnej poczekalni. Czy były zatrważająco zabawne, czy zabawnie zatrważające, tego nie wiem - przyznała pogodnie, pogodniej niż dotychczas. Najwyraźniej zdążyła zapomnieć o incydencie z bursztynami, o tym, jak zostali potraktowani przez grubiańskiego przechodnia, o tym, że wcale nie przepadała za podobnymi zbiegowiskami spragnionych pospolitej zabawy ludzi, o tym, że powietrze było za chłodne, płaszcz za ciepły - przez rezonujący w kieszeni skwar? dobre sobie -, a mężczyzna migający w tłumie zbyt podobny do jednego z jej współpracowników. Wiecznie niezadowolony Bennett nigdy jednak nie zawitałby w takim miejscu, co do tego miała absolutną pewność. Tym bardziej nie z żoną, której samego wspomnienia nie mógł zdzierżyć od lat. - A twoja nowa partnerka? Tańczyła równie dobrze, co jej mąż? - spytała z lekko uniesionymi do góry brwiami, rozbawiona na tyle, by podrażnić go ukłuciem kolejnej prowokacji.
Buty Septimusa były tego najlepszym niemym świadectwem. Biedak.
zt x2
i won't be afraid. hesitation got me against the wall,
but no more mistakes like i made before.
but no more mistakes like i made before.
Amelia Eberhart
Zawód : Magizoolog w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, w Wydziale Zwierząt
Wiek : 37
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
if you were a woman and i was a man
would it be so hard to understand?
would it be so hard to understand?
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ostatnim razem wpuścili ich bez problemów, myślał, że tym razem pójdzie podobnie, ale jakiś mężczyzna zagrodził im drogę. Bo brudasy, bo cyganie, bo biedaki, a przecież na jarmarku bawią się także znamienici goście, którzy nie powinni oglądać takiego motłochu. Rozejrzał się wtedy wokół i wokół siebie, pod sceną zobaczył głównie zwykłych ludzi, mieszkańców Londynu. Może i dostrzegł paru takich, którzy byli bardziej eleganccy, ale przy samej scenie kręciło się wielu arystów przeróżnej maści. I kobiety opatulone w lisy i mężczyźni z czarodziejskim fletem wyglądający na obcokrajowca, wyraźnie wyróżniający się swoim ciemniejszym kolorem skóry i przedziwnym nakryciem, nie przypominającym wcale tiary. I oni wszyscy mieli prawo tu być, prawo do zarobienia paru knutów. Był zdeterminowany — potrzebowali pieniędzy. Potrzebowali środków do życia, jedzenia, które i tak ciężko było zdobyć. Nie mogli po prostu dać się spławić.
— A tamten facet — spytał, wskazując ruchem brody na mężczyznę w turbanie z fletem. — Nie wygląda na tutejszego. Nie wygląda na gwiazdę wieczoru. Ci wszyscy ludzie tutaj to mieszanina, ale o to w tym przecież chodzi, tak? Właśnie dlatego otwarliście tę scenę tutaj, tak? Chodzi o różnorodność, pokazanie czarodziejom wielu barw, odcieni, dźwięków. My to możemy pokazać. — Spojrzał za plecy, na stojącą dalej siostrę, żonę i brata. — Te dwie piękne kobiety tam, pod tymi wypłowiałymi kartkami mają piękne sukienki, ale nie będą tu w nich stały na mrozie. Byliśmy tu już, graliśmy, śpiewaliśmy. I zachęciliśmy ludzi do zabawy. Dziś też tak może być. — Uniósł brwi z uśmiechem, spoglądając na mężczyznę wyczekująco, ale on wydawał się nieugięty. Pokręcił głową surowo i odwrócił się na pięcie.
James ruszył jak z kopyta za nim, zaciskając palce na zniszczonym futerale na skrzypce. Zagrodził mu drogę, przełykając ślinę i spojrzał w bok. — Możemy wystąpić z nimi nawet. Mają gitarę, bębny. Napewno damy niezapomniany występ. Miałby pan nas z głowy. Wszystkich za jednym zamachem. — Spojrzał na niego prosząco. Minuty oczekiwania ciągnęły się, jedna po drugiej, czyniąc tę jedną chwilę całą wiecznością. No, dalej, stary, zgódź się, co ci zależy, myślał, czekając na jego werdykt. A on, czarodziej w ciemnym płaszczu, z dużym brzuchem, brodą i wymyślnie wykręconymi wąsami westchnął ciężko i rozejrzał się po jarmarku. W dwa palce chwycił końcówkę wąsa i zaczął się nią bawić, aż w końcu przytaknął. Zgoda. — Nie pożałuje pan!— zapewnił go z entuzjazmem i ruszył szybko do rodziny. — Możemy wejść, al musimy zagrać z nimi — wskazał ruchem głowy na dwóch grajków w kolorowych strojach. — Załatwię to z nimi.
Zerknął na Eve z uśmiechem i ruszył w ich stronę. Okazali się mniej problematycznie niż cały ten dowódca tego miejsca. Trochę skłamał, mówiąc, że zostali do tego zmuszeni. Dodał też, że ich występ wisiał na włosku, więc dobrze, że w ogóle im się wszystkim udało. Wyglądało na to, że uwierzyli. Nie kręcili nosem, zgodzili się współpracować. Spytał ich więc o to, co chcieliby przedstawić, czy mają jakiś utwór. Mieli. Mieli przygotowany cały występ. Pomachał do Sheili, która akurat spojrzała w jego kierunku i ruchem palców zaprosił bliskich bliżej. — Możemy się dopasować, jesteśmy... ehm... elastyczni? Znamy się na improwizacji — przyznał, spoglądając na starszego mężczyznę z gitarą, który zaczął cicho grać to, co planowali przedstawić. Drugi z nich lekko palcami też zaczął wyszukiwać rytm. Szczęśliwie okazało się, że to nie jest nic autorskiego. Znał tą melodię, chociaż nie potrafił jej nazwać. Gdzieś ją słyszał, ktoś ją już kiedyś grał.
Pokiwał głową, wiedział, że dadzą radę. Wyciągnął skrzypce z rozpadającego się futerału — przetrwał tamten pożar, był w fatalnym stanie, ale instrument, choć bardzo stary, wciąż świetnie nadawał się do gry. Czas wpłynął na jego barwę, dźwięk który wydawał. Wyciągnął smyczek i na sucho, bez przesuwania nim po strunach zaczął układać go w dźwięki słyszane tylko w jego wyobraźni.
Krótka próba dogrania się ze sobą zakończyła się tak szybko, że nieco zdezorientowany spojrzał po wszystkich. Już mieli wyjść na scenę, zaprezentować się wszystkim. Nie denerwował się. Nie czuł tremy — w tym jednym przypadku nigdy jej nie czuł. Kiedy wychodził na scenę, kiedy oczy zwracały się w jego kierunku czuł się jak ryba w wodzie. Oparł skrzypce o ramię, a podbródek na dnie instrumentu. Ułożył je sobie wygodnie, palce zamknął na gryfie. Trzy pociągnięcia, dla pewności, że są dobrze nastrojone. Odstawił je na chwilę, spoglądając na czarodzieja wystukującego rytm na dziwacznych małych bębnach. Jego palce uderzały o nie w doskonałym tempie. Zaraz wkroczył mężczyzna z gitarą, to był dobry czas dla Sheili. Ułożył znów skrzypce na swoim miejscu i przyłożył smyczek. Pociągnął go delikatnie, przesunął nim po strunach, będąc tłem dla pozostałych instrumentów. Ale skrzypce nigdy zbyt długo nim nie mogły być — ich barwa, dźwięk zagłuszały wszystko wokół, wybijały się na pierwszy plan. Tak tez było inaczej. Zawsze wierzył, że miał dobre ucho, kiedy melodia grana przez pozostałych na to pozwoliła, przyspieszył, wzmógł dźwięki i głośność melodii. Palce przeskakiwały po gryfie, drżały, wyzwalając wibrujący dźwięk. Wiedział, że przez lata cygańskiej gry każda jego improwizacja schodziła brzmiała blisko, rodzinnie i tak skrajnie inaczej od tych wszystkich klasyków i skrzypków ulicznych, których spotykał. Uczyli się tych wielkich utworów, wielkich kompozytorów, których nie potrafił zliczyć, a on tylko grał to, co dobrze brzmiało dla ucha. Tak było też teraz. Mając w tle tyle instrumentów, przymknął oczy i pozwolił się ponieść. Lekkie drżenie strun, wibracje, niskie dźwięki. Smyczek falował w górę i w dół, podczas gdy z instrumentu płynęła czysta melodia prosto z jego myśli.
Robił pauzy, zatrzymywał się, pozwalając innym kontynuować, bo o ile w ich stronach skrzypce rozbrzmiewały ciągle i w każdej grze, tak wiedział już po mieszkańcach Londynu, że lubili różnorodne dźwięki. Włączał się po chwili, przygrywając pozostałym grajkom i wychodząc na pierwszy plan ponownie, by zakończyć cały występ ostatnim pociągnięciem.
| zt
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
do postu Jamesa
Jarmark jak zawsze żył własnym życiem, jak zawsze nieco oderwany od tego, co działo się dookoła. Życie mijało, a ona wydawała się niesamowicie zdezorientowana tym, co tutaj znajdowała – bogate damy odziane w futra, z błyszczącymi kolczykami migającymi w mroźnym powietrzu, kupujące kolejne przedmioty, które najpewniej nie były im potrzebne, ale po prostu chcieli mieć je ze sobą. Oni tutaj byli z innym powodem, aby tym razem mogli na nowo przeciągnąć strunami, pośpiewać, potańczyć, zabawić tę gawiedź, która właśnie przyszła na jarmark, starając się najlepiej jak mogli aby jednak błysk monet i dla nich dzisiaj zaistniał. Może pozwolą sobie kupić jedno ciastko? Jedno, więcej nie chciała, mogłaby się nawet podzielić z Eve tak że zjadłyby je na pół.
James zaoferował, że pójdzie sobie porozmawiać z prowadzącym wydarzenie, dlatego Sheila przyglądała się wszystkiemu w okolicy, ciekawa w sumie, co mogli jeszcze znaleźć dookoła. Przycupnęła obok Eve, trzymając ją za dłoń – najchętniej położyłaby jej brodę na ramieniu, nie chciała jednak zwracać na nich uwagę publicznym okazywaniem uczuć, bo to mogło się skończyć dodatkowo nieprzyjemnymi spojrzeniami. Te w sumie już i tak mieli, skupiając na siebie uwagę, więc naprawdę nie chciała aby jeszcze ktoś podszedł z jakimiś nieprzyjemnymi komentarzami. Wystarczyło już im kłopotów, zwłaszcza w sercu tego kraju.
- Myślicie, że jeszcze będziemy mogli zostać po zagraniu, czy chcemy jednak iść do domu? – Propozycja z jej strony padła dość nieśmiała, bo nie miała pojęcia, jakie jeszcze problemy i sprawy na nich czekają. Przypomniał jej się jeszcze list, który otrzymała i zadrżała lekko, tak jakby chłodny wiatr wyjątkowo dawał jej się teraz we znaki, myślała jednak bardziej o tym, jak miała grać na chwałę obecnego rządu w miejscu, w którym jeszcze nie była i w którym nie wiedziała, co miało się dziać. Mimo wszystko, ostatecznie posłała uśmiechy czekającym z nią Thomasowi i Eve, zaraz też spoglądając na wracającego do nich Jamesa.
Pokiwała głową, przechodząc na miejsce w którym znajdował się inny zespół. Spoglądała na ludzi, z którymi przyszło im grać, bardzo ostrożnie odwzajemniając jeden z uśmiechów, które posłano w jej kierunku. Tamci przypatrywali im się z wiadomym zaciekawieniem, tak samo jak Doe spoglądali na nich z zainteresowaniem. Wszystko wydawało się być niesamowicie odrealnione, jakby nagle dwie grupy kotów podchodziły do siebie, obwąchując się uważnie, niepewne, czy mogą spędzić chwilę na tym samym terenie. James jednak machał w jej stronę, czy to znaczyło, że wszystko było w porządku? Miała nadzieję, pieniądze by im się przydały jak zawsze, a może ostatecznie kupiłaby coś dla przygotowania Jamesowi i Thomasowi. Pakowali się w kłopoty, a jeszcze mogła dotrzeć do magicznych materiałów.
Wskazano im miejsce – tamci chyba zrozumieli, że muzycy powinni trzymać się razem, zwłaszcza kiedy ciężka organizatorska ręka wymuszała na nich rozmaite decyzje, a Sheila ostatecznie nie narzekała. Siadając na drewnianym stołku, ostrożnie wyciągnęła instrument z futerału, a jasne drewno błysnęło w promieniach zimowego słońca. Dostrzec jeszcze można było rozmaite sploty, kolory, delikatne wzory, które wymalowane bądź wypalone były na drewnie, ale nie jedna osoba pracowała nad tym instrumentem, stąd podziwiać można w tym było nie jedną dłoń, ale pracę kilku osób. I jedną z ostatnich pamiątek po cygańskim taborze.
Od razu zajęła się nastrajaniem instrumentu, przysłuchując się uważnie, czy wszystko działa w najlepszym porządku i czy fałszywe nuty nie wkradały się w jej grę. Kątem oka zerkała na pozostałych Doe, przypuszczając, że z nich wszystkich najbardziej swobodnie w tym miejscu czuje się James, ale dla niego gra na skrzypcach zawsze była też formą przeładowania w to energii i uczuć, w tym wiecznie buzującej w nim złości. Nie mogła mu tego odbierać ani nie zamierzała, ale miło zdecydowanie było widzieć brata skupionego tak bardzo na czymś, że potrafił się temu poświęcić.
Sama wchodziła w odpowiednich momentach, znane melodie grając wtedy, kiedy nieco zgrzytliwe dźwięki harfy celtyckiej pasowały do wybrzmiewających utworów. Doe doskonale potrafili się dostroić między sobą, tutaj jednak musieli podpasować się jeszcze do reszty grupy. Muzyka była jednak ich życiem już od dawna i nie przypuszczała, aby to sprawiło im większy problem, bo niemal każde z nich poświeciło w życiu długie godziny na grę, potrafili więc poimprowizować. Nie pierwszy raz i nie ostatni, tak naprawdę.
Sama zaczęła nucić melodie, na szczęście na tyle cicho, aby nikt nie mógł jej usłyszeć poza osobami znajdującymi się w okolicy. Nie chciała przeszkadzać nikomu w występie, ale muzyka była tak miła i tak przyjemna, że chyba mało kto potrafiłby się oprzeć temu, jak dobrze ta muzyka się rozgrywała. A i teraz, spoglądając na innych widziała po nich te same oznaki – delikatnie stukanie nogą albo kołysanie się do rytmu.
Nie wiedziała nawet, ile grali, ale w tym momencie nawet na to nie zwracali uwagi. Dopiero kiedy wszyscy zbierali się z miejsca, wyczuła, że na nich właśnie nadszedł czas i powinni się zebrać, czym prędzej więc schowała instrument do futerału, chcąc upewnić się, że nic mu się nie stanie, ani wpływ powietrza nie będzie miał żadnego wpływu na stan instrumentu. Zebrała się z resztą, uśmiechając się do drugiego zespołu. Miała nadzieję, że będą mogli się bawić dobrze.
zt
Jarmark jak zawsze żył własnym życiem, jak zawsze nieco oderwany od tego, co działo się dookoła. Życie mijało, a ona wydawała się niesamowicie zdezorientowana tym, co tutaj znajdowała – bogate damy odziane w futra, z błyszczącymi kolczykami migającymi w mroźnym powietrzu, kupujące kolejne przedmioty, które najpewniej nie były im potrzebne, ale po prostu chcieli mieć je ze sobą. Oni tutaj byli z innym powodem, aby tym razem mogli na nowo przeciągnąć strunami, pośpiewać, potańczyć, zabawić tę gawiedź, która właśnie przyszła na jarmark, starając się najlepiej jak mogli aby jednak błysk monet i dla nich dzisiaj zaistniał. Może pozwolą sobie kupić jedno ciastko? Jedno, więcej nie chciała, mogłaby się nawet podzielić z Eve tak że zjadłyby je na pół.
James zaoferował, że pójdzie sobie porozmawiać z prowadzącym wydarzenie, dlatego Sheila przyglądała się wszystkiemu w okolicy, ciekawa w sumie, co mogli jeszcze znaleźć dookoła. Przycupnęła obok Eve, trzymając ją za dłoń – najchętniej położyłaby jej brodę na ramieniu, nie chciała jednak zwracać na nich uwagę publicznym okazywaniem uczuć, bo to mogło się skończyć dodatkowo nieprzyjemnymi spojrzeniami. Te w sumie już i tak mieli, skupiając na siebie uwagę, więc naprawdę nie chciała aby jeszcze ktoś podszedł z jakimiś nieprzyjemnymi komentarzami. Wystarczyło już im kłopotów, zwłaszcza w sercu tego kraju.
- Myślicie, że jeszcze będziemy mogli zostać po zagraniu, czy chcemy jednak iść do domu? – Propozycja z jej strony padła dość nieśmiała, bo nie miała pojęcia, jakie jeszcze problemy i sprawy na nich czekają. Przypomniał jej się jeszcze list, który otrzymała i zadrżała lekko, tak jakby chłodny wiatr wyjątkowo dawał jej się teraz we znaki, myślała jednak bardziej o tym, jak miała grać na chwałę obecnego rządu w miejscu, w którym jeszcze nie była i w którym nie wiedziała, co miało się dziać. Mimo wszystko, ostatecznie posłała uśmiechy czekającym z nią Thomasowi i Eve, zaraz też spoglądając na wracającego do nich Jamesa.
Pokiwała głową, przechodząc na miejsce w którym znajdował się inny zespół. Spoglądała na ludzi, z którymi przyszło im grać, bardzo ostrożnie odwzajemniając jeden z uśmiechów, które posłano w jej kierunku. Tamci przypatrywali im się z wiadomym zaciekawieniem, tak samo jak Doe spoglądali na nich z zainteresowaniem. Wszystko wydawało się być niesamowicie odrealnione, jakby nagle dwie grupy kotów podchodziły do siebie, obwąchując się uważnie, niepewne, czy mogą spędzić chwilę na tym samym terenie. James jednak machał w jej stronę, czy to znaczyło, że wszystko było w porządku? Miała nadzieję, pieniądze by im się przydały jak zawsze, a może ostatecznie kupiłaby coś dla przygotowania Jamesowi i Thomasowi. Pakowali się w kłopoty, a jeszcze mogła dotrzeć do magicznych materiałów.
Wskazano im miejsce – tamci chyba zrozumieli, że muzycy powinni trzymać się razem, zwłaszcza kiedy ciężka organizatorska ręka wymuszała na nich rozmaite decyzje, a Sheila ostatecznie nie narzekała. Siadając na drewnianym stołku, ostrożnie wyciągnęła instrument z futerału, a jasne drewno błysnęło w promieniach zimowego słońca. Dostrzec jeszcze można było rozmaite sploty, kolory, delikatne wzory, które wymalowane bądź wypalone były na drewnie, ale nie jedna osoba pracowała nad tym instrumentem, stąd podziwiać można w tym było nie jedną dłoń, ale pracę kilku osób. I jedną z ostatnich pamiątek po cygańskim taborze.
Od razu zajęła się nastrajaniem instrumentu, przysłuchując się uważnie, czy wszystko działa w najlepszym porządku i czy fałszywe nuty nie wkradały się w jej grę. Kątem oka zerkała na pozostałych Doe, przypuszczając, że z nich wszystkich najbardziej swobodnie w tym miejscu czuje się James, ale dla niego gra na skrzypcach zawsze była też formą przeładowania w to energii i uczuć, w tym wiecznie buzującej w nim złości. Nie mogła mu tego odbierać ani nie zamierzała, ale miło zdecydowanie było widzieć brata skupionego tak bardzo na czymś, że potrafił się temu poświęcić.
Sama wchodziła w odpowiednich momentach, znane melodie grając wtedy, kiedy nieco zgrzytliwe dźwięki harfy celtyckiej pasowały do wybrzmiewających utworów. Doe doskonale potrafili się dostroić między sobą, tutaj jednak musieli podpasować się jeszcze do reszty grupy. Muzyka była jednak ich życiem już od dawna i nie przypuszczała, aby to sprawiło im większy problem, bo niemal każde z nich poświeciło w życiu długie godziny na grę, potrafili więc poimprowizować. Nie pierwszy raz i nie ostatni, tak naprawdę.
Sama zaczęła nucić melodie, na szczęście na tyle cicho, aby nikt nie mógł jej usłyszeć poza osobami znajdującymi się w okolicy. Nie chciała przeszkadzać nikomu w występie, ale muzyka była tak miła i tak przyjemna, że chyba mało kto potrafiłby się oprzeć temu, jak dobrze ta muzyka się rozgrywała. A i teraz, spoglądając na innych widziała po nich te same oznaki – delikatnie stukanie nogą albo kołysanie się do rytmu.
Nie wiedziała nawet, ile grali, ale w tym momencie nawet na to nie zwracali uwagi. Dopiero kiedy wszyscy zbierali się z miejsca, wyczuła, że na nich właśnie nadszedł czas i powinni się zebrać, czym prędzej więc schowała instrument do futerału, chcąc upewnić się, że nic mu się nie stanie, ani wpływ powietrza nie będzie miał żadnego wpływu na stan instrumentu. Zebrała się z resztą, uśmiechając się do drugiego zespołu. Miała nadzieję, że będą mogli się bawić dobrze.
zt
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Do posta Sheili i Jamesa
Wiedział, że będą problemy - bo dlaczego nie? Każdy wiedział, że przecież byli najgorszym sortem człowieka, ale jemu to jakoś nie przeszkadzało. Znaczy, nie tak do końca, bo niby tak, ale jednak nie. Przeszkadzały mu wszystkie słowa i podejrzenia lecące w stronę jego brata, jego siostry czy Eve - ale nie te w kierunku niego samego. Jedno więcej niczego przecież nie zmieni.
- Możemy zostać. Pooglądamy kolorowe stragany, chcesz? Możemy posłuchać też muzyki trochę, albo pójść na jakieś łyżwy, gdzieś tutaj powinno być lodowisko wciąż otwarte - zapewnił, stojąc obok dziewczyn i pilnując również harfy Sheili. W końcu jego instrument mieścił się w kieszeni, więc dlaczego siostra miałaby musieć dźwigać swój? Harfa była cięższa, mógł jej z nią pomóc.
- Hej, hej, mamy zabawić tutaj ludzi, nie? Więc co za problem, potrafimy grać i śpiewać, i tańczyć, a ludzie będą się cieszyć im bardziej dziwaczni ludzie na scenie? Nie na tym wam zależy, na przykuciu uwagi? - rzucił Thomas, kierując się do brata, który wykłócał się z mężczyzną. Widząc jak ten w końcu ustępuje, zaraz ruszył za młodszym, wnosząc na scenę harfę Sheili.
Dość szybko, kiedy brat tłumaczył sytuację, Thomas zaczął się zaprzyjaźniać i z bębniarzem, i z gitarzystą. Dopytywał o ich instrumenty, o repertuar, gdzie jeszcze wcześniej grywali i czy dużo podróżują. Jak zawsze okazywał im zainteresowanie, bo uwielbiał rozmawiać z obcymi - nie pierwszy i nie ostatni raz to robił, ale dzisiaj miało przecież im to nieco pomóc. W końcu mieli występować wspólnie, a co za tym idzie, powinni nie mieć do siebie żadnych negatywnych emocji! W im lepszym nastroju się wyjdzie na scenę, tym było lepiej dla występu, a Thomas dzisiaj promieniował wręcz energią. Czuł się dobrze, mimo wszystkich problemów, które wisiały mu nad głową, na pewno uśmiech przychodził mu z łatwością i lekkością dzisiejszego dnia. Może to była kwestia dobrego wejścia w nowy rok? Zbliżającego się spotkania z dziewczyną z Doliny? Może mieszanka wszystkiego? A może dodatkowo opcja nowych znajomości? Kolejnego występu?
- Żaden problem z improwizacją, umiemy, umiemy - rzucił z pewnością na potwierdzenie słów brata, wyciągając zaraz po tym harmonijkę. Wiedział, że instrument raczej nie zrobił wielkiego wrażenia, choć już po chwili zaczął dołączać do gitarzysty. Dopasowywał się rytmem, tempem i nutami do nowo poznanego kolegi, wcale nie martwiąc się tym, że coś mogłoby pójść nie po jego myśli. Pewnością siebie, szczególnie podczas występów, byli w stanie zakryć wiele swoich błędów i potknięć, nie martwić się tym, że publika zauważy te drobne niedociągnięcia. W końcu rzadko kiedy zwracali uwagę, rzadko kiedy ludzie wiedzieli, co miało być następne - jakie kroki, nuty czy słowa w piosence. Dlatego nie powinni i nie musieli się przejmować!
Potrzebując najmniej przygotowań przed występem właściwym, Thomas zaczął się rozglądać po scenie i tym, gdzie mógł się przemieszczać. W końcu był bardziej elementem komediowym - choć harmonijka potrafiła brzmieć pięknie czy wybić inne nuty wydobywające się przez inne instrumenty, nie była czymś co samo w sobie było interesujące czy zapierające dech w piersiach. Nie potrafił grać na gitarze, nie potrafił grać na harfie czy tańczyć zapierając dech w piersiach - nie potrafił niczego przydatnego, nie mówiąc już o takim poziomie jak otaczający go muzycy.
A jednak wyszli na scenę, grając wspólnie - całą grupą, mimo że nie każdy z nich się znał i mimo, że nie każdy z nich wiedział do końca, co mieli grać. Nigdy nie grywał głównej roli podczas wspólnych występów, jedynie dopełniając brzmienia całości swoim niewielkim instrumentem. Ale może to w nim było specjalne właśnie? Że wcale nie był tak wielki, wcale nie był wyjątkowy, ale był wszędzie z nim w kieszeni - na każde zawołanie, na każdą zachciankę, aby zagrać po prostu dla siebie, albo dla kogoś innego. Lubił w taki sposób występować, kiedy nuty i dźwięki wydawane, kiedy dmuchał odpowiednio w ustnik i zasłaniał właściwe wyloty, czuł się lekko i dobrze. Co z tego, że nie skupiał na sobie uwagi? Grając, szczególnie w takiej grupie był częścią czegoś większego, i wcale nie musiał się martwić tym, że nie był wyjątkowy. Ani w grze na instrumencie, ani w niczym innym. Mógł być po prostu sobą, pozwalając sobie na chwilę lekkoduchności i swobody, jakiejś dziecięcej radości która dzisiejszego dnia go przepełniała, szczególnie kiedy zerkał co rusz na reakcje tłumu. Grali, trzymali się tempa i melodii, które znali lepiej czy gorzej, a publik reagowała w taki sposób, że mogli wiedzieć, że chociaż niektórym ich występ się podobał. To było najważniejsze, kiedy grali przez cały wyznaczony czas - że publice się to podobało, a oni mogli zyskać potencjalnie nowych kompanów do przyszłej gry na instrumentach, a przynajmniej spróbować. W końcu scena mogła połączyć, zwykłe granie na instrumentach i wspólne śmiechy, tak jak kiedyś łączyła ona ich cały tabor. Stracili to przez niego, wiedział o tym że już nigdy tego nie odbudują, więc może dlatego ta prosta i ulotna chwila tak bardzo go dzisiaj cieszyła, kiedy wspólnie pokazywali swoje talenty na scenie? Było to czymś, za czym tęsknił - jakieś poczucie wspólnoty.
Zauważył znaki, kiedy przyszedł już koniec ich występu. Zakończyli ostatni utwór, a po tym zerknął w stronę siostry, pomagając jej uporać się z harfą i znieść ją ze sceny. Równie żywo zaczął rozmawiać z innymi grajkami, z którymi dopiero co występowali, nie bardzo martwiąc się, że byli obcy. W końcu uwielbiał poznawać ludzi, a skoro dopiero co wspólnie wystąpili na scenie, mieli kilka wspólnych tematów! Choć po wymienieniu się imionami, dostrzegając spojrzenia swojej rodziny, ruszył do nich, aby spędzić wspólnie w gronie Doe dzień na jarmarku.
Zt.
Wiedział, że będą problemy - bo dlaczego nie? Każdy wiedział, że przecież byli najgorszym sortem człowieka, ale jemu to jakoś nie przeszkadzało. Znaczy, nie tak do końca, bo niby tak, ale jednak nie. Przeszkadzały mu wszystkie słowa i podejrzenia lecące w stronę jego brata, jego siostry czy Eve - ale nie te w kierunku niego samego. Jedno więcej niczego przecież nie zmieni.
- Możemy zostać. Pooglądamy kolorowe stragany, chcesz? Możemy posłuchać też muzyki trochę, albo pójść na jakieś łyżwy, gdzieś tutaj powinno być lodowisko wciąż otwarte - zapewnił, stojąc obok dziewczyn i pilnując również harfy Sheili. W końcu jego instrument mieścił się w kieszeni, więc dlaczego siostra miałaby musieć dźwigać swój? Harfa była cięższa, mógł jej z nią pomóc.
- Hej, hej, mamy zabawić tutaj ludzi, nie? Więc co za problem, potrafimy grać i śpiewać, i tańczyć, a ludzie będą się cieszyć im bardziej dziwaczni ludzie na scenie? Nie na tym wam zależy, na przykuciu uwagi? - rzucił Thomas, kierując się do brata, który wykłócał się z mężczyzną. Widząc jak ten w końcu ustępuje, zaraz ruszył za młodszym, wnosząc na scenę harfę Sheili.
Dość szybko, kiedy brat tłumaczył sytuację, Thomas zaczął się zaprzyjaźniać i z bębniarzem, i z gitarzystą. Dopytywał o ich instrumenty, o repertuar, gdzie jeszcze wcześniej grywali i czy dużo podróżują. Jak zawsze okazywał im zainteresowanie, bo uwielbiał rozmawiać z obcymi - nie pierwszy i nie ostatni raz to robił, ale dzisiaj miało przecież im to nieco pomóc. W końcu mieli występować wspólnie, a co za tym idzie, powinni nie mieć do siebie żadnych negatywnych emocji! W im lepszym nastroju się wyjdzie na scenę, tym było lepiej dla występu, a Thomas dzisiaj promieniował wręcz energią. Czuł się dobrze, mimo wszystkich problemów, które wisiały mu nad głową, na pewno uśmiech przychodził mu z łatwością i lekkością dzisiejszego dnia. Może to była kwestia dobrego wejścia w nowy rok? Zbliżającego się spotkania z dziewczyną z Doliny? Może mieszanka wszystkiego? A może dodatkowo opcja nowych znajomości? Kolejnego występu?
- Żaden problem z improwizacją, umiemy, umiemy - rzucił z pewnością na potwierdzenie słów brata, wyciągając zaraz po tym harmonijkę. Wiedział, że instrument raczej nie zrobił wielkiego wrażenia, choć już po chwili zaczął dołączać do gitarzysty. Dopasowywał się rytmem, tempem i nutami do nowo poznanego kolegi, wcale nie martwiąc się tym, że coś mogłoby pójść nie po jego myśli. Pewnością siebie, szczególnie podczas występów, byli w stanie zakryć wiele swoich błędów i potknięć, nie martwić się tym, że publika zauważy te drobne niedociągnięcia. W końcu rzadko kiedy zwracali uwagę, rzadko kiedy ludzie wiedzieli, co miało być następne - jakie kroki, nuty czy słowa w piosence. Dlatego nie powinni i nie musieli się przejmować!
Potrzebując najmniej przygotowań przed występem właściwym, Thomas zaczął się rozglądać po scenie i tym, gdzie mógł się przemieszczać. W końcu był bardziej elementem komediowym - choć harmonijka potrafiła brzmieć pięknie czy wybić inne nuty wydobywające się przez inne instrumenty, nie była czymś co samo w sobie było interesujące czy zapierające dech w piersiach. Nie potrafił grać na gitarze, nie potrafił grać na harfie czy tańczyć zapierając dech w piersiach - nie potrafił niczego przydatnego, nie mówiąc już o takim poziomie jak otaczający go muzycy.
A jednak wyszli na scenę, grając wspólnie - całą grupą, mimo że nie każdy z nich się znał i mimo, że nie każdy z nich wiedział do końca, co mieli grać. Nigdy nie grywał głównej roli podczas wspólnych występów, jedynie dopełniając brzmienia całości swoim niewielkim instrumentem. Ale może to w nim było specjalne właśnie? Że wcale nie był tak wielki, wcale nie był wyjątkowy, ale był wszędzie z nim w kieszeni - na każde zawołanie, na każdą zachciankę, aby zagrać po prostu dla siebie, albo dla kogoś innego. Lubił w taki sposób występować, kiedy nuty i dźwięki wydawane, kiedy dmuchał odpowiednio w ustnik i zasłaniał właściwe wyloty, czuł się lekko i dobrze. Co z tego, że nie skupiał na sobie uwagi? Grając, szczególnie w takiej grupie był częścią czegoś większego, i wcale nie musiał się martwić tym, że nie był wyjątkowy. Ani w grze na instrumencie, ani w niczym innym. Mógł być po prostu sobą, pozwalając sobie na chwilę lekkoduchności i swobody, jakiejś dziecięcej radości która dzisiejszego dnia go przepełniała, szczególnie kiedy zerkał co rusz na reakcje tłumu. Grali, trzymali się tempa i melodii, które znali lepiej czy gorzej, a publik reagowała w taki sposób, że mogli wiedzieć, że chociaż niektórym ich występ się podobał. To było najważniejsze, kiedy grali przez cały wyznaczony czas - że publice się to podobało, a oni mogli zyskać potencjalnie nowych kompanów do przyszłej gry na instrumentach, a przynajmniej spróbować. W końcu scena mogła połączyć, zwykłe granie na instrumentach i wspólne śmiechy, tak jak kiedyś łączyła ona ich cały tabor. Stracili to przez niego, wiedział o tym że już nigdy tego nie odbudują, więc może dlatego ta prosta i ulotna chwila tak bardzo go dzisiaj cieszyła, kiedy wspólnie pokazywali swoje talenty na scenie? Było to czymś, za czym tęsknił - jakieś poczucie wspólnoty.
Zauważył znaki, kiedy przyszedł już koniec ich występu. Zakończyli ostatni utwór, a po tym zerknął w stronę siostry, pomagając jej uporać się z harfą i znieść ją ze sceny. Równie żywo zaczął rozmawiać z innymi grajkami, z którymi dopiero co występowali, nie bardzo martwiąc się, że byli obcy. W końcu uwielbiał poznawać ludzi, a skoro dopiero co wspólnie wystąpili na scenie, mieli kilka wspólnych tematów! Choć po wymienieniu się imionami, dostrzegając spojrzenia swojej rodziny, ruszył do nich, aby spędzić wspólnie w gronie Doe dzień na jarmarku.
Zt.
Thomas Doe
Zawód : Złodziej, grajek
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
but I'm not dead so it's a win
nevermind
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
do posta Sheili, Jamesa i Thomasa
Problemy najwyraźniej nie omijały ich nawet w takim miejscu. Nie sądziła, że właśnie tutaj przy scenie, natrafią na przeszkodę w postaci rosłego mężczyzny, który uzna, że osoby ich pokroju nie powinny się tu kręcić. Wiedziała, że świat postrzegał ich, jako najgorszych, jako szkodniki, które trzeba przepędzać, zanim coś zmajstrują. Może było w tym trochę racji, ale dziś byli niewinni. Przyglądała się i przysłuchiwała wymianie zdań między Jamesem, a obcym. Wierzyła, że mąż poradzi sobie z tym, że przekona jakoś człowieka, który najwyraźniej tutaj rządził. Trójka z nich była muzykami, Ona sama za to tancerką. Potrafili dać popis w grupie, cyganie przecież wiedzieli, jak się bawić, jak beztrosko cieszyć dźwiękami i ruchem, jak z niczego zrobić coś, co mogło jednać publikę.
Spojrzała na Sheilę, czując jej dłoń na swojej i splotła ich palce razem. Nie interesowało ją, co inni o tym pomyślą, czy zaczną coś mruczeć pod nosami. Chciała, żeby dziewczyna czuła się pewnie, pośród tych wszystkich ludzi. Zerknęła na Thomasa, kiedy odpowiedział swojej siostrze. Przytaknęła mu dodatkowo, byle tylko upewnić najmłodszą.
- Dużo się tutaj dzieje, szkoda byłoby nie rozejrzeć się. Widziałam po drodze ciekawy stragan, spodoba ci się, ale sama zobaczysz.- uśmiechnęła się wesoło, nie chcąc zdradzić od razu, co rzuciło jej się w oczy. Nie miała jedna wątpliwości, że towar, który tam był, zainteresuje Paprotkę.
Odwróciła głowę w stronę Jamesa, kiedy podszedł do nich i wyjaśnił, jak ma się sprawa. Powiodła wzrokiem w kierunku grupki do której musieli się dołączyć. Wzruszyła ramionami, bo było jej to obojętne. Mogła się dostosować zawsze, ale większe wyzwanie będzie stało przed rodzeństwem Doe. Kącik jej ust drgnął, gdy na moment złapała spojrzenie męża, ale nie powiedziała ani słowa. Jak zawsze więcej wyrażały spojrzenia i gesty, niż słowa zbyt zrozumiałe dla postronnych. Pewne rzeczy wolała, aby pozostały między nimi, tylko dla nich jasne.
Podchodząc razem z resztą, przysłuchiwała się melodii wygrywanej przez jednego z nieznajomych. Była łagodna, może troszeczkę za wolna, jak na jej gust, ale nie stanowiło to problemu, a dawało więcej możliwości, które tylko musiała wykorzystać. Ciemne tęczówki prześlizgnęły się na kolejny instrument, później następny. Doszły jeszcze harfa i skrzypce ze strony Doe, później harmonijka, która o dziwo była przyjemnym dodatkiem, jakby tylko jej brakowało. To mogło się udać, musiało się udać. Zsunęła z ramion kurtkę, odsłaniając czerwono-czarną sukienkę. Poprawiła materiał, żeby warstwy układały się odpowiednio i w tańcu rozkładały zgodnie z ruchem, a nie zaczepiały o siebie.
Kiedy wyszli na scenę, trzymała się początkowo z boku, pierwsze chwile były dla muzyki, tylko i wyłącznie. Spoglądała na tłum, który gęstniał pod sceną z zaciekawieniem, co teraz. Nie bała się ludzi, nie stresowała, gdy musiała stanąć przed nimi. Ta swoboda zawsze ją ratowała i tak było też tym razem.
Pierwsze kroki były celowo mniej płynne, w jakiś sposób zaczepne. Muzyka grała, a ona pozwoliła nieść się dźwiękom. Znajomość tego stanu pozwalała bawić się chwilą, wykorzystywać to, co potrafiła. Kusiła i nęciła w najbardziej niebezczelny sposób w jaki tylko mogła, wprawiając w ruch biodra. Tknięta chęcią, nie zatrzymując się ani na moment, odszukała jakiegoś przypadkowego chłopaka wśród tych wszystkich ludzi. Złapała jego wzrok, uśmiechając się ładnie i zachęcająco, by patrzył. Lubiła bawić się z przypadkowymi osobami, będąc poza zasięgiem, zbyt daleko od publiki. Ostatni obrót z dłońmi delikatnie uniesionymi nad głową i zatrzymała się, pozwalając by sukienka owinęła się ściślej wokół smukłego ciała. Czuła delikatnie przyspieszony oddech, szybsze bicie serca. Tempo melodii zmieniło się, na chwile tylko cichnąc, dlatego pochyliła się, jak w głębokim ukłonie, ale ciemne tęczówki zdradzały, że to jeszcze nie koniec. Zeskoczyła ze sceny bez zawahania, zaraz oglądając się przez ramię, gdy na moment na pierwszy plan wyszły skrzypce. Tego brakowało, pięknego dźwięku instrumentu, w którym zasłuchiwała się miesiącami. Skoro mieli zabawiać ludzi, wciągnąć ich w swój świat, tak bardzo publice obcy, miała na to pomysł. Złączyła lekko dłonie za plecami, by z pewną niewinnością rozejrzeć się po osobach najbliżej. Kąciki jej ust nadal unosiły się ku górze, łamiąc pozór, który tworzyła. Delikatny obrót, swobodny, bez żadnej techniki. Spojrzała na sporo starszego od niej czarodzieja, gdy ten wyciągnął do niej dłoń, najwyraźniej chcąc partnerować. Przyjęła ów gest, wracając do swego tańca, powracając ze swoją pewnością i wesołością. Kochała tańczyć, potrafiła spędzić tak godziny, aż nogi uginały się, a mięśnie rwały z wysiłku. To było jej życie, które dawało poczucie wolności, swobody niczym niezmąconej. Wróciła do pokazu swych umiejętności, zerkając krótko na scenę, gdy pozostałe instrumenty dołączyły do skrzypiec i podniosły tempo. To było właśnie to, wirowała w tańcu, uciekając w końcu swemu chwilowemu partnerowi. Zrobiono jej miejsce, kilka osób cofnęło się, a ona płynęła swoim rytmem. Świadomość ciała i odwaga, pomagały skupić męską uwagę, łagodność i śmiech, jednały kobiety. Wiedziała dobrze, jak bawić innych, mając w dzieciństwie najlepsze nauczycielki do tego. Cyganki, takie, jak ona teraz. Do pełni szczęścia brakowało tylko ogniska, ale ono płonęło we wspomnieniach. Ostatni krok i cisza. Ukłoniła się raz jeszcze, płynnie i bez wahania. Założyła delikatnie kosmyk włosów za ucho, prostując się i oglądając na scenę. Patrząc na muzyków, którzy dziś dali popis w tak nie przewidzianym składzie. Słyszała, że część ludzi zaczęła im klaskać, zasłużyli bez wątpienia. Wróciła do Doe, roześmiana wtulając się w bok Jamesa, gdy zeszli już wszyscy ze sceny. Wyszło idealnie, była w szoku, chociaż nie wątpiła w umiejętności żadnego z nich. Teraz zostało im już tylko odebrać na co zasłużyli i rozejrzeć się po straganach, jak zapowiedziała Sheili.
| zt
Problemy najwyraźniej nie omijały ich nawet w takim miejscu. Nie sądziła, że właśnie tutaj przy scenie, natrafią na przeszkodę w postaci rosłego mężczyzny, który uzna, że osoby ich pokroju nie powinny się tu kręcić. Wiedziała, że świat postrzegał ich, jako najgorszych, jako szkodniki, które trzeba przepędzać, zanim coś zmajstrują. Może było w tym trochę racji, ale dziś byli niewinni. Przyglądała się i przysłuchiwała wymianie zdań między Jamesem, a obcym. Wierzyła, że mąż poradzi sobie z tym, że przekona jakoś człowieka, który najwyraźniej tutaj rządził. Trójka z nich była muzykami, Ona sama za to tancerką. Potrafili dać popis w grupie, cyganie przecież wiedzieli, jak się bawić, jak beztrosko cieszyć dźwiękami i ruchem, jak z niczego zrobić coś, co mogło jednać publikę.
Spojrzała na Sheilę, czując jej dłoń na swojej i splotła ich palce razem. Nie interesowało ją, co inni o tym pomyślą, czy zaczną coś mruczeć pod nosami. Chciała, żeby dziewczyna czuła się pewnie, pośród tych wszystkich ludzi. Zerknęła na Thomasa, kiedy odpowiedział swojej siostrze. Przytaknęła mu dodatkowo, byle tylko upewnić najmłodszą.
- Dużo się tutaj dzieje, szkoda byłoby nie rozejrzeć się. Widziałam po drodze ciekawy stragan, spodoba ci się, ale sama zobaczysz.- uśmiechnęła się wesoło, nie chcąc zdradzić od razu, co rzuciło jej się w oczy. Nie miała jedna wątpliwości, że towar, który tam był, zainteresuje Paprotkę.
Odwróciła głowę w stronę Jamesa, kiedy podszedł do nich i wyjaśnił, jak ma się sprawa. Powiodła wzrokiem w kierunku grupki do której musieli się dołączyć. Wzruszyła ramionami, bo było jej to obojętne. Mogła się dostosować zawsze, ale większe wyzwanie będzie stało przed rodzeństwem Doe. Kącik jej ust drgnął, gdy na moment złapała spojrzenie męża, ale nie powiedziała ani słowa. Jak zawsze więcej wyrażały spojrzenia i gesty, niż słowa zbyt zrozumiałe dla postronnych. Pewne rzeczy wolała, aby pozostały między nimi, tylko dla nich jasne.
Podchodząc razem z resztą, przysłuchiwała się melodii wygrywanej przez jednego z nieznajomych. Była łagodna, może troszeczkę za wolna, jak na jej gust, ale nie stanowiło to problemu, a dawało więcej możliwości, które tylko musiała wykorzystać. Ciemne tęczówki prześlizgnęły się na kolejny instrument, później następny. Doszły jeszcze harfa i skrzypce ze strony Doe, później harmonijka, która o dziwo była przyjemnym dodatkiem, jakby tylko jej brakowało. To mogło się udać, musiało się udać. Zsunęła z ramion kurtkę, odsłaniając czerwono-czarną sukienkę. Poprawiła materiał, żeby warstwy układały się odpowiednio i w tańcu rozkładały zgodnie z ruchem, a nie zaczepiały o siebie.
Kiedy wyszli na scenę, trzymała się początkowo z boku, pierwsze chwile były dla muzyki, tylko i wyłącznie. Spoglądała na tłum, który gęstniał pod sceną z zaciekawieniem, co teraz. Nie bała się ludzi, nie stresowała, gdy musiała stanąć przed nimi. Ta swoboda zawsze ją ratowała i tak było też tym razem.
Pierwsze kroki były celowo mniej płynne, w jakiś sposób zaczepne. Muzyka grała, a ona pozwoliła nieść się dźwiękom. Znajomość tego stanu pozwalała bawić się chwilą, wykorzystywać to, co potrafiła. Kusiła i nęciła w najbardziej niebezczelny sposób w jaki tylko mogła, wprawiając w ruch biodra. Tknięta chęcią, nie zatrzymując się ani na moment, odszukała jakiegoś przypadkowego chłopaka wśród tych wszystkich ludzi. Złapała jego wzrok, uśmiechając się ładnie i zachęcająco, by patrzył. Lubiła bawić się z przypadkowymi osobami, będąc poza zasięgiem, zbyt daleko od publiki. Ostatni obrót z dłońmi delikatnie uniesionymi nad głową i zatrzymała się, pozwalając by sukienka owinęła się ściślej wokół smukłego ciała. Czuła delikatnie przyspieszony oddech, szybsze bicie serca. Tempo melodii zmieniło się, na chwile tylko cichnąc, dlatego pochyliła się, jak w głębokim ukłonie, ale ciemne tęczówki zdradzały, że to jeszcze nie koniec. Zeskoczyła ze sceny bez zawahania, zaraz oglądając się przez ramię, gdy na moment na pierwszy plan wyszły skrzypce. Tego brakowało, pięknego dźwięku instrumentu, w którym zasłuchiwała się miesiącami. Skoro mieli zabawiać ludzi, wciągnąć ich w swój świat, tak bardzo publice obcy, miała na to pomysł. Złączyła lekko dłonie za plecami, by z pewną niewinnością rozejrzeć się po osobach najbliżej. Kąciki jej ust nadal unosiły się ku górze, łamiąc pozór, który tworzyła. Delikatny obrót, swobodny, bez żadnej techniki. Spojrzała na sporo starszego od niej czarodzieja, gdy ten wyciągnął do niej dłoń, najwyraźniej chcąc partnerować. Przyjęła ów gest, wracając do swego tańca, powracając ze swoją pewnością i wesołością. Kochała tańczyć, potrafiła spędzić tak godziny, aż nogi uginały się, a mięśnie rwały z wysiłku. To było jej życie, które dawało poczucie wolności, swobody niczym niezmąconej. Wróciła do pokazu swych umiejętności, zerkając krótko na scenę, gdy pozostałe instrumenty dołączyły do skrzypiec i podniosły tempo. To było właśnie to, wirowała w tańcu, uciekając w końcu swemu chwilowemu partnerowi. Zrobiono jej miejsce, kilka osób cofnęło się, a ona płynęła swoim rytmem. Świadomość ciała i odwaga, pomagały skupić męską uwagę, łagodność i śmiech, jednały kobiety. Wiedziała dobrze, jak bawić innych, mając w dzieciństwie najlepsze nauczycielki do tego. Cyganki, takie, jak ona teraz. Do pełni szczęścia brakowało tylko ogniska, ale ono płonęło we wspomnieniach. Ostatni krok i cisza. Ukłoniła się raz jeszcze, płynnie i bez wahania. Założyła delikatnie kosmyk włosów za ucho, prostując się i oglądając na scenę. Patrząc na muzyków, którzy dziś dali popis w tak nie przewidzianym składzie. Słyszała, że część ludzi zaczęła im klaskać, zasłużyli bez wątpienia. Wróciła do Doe, roześmiana wtulając się w bok Jamesa, gdy zeszli już wszyscy ze sceny. Wyszło idealnie, była w szoku, chociaż nie wątpiła w umiejętności żadnego z nich. Teraz zostało im już tylko odebrać na co zasłużyli i rozejrzeć się po straganach, jak zapowiedziała Sheili.
| zt
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
O tym, że stary Dołohow miał przypłynąć dziś statkiem prosto z Moskwy dowiedział się od niego samego. Ignotus korespondował z nim od miesiąca w języku rosyjskim, powołując się na znajomości z angielskimi arystokratami i odnalezione przez namiestnika Suffolk artefakty, które trafiły w jego ręce, a także do muzeum w Ipswich. Informacje w wymienionych listach miały skusić Nikolaja Dolohova to postawienia stopy w Anglii. Ramsey podejrzewał, że wycofał się z tamtego spotkania świadomie, dowiedziawszy się już kim był i co mógł zrobić. Arsentiy twierdził, że wieści docierały do Moskwy, być może nie doceniał starego sukinsyna i zdążył się zorientować, że to nazwisko to już nie tylko zamierzchła przeszłość jego zmarłej żony. Tatiana nie powiedziała mu wszystkiego. Być może nie wiedziała, a być może nabyła wątpliwości, których nie chciała mu zdradzić. Od początku, gdy tylko się poznali miał wątpliwości, co do jej prawdziwych zamiarów. Od Grahama wiedział o niej niewiele, ale w jego oczach dostrzegał to coś, co próbował przemilczeć — tak silne i pełne pasji, że trudno było to zignorować. Była dla niego zagadką i niewiadomą. Wykorzystał to, co wiedział i to, co widział po niej, by skierować ją na właściwe tory i pchnąć do Rycerzy Walpurgii. Mieli jednak do siebie to, że każdy z nich szukał interesu w tej relacji. Ona też musiała go mieć.
Frustracje wzbudzał w nim fakt, że Graham utrudniał mu kontakt. Heather nie była w stanie go ściągnąć. Nigdy nie dowiedział się, co tak naprawdę łączyło brata z Tatianą. Błądził po omacku, wiedząc jak bardzo był dla niej ważny. Zakorzeniał w niej przekonania, które pasowały do Grahama, licząc, że za tym pójdzie. I poszła. Zająwszy jego miejsce w jej życiu obserwował ją nigdy nie nabrawszy do niej czegoś na wzór zaufania. Była interesowna, sprytna, piękna. Potrafiła wykorzystać kobiecość i mamić łzami tak samo dobrze, jak kokietować samym spojrzeniem. Była zaradna, mimo życiowych ułomności i całkowitego braku doświadczenia. Jej umiejętności rozbijały się o nakłanianie innych do robienia za nią tego czego potrzebowała w życiu. Skłaniania do wiecznego usługiwania.
Wizja, której doświadczył przed wieloma laty i blizny na plecach Tatiany rozwikłały jedną z wielu zagadek. Cierpiała przez ojca, ale nie pamiętała tego. Wtłoczył jej do głowy wizję tamtych zdarzeń, jej fragment, chcąc rozniecić chęć zemsty, ale przecież w tym wszystkim od początku nie chodziło o Tatianę. Chodziło o Grahama. Wszystko kończyło się na bracie, który dawno temu był mu bliski — który wprowadził go w świat obcego nazwiska, rodziny z krwi. Świadomość ubliżania bliźniaczemu bratu przed Dołohowa, pomiatania nim przez lata, sprowadzania do rangi gorszej, niewartej niczego sieroty, którą łaskawie przygarnął pod swój dach razem z byłą lady Rowle, byłą panią Mulciber — dojrzewała w nim powoli. W końcu nadszedł ten moment, w którym chciał spojrzeć mu w twarz — był dziś pewien, że gdyby Graham żył, stałby obok, w jego cieniu, ale wciąż patrzył na sukinsyna z góry, ze spojrzeniem pysznym i drwiącym. A ty, czego dokonałeś Dolohov?, spytałby. Wiedział, że by to zrobił, tak jak wiedział, że w innej rzeczywistości objąłby Tatiane opieką. Propozycja przyjęcia Tatiany do rodziny była ofertą jak na niego nad wyraz szczodrą, a jej odrzucenie stało się pęknięciem na kruchej relacji z czarownicą. Nie zapomniał jej tego rozbawienia, nigdy nie zrozumiał jej odmowy. Koncepcja mariażu tchnięta była przeczuciem, że jego brat tego by dziś chciał. Mieć ją wśród swoich, jak swoją. Zostając żoną Arsentiyego stałaby się Mulciberem, mogłaby zapomnieć o krwawej i bolesnej przeszłości trafiając na właściwe sobie miejsce — zamiast tego wybrała upokarzająco przedłużające się narzeczeństwo z człowiekiem, który nie miał jej nic do zaoferowania poza fałszywymi kamieniami i prawdziwą rosyjską dumą. Nie zapomniał jej więc wzgardzonej propozycji, dlatego zadbał, by dzisiejszy wieczór miał być pełen wrażeń, a ich gwarantem, miał być jego własny ojciec.
Na nowy początek, nowy start. Nie mógł ofiarować tego prezentu Grahamowi, ale mógł Ignotusowi.
Nie udał się po nią, zamiast tego na tym samym pergaminie, który mu przysłała przed dwoma miesiącami nakreślił jej wiadomość o miejscu i czasie, ale też wspomnieniu, które utraciła. Nie wspomniał o towarzystwie, nie wspomniał tez o tym, czy sam się zjawi i dlatego też odziany w czarną, cienką pelerynę z naciągniętym kapturem na głowę zaciągał się papierosem, przy jednym z zacumowanych przy Alei Teodora okrętów. Z odległości obserwował jak statek z Moskwy dobija do brzegu, a marynarze rzucają cumy. Zerknął porozumiewawczo na Ignotusa, ale nic nie powiedział, szukając wzrokiem Tatiany. Wypuścił ją, chcąc zobaczyć czy się zjawi; czy i jak powita swojego ojca kiedy zejdzie z pokładu na spotkanie z Vitalijem.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 4
'k100' : 4
Kiedy Ramsey wprowadził go w meandry relacji, jaka łączyła go z Dolohovem, Ignotus nie mógł odmówić. Podjął się toczenia korespondencji z drugim mężem swojej żony, podając się za Vitalija, zgrabnie splatając z kolejnych rosyjskich zdań sidła mające ściągnąć mężczyznę do Anglii. Chwycił za pióro jeszcze zanim na dobre stanął na nogach. Na szczęście przejście z łóżka do biurka nie wymagało wiele sił, a chęć zemsty napełniała go wystarczającą determinacją by podnosić się za każdym razem, gdy docierał do niego nowy list. Rozpisywał się o odnalezionych artefaktach, o zaklętej w niej, niepoznanej magii wymagającej ekspertyzy kogoś bardziej wykwalifikowanego, o sponsorach z kolejnych arystokratycznych rodzin angielskich, których udało mu się przekonać do zasponsorowania całego przedsięwzięcia, o zaszczytach jakie miały na nich spaść i przysługach u najważniejszych tego świata, które będzie można odebrać albo spieniężyć, wedle woli. Z każdym nowym listem, wyczuwałem jak Dolohov przekonywał się do przyjazdu. Nie temperował jego zapędów gdy snuł swoje plany na niestworzone bogactwa, podsycając jego ego tak długo aż wreszcie nie zdołało utrzymać go w Rosji. I oto wreszcie przybył. Na statku, po długich dniach podróży morzem, z wielkimi oczekiwaniami w stosunku do jego dobrego przyjaciela Vitalija. Wygodnie było mu wciąż czasem przybrać starą tożsamość, pod którą zdecydował się opuścić zimne mury Tower. Wciąż mógł oszukać ludzi, że był kimś innym. Nie miał pewności, ile Agape opowiadała o nim swojemu nowemu mężowi. Zapewne niewiele. Gardziła Ignotusem od dnia ich ślubu, zapewne do końca swojego życia. Gdyby nie nieudana próba w kontakcie ze strony Ramseya, może nawet użycie prawdziwych personaliów nie zaalarmowałoby Dolohova, ale w tak delikatnej sprawie nie było miejsca na zgadywanie i niepotrzebne ryzyko. Gdyby chodziło o kogoś innego, uznałby, że konieczność związania się z Agape była wystarczającą karą, ale Ignotusowi nie chodziło o zemstę na kimś, kto odebrał mu żonę. Niespecjalnie też chciał szukać sprawiedliwości za coś równie błahego. Ani nie było jego winy w tym, co się wydarzyło, ani nie odpowiadał za działania kobiety, która powinna pozostać wierna. Plamą na honorze pozostawało jego nazwisko. Ale mężczyzna mieszkał daleko, nie mógł mieć wpływu na to, co działo się w Anglii, ściągnięcie go tutaj wymagało większego wysiłku niż byłby warty. To, co naprawdę popychało Ignotusa do działania był stosunek Dolohova do Grahama. Chociaż wiedział, że jego syn ostatecznie został mężczyzną, nie potrafił postrzegać go inaczej niż jako małego chłopca wyciągającego swoje nieporadne rączki w stronę jego twarzy. Dlatego świadomość, że ktoś mógł skrzywdzić jego synka, napełniała go wściekłością i chęcią do podjęcia się całego trudu związanego ze ściągnięciem Dolohova i ostatecznym pozbyciem się go na dobre. Zmycie plamy na honorze stało się nagle bardzo ważne, bo mógł ukryć pod nią całą swoją złość na bezradność, którą nieustannie odczuwał wspominając Grahama. Nie było go przy nim kiedy żył, kiedy dorastał, i nie zdołał go na dobre odnaleźć przed jego śmiercią. Nie mógł nawet podjąć się niemożliwego zadania odkupienia win i nadrobienia utraconego czasu. A mężczyzna, który miał mu zastąpić ojca został wobec niego tyranem. Zrobił wszystko by zamienić jego życie w koszmar i nie dać mu zapomnieć, że był przybłędą, gorszą częścią nieprzychylnego mu domu. Ignotusowi wystarczyły opowieści. Chociaż tę przysługę mógł oddać swojemu martwemu synowi. Przegnać duszę jego oprawcy wprost w jego zimne, bezlitosne ręce czekające po drugiej stronie zasłony. Dolohov w śmierci nie miał znaleźć ukojenia.
Czekał razem z Ramseyem, ukrywając się w cieniu portowego budynku i wpatrując się w przypływający statek. Dym papierosa unosił się leniwie w górę, kiedy marynarze wykrzykiwali do siebie komendy i przerzucali liny. Odwzajemnił spojrzenie, szykując się na spotkanie, poprawiając różdżkę za pazuchą, wyszukując wzrokiem Tatiany. Nie wiedział jeszcze, co o niej sądzić. Przyrodnia siostra Ramseya i Grahama, otoczona przez tego drugiego opieką, a przez pierwszego pewną sympatią. Chociaż jeszcze nie do końca rozumiał meandry łączących ich więzi. Była młoda i piękna, podobna do matki, Ignotus nie mógł nie dostrzegać wspólnych cech. Już to stawiało go na baczność i kazało trzymać ją z dala. Ale nie była Agape Rowle. Nienawidziła swojego ojca na tyle by zgodzić się na jego śmierć. Czy świadczyło to o jej mądrości czy podobnym braku wierności, którym odznaczała się kobieta, która ją urodziła? Córka nie powinna zwracać się przeciwko rodzicom. Musiała mieć więc jakiś powód. Pozbycie się kogoś, kto skrzywdził Grahama mogło ich łączyć, ale nie miał pewności czy rzeczywiście tak było. Dzieliło ich zbyt wiele i choć łączyło pozornie dużo, Ignotus odkrywał, że nie potrafił jej zaufać. Może wyczuwał dystans, jaki utrzymywał w stosunku do niej Ramsey. Dolohov pozostawała jednak zagadką na później. Odpowiedział synowi skinieniem głowy i zgasił tlącego się wciąż papierosa. Wyszedł z cienia i powolnym krokiem ruszył w stronę statku, na którym miał przypłynąć jego nowy przyjaciel. Gdyby spotkanie z córką zaskoczyło go za bardzo albo wcale, Ignotus był gotowy by go przechwycić i nie pozwolić mu uciec zbyt daleko. Zbyt wiele tuszu zmarnował by go tutaj ściągnąć.
- Bądź gotowy - powiedział zamiast pożegnania. Plan był prosty, wystarczyło zabrać Dolohova daleko od świadków. Późniejsze kroki nie wymagały szczegółowego omawiania.
Czekał razem z Ramseyem, ukrywając się w cieniu portowego budynku i wpatrując się w przypływający statek. Dym papierosa unosił się leniwie w górę, kiedy marynarze wykrzykiwali do siebie komendy i przerzucali liny. Odwzajemnił spojrzenie, szykując się na spotkanie, poprawiając różdżkę za pazuchą, wyszukując wzrokiem Tatiany. Nie wiedział jeszcze, co o niej sądzić. Przyrodnia siostra Ramseya i Grahama, otoczona przez tego drugiego opieką, a przez pierwszego pewną sympatią. Chociaż jeszcze nie do końca rozumiał meandry łączących ich więzi. Była młoda i piękna, podobna do matki, Ignotus nie mógł nie dostrzegać wspólnych cech. Już to stawiało go na baczność i kazało trzymać ją z dala. Ale nie była Agape Rowle. Nienawidziła swojego ojca na tyle by zgodzić się na jego śmierć. Czy świadczyło to o jej mądrości czy podobnym braku wierności, którym odznaczała się kobieta, która ją urodziła? Córka nie powinna zwracać się przeciwko rodzicom. Musiała mieć więc jakiś powód. Pozbycie się kogoś, kto skrzywdził Grahama mogło ich łączyć, ale nie miał pewności czy rzeczywiście tak było. Dzieliło ich zbyt wiele i choć łączyło pozornie dużo, Ignotus odkrywał, że nie potrafił jej zaufać. Może wyczuwał dystans, jaki utrzymywał w stosunku do niej Ramsey. Dolohov pozostawała jednak zagadką na później. Odpowiedział synowi skinieniem głowy i zgasił tlącego się wciąż papierosa. Wyszedł z cienia i powolnym krokiem ruszył w stronę statku, na którym miał przypłynąć jego nowy przyjaciel. Gdyby spotkanie z córką zaskoczyło go za bardzo albo wcale, Ignotus był gotowy by go przechwycić i nie pozwolić mu uciec zbyt daleko. Zbyt wiele tuszu zmarnował by go tutaj ściągnąć.
- Bądź gotowy - powiedział zamiast pożegnania. Plan był prosty, wystarczyło zabrać Dolohova daleko od świadków. Późniejsze kroki nie wymagały szczegółowego omawiania.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W drżących dłoniach dudniło echo dawnych dni; wspomnienia przesypujące się jak piasek w klepsydrze, biały i czarny, kontrast gryzący z kolejną przeciwnością, by zaraz powrócić do lukrowanego obrazka kilkuletniej dziewczynki.
Nie było w tym miejsca na niepewność; porzuciła ją wiele miesięcy temu, pęczniejący niepokój pożerał sentymenty, choć teraz, w jej głowie zamiast Nikolaja był głównie Graham. Graham z pierwszą różdżką w dłoni. Graham rozłożony na puchatym dywanie w saloniku na piętrze, tym, do którego ojciec raczej nie zaglądał. Graham ochoczo wykonujący wszystkie polecenia durnych pomysłów młodszej siostry.
Tej nocy był na przemian dzieckiem i nastolatkiem, a kiedy do jej nozdrzy dotarł specyficzny zapach portowej ulicy, stał się mężczyzną. Tym, dla którego była gotowa czołgać się w czarnej magii, byle wrócić go do życia. Tym, który zaciskał zęby i błagał, kiedy pakowała się do Anglii, by wyjść za obcego człowieka.
Jego wspomnienie zamazywało się w meandrach zapamiętanych momentów. Przekształcało. Blaknęło.
Znikały specyficzne elementy, zwłaszcza kiedy ojciec przeklinał jego imię, wskrzeszał i na nowo uśmiercał, byleby tylko upokorzyć jego – ją – po raz kolejny. Mówił o hańbie, o tym, że Graham zostawił jej cząstkę siebie. Tę gnijącą.
Zepsutą.
Nikolaj Dolohov popadał w obłęd, który tylko ona była w stanie ujrzeć – nie zrozumieć. Nie rozumiała słów przycinających stare wspomnienia jak brzytwa. Nie rozumiała obelg i gróźb, momentów, w którym przywoływał przeszłość i niszczył ją raz za razem, by chwilę później zechcieć przytulić ją do piersi. Kochał i nienawidził, nieustannie jedno z drugim.
Już długo go nie było.
Wyspy odpoczywały od jego obecności, tak jak odpoczywała ona; z opiekuna stał się tyranem, z protektora sprawcą koszmarów i powracających strzępków utraconej przeszłości. Tej, której wciąż nie pamiętała i nie chciała pamiętać – jednocześnie nigdy wcześniej nie pragnąc tak bardzo poznać prawdy. Nie tej, którą toczył do jej uszu Graham. Nie tej, którą latami pajęczych kłamstw plotła matka.
Chciała nagiej, takiej siedzącej w samych kościach.
Blizna na plecach dawno temu zblakła; ale tego wieczora, Tatiana miała wrażenie, że różowy ślad płonie żywym ogniem. Że żyje, wije się na bladej skórze, zupełnie jak wtedy, gdy Ramsey ją ujrzał.
Słowa nakreślone na kartce papieru miała wyryte na wewnętrznej ściance czaszki; dryfowały zaraz obok obrazów, fałszywych wspomnień i wtoczonych do umysłu momentów, które nigdy nie miały miejsca. Tak jak o pomost obijała się ciemna i mętna woda, wieczór pokrył port upragnionym zmrokiem, obniżając letnią temperaturę do znośnych wartości.
Doskonale wiedziała, w którym doku cumuje statek z Moskwy. Znała jego banderę, a podświadomość wmawiała jej, że czuje specyficzną woń wody kolońskiej. Że widzi jak siwizna odbija mętne światło księżyca, a on – na co on się decyduje? Miłość czy nienawiść?
Sama dawno temu podjęła decyzję.
Płaskie buty wygłuszały jej kroki, letnie ubranie zapewniało komfort, spojrzenie przyzwyczajone do ciemności smagało pojawiające się na pomoście sylwetki.
Nie wypatrywała ojca – w słodkim wyczekiwaniu czy zrozpaczonym odwleczeniu nieuchronnego nie szukała Nikolaja. Wzrok zamiast po pokładzie statku dryfował po drewnianej kładce, do momentu, w którym zlokalizował Ramseya.
I kogoś u jego boku.
Widmo Ignotusa Mulcibera w jej głowie złączyło się z rzeczywistym obrazem – nie miała pojęcia co tutaj robił, ale miejsca na pytania również nie było. Bez słowa wciągnęła powietrze, zostawiając za sobą tylko świst; niemal w tym momencie, w którym wyminęła dwójkę, wciąż w bezpiecznej odległości, jak gdyby nie chciała wzbudzać podejrzeń. Czekając przy kładce, aż ojciec zejdzie ze statku.
Chód, postura; idiotyzm sentymentalności postawił przed jej oczami scenę dawnego życia, w której podchodzi, by ucałować ją w czoło i założyć kosmyk włosów za ucho. Nie tym razem.
– Ojcze -dźwięczne otets zabrzmiało miękko; podobnie jak uścisk, z jakim do niego wyszła, napotykając zwyczajowo spięte ciało – Tęskniłam.
I choć słowa płynęły subtelnie, z miłością, którą żywiła wobec niego od zawsze, Nikolaj wstrzymał się przed odwzajemnieniem uścisku.
Pozostawał milczący przez chwilę - przedłużające się sekundy w objęciach córki, która musnęła jego policzek i ze spojrzeniem niemal takim samym jak piętnaście lat temu odnalazła ojcowskie spojrzenie. Podejrzliwe, choć topniejące.
- Nie mogłam doczekać się twojego powrotu - wytłumaczenie jej obecności, pierwsza prawda padająca tego wieczora. Oplotła jego ramię, wyruszając w ciemny zwiastun nocy, która miała stać się nowym początkiem - Chodźmy do domu. Dimitryi pojawił się w Anglii przed dwoma tygodniami - mówiła lekko, jakby wszystko to, co wywracało jej życie do góry nogami od wielu miesięcy było tylko beztroską prozą życia. Jak gdyby farsa i kłamstwa, którymi niszczył jej życie wcale nie istniały.
Dał się prowadzić temu spacerowi, fałszywemu uczuciu, które musiała nauczyć się udawać dawno temu. Nikolaj Dolohov tego wieczora wybrał miłość do jedynego dziecka, gasząc głosy podejrzliwości.
Czy mieli w ogóle dotrzeć na Nokturn, czy skończyć w portowej zatoczce - nie miała pojęcia. Nie rozglądała się, choć wiedziała, że Ramsey i jego ojciec na pewno widzieli, że kroczy z ojcem ramię w ramię.
- Anglia się zmieniła, ojcze. Ja się zmieniłam - tak jak księżyc zmieniał właśnie swoją fazę, tak ona nie zamierzała tkwić w stanie zawieszenia. Znosić kłamstwa budującego jej życie, przyjmowania policzków stworzonych z niewypowiedzianych tajemnic - Rosja mnie nie uratuje - carska potęga, która rzekomo płynęła w ich żyłach, której uparcie służył całe życie. Wyobrażenie wielkości, której mieli podołać - Ciebie również nie - w głosie zatańczył sentyment, gnieciony jednak prędko, jak niedbała resztka papierosa na bruku. Zacisnęła dłoń na trzonie różdżki ukrytej w kieszeni, przystając przy barierce długiego pomostu.
Zaczął mówić po rosyjsku, zagłuszały to krzyki załogi statku rozładowującej ładunki - przede wszystkim jednak dudniące w jej głowie myśli, głuche na burkliwe słowa.
- To ty mi go zabrałeś - gdyby nie jego decyzje, obrzydliwe potępienie, Graham mógłby wciąż żyć.
Kolejne kłamstwo, które sprawnie zakotwiczono w jej głowie - ale Tatiana nie miała pojęcia, że Grahamowi daleko było do świętości, a miłość, jaką ją darzył była zepsutym, obsesyjnym przekonaniem o własności. Nie miała pojęcia, że wiedział o straconej pamięci i wymuskanych wspomnieniach nieistniejących zdarzeń. Teraz, w dusznym wieczorze, z wzrokiem utkwionym w pozbawionym słońca niebie, wierzyła, że wszystkiemu winien był tylko on. Jej ojciec.
- Jego i wszystko to, czego nie rozumiem. Nie pamiętam. Żebym była twoją matrioszką, towarem, którym wygodnie ci się płaci, bo możesz go podzielić na części.
Nie było w tym miejsca na niepewność; porzuciła ją wiele miesięcy temu, pęczniejący niepokój pożerał sentymenty, choć teraz, w jej głowie zamiast Nikolaja był głównie Graham. Graham z pierwszą różdżką w dłoni. Graham rozłożony na puchatym dywanie w saloniku na piętrze, tym, do którego ojciec raczej nie zaglądał. Graham ochoczo wykonujący wszystkie polecenia durnych pomysłów młodszej siostry.
Tej nocy był na przemian dzieckiem i nastolatkiem, a kiedy do jej nozdrzy dotarł specyficzny zapach portowej ulicy, stał się mężczyzną. Tym, dla którego była gotowa czołgać się w czarnej magii, byle wrócić go do życia. Tym, który zaciskał zęby i błagał, kiedy pakowała się do Anglii, by wyjść za obcego człowieka.
Jego wspomnienie zamazywało się w meandrach zapamiętanych momentów. Przekształcało. Blaknęło.
Znikały specyficzne elementy, zwłaszcza kiedy ojciec przeklinał jego imię, wskrzeszał i na nowo uśmiercał, byleby tylko upokorzyć jego – ją – po raz kolejny. Mówił o hańbie, o tym, że Graham zostawił jej cząstkę siebie. Tę gnijącą.
Zepsutą.
Nikolaj Dolohov popadał w obłęd, który tylko ona była w stanie ujrzeć – nie zrozumieć. Nie rozumiała słów przycinających stare wspomnienia jak brzytwa. Nie rozumiała obelg i gróźb, momentów, w którym przywoływał przeszłość i niszczył ją raz za razem, by chwilę później zechcieć przytulić ją do piersi. Kochał i nienawidził, nieustannie jedno z drugim.
Już długo go nie było.
Wyspy odpoczywały od jego obecności, tak jak odpoczywała ona; z opiekuna stał się tyranem, z protektora sprawcą koszmarów i powracających strzępków utraconej przeszłości. Tej, której wciąż nie pamiętała i nie chciała pamiętać – jednocześnie nigdy wcześniej nie pragnąc tak bardzo poznać prawdy. Nie tej, którą toczył do jej uszu Graham. Nie tej, którą latami pajęczych kłamstw plotła matka.
Chciała nagiej, takiej siedzącej w samych kościach.
Blizna na plecach dawno temu zblakła; ale tego wieczora, Tatiana miała wrażenie, że różowy ślad płonie żywym ogniem. Że żyje, wije się na bladej skórze, zupełnie jak wtedy, gdy Ramsey ją ujrzał.
Słowa nakreślone na kartce papieru miała wyryte na wewnętrznej ściance czaszki; dryfowały zaraz obok obrazów, fałszywych wspomnień i wtoczonych do umysłu momentów, które nigdy nie miały miejsca. Tak jak o pomost obijała się ciemna i mętna woda, wieczór pokrył port upragnionym zmrokiem, obniżając letnią temperaturę do znośnych wartości.
Doskonale wiedziała, w którym doku cumuje statek z Moskwy. Znała jego banderę, a podświadomość wmawiała jej, że czuje specyficzną woń wody kolońskiej. Że widzi jak siwizna odbija mętne światło księżyca, a on – na co on się decyduje? Miłość czy nienawiść?
Sama dawno temu podjęła decyzję.
Płaskie buty wygłuszały jej kroki, letnie ubranie zapewniało komfort, spojrzenie przyzwyczajone do ciemności smagało pojawiające się na pomoście sylwetki.
Nie wypatrywała ojca – w słodkim wyczekiwaniu czy zrozpaczonym odwleczeniu nieuchronnego nie szukała Nikolaja. Wzrok zamiast po pokładzie statku dryfował po drewnianej kładce, do momentu, w którym zlokalizował Ramseya.
I kogoś u jego boku.
Widmo Ignotusa Mulcibera w jej głowie złączyło się z rzeczywistym obrazem – nie miała pojęcia co tutaj robił, ale miejsca na pytania również nie było. Bez słowa wciągnęła powietrze, zostawiając za sobą tylko świst; niemal w tym momencie, w którym wyminęła dwójkę, wciąż w bezpiecznej odległości, jak gdyby nie chciała wzbudzać podejrzeń. Czekając przy kładce, aż ojciec zejdzie ze statku.
Chód, postura; idiotyzm sentymentalności postawił przed jej oczami scenę dawnego życia, w której podchodzi, by ucałować ją w czoło i założyć kosmyk włosów za ucho. Nie tym razem.
– Ojcze -dźwięczne otets zabrzmiało miękko; podobnie jak uścisk, z jakim do niego wyszła, napotykając zwyczajowo spięte ciało – Tęskniłam.
I choć słowa płynęły subtelnie, z miłością, którą żywiła wobec niego od zawsze, Nikolaj wstrzymał się przed odwzajemnieniem uścisku.
Pozostawał milczący przez chwilę - przedłużające się sekundy w objęciach córki, która musnęła jego policzek i ze spojrzeniem niemal takim samym jak piętnaście lat temu odnalazła ojcowskie spojrzenie. Podejrzliwe, choć topniejące.
- Nie mogłam doczekać się twojego powrotu - wytłumaczenie jej obecności, pierwsza prawda padająca tego wieczora. Oplotła jego ramię, wyruszając w ciemny zwiastun nocy, która miała stać się nowym początkiem - Chodźmy do domu. Dimitryi pojawił się w Anglii przed dwoma tygodniami - mówiła lekko, jakby wszystko to, co wywracało jej życie do góry nogami od wielu miesięcy było tylko beztroską prozą życia. Jak gdyby farsa i kłamstwa, którymi niszczył jej życie wcale nie istniały.
Dał się prowadzić temu spacerowi, fałszywemu uczuciu, które musiała nauczyć się udawać dawno temu. Nikolaj Dolohov tego wieczora wybrał miłość do jedynego dziecka, gasząc głosy podejrzliwości.
Czy mieli w ogóle dotrzeć na Nokturn, czy skończyć w portowej zatoczce - nie miała pojęcia. Nie rozglądała się, choć wiedziała, że Ramsey i jego ojciec na pewno widzieli, że kroczy z ojcem ramię w ramię.
- Anglia się zmieniła, ojcze. Ja się zmieniłam - tak jak księżyc zmieniał właśnie swoją fazę, tak ona nie zamierzała tkwić w stanie zawieszenia. Znosić kłamstwa budującego jej życie, przyjmowania policzków stworzonych z niewypowiedzianych tajemnic - Rosja mnie nie uratuje - carska potęga, która rzekomo płynęła w ich żyłach, której uparcie służył całe życie. Wyobrażenie wielkości, której mieli podołać - Ciebie również nie - w głosie zatańczył sentyment, gnieciony jednak prędko, jak niedbała resztka papierosa na bruku. Zacisnęła dłoń na trzonie różdżki ukrytej w kieszeni, przystając przy barierce długiego pomostu.
Zaczął mówić po rosyjsku, zagłuszały to krzyki załogi statku rozładowującej ładunki - przede wszystkim jednak dudniące w jej głowie myśli, głuche na burkliwe słowa.
- To ty mi go zabrałeś - gdyby nie jego decyzje, obrzydliwe potępienie, Graham mógłby wciąż żyć.
Kolejne kłamstwo, które sprawnie zakotwiczono w jej głowie - ale Tatiana nie miała pojęcia, że Grahamowi daleko było do świętości, a miłość, jaką ją darzył była zepsutym, obsesyjnym przekonaniem o własności. Nie miała pojęcia, że wiedział o straconej pamięci i wymuskanych wspomnieniach nieistniejących zdarzeń. Teraz, w dusznym wieczorze, z wzrokiem utkwionym w pozbawionym słońca niebie, wierzyła, że wszystkiemu winien był tylko on. Jej ojciec.
- Jego i wszystko to, czego nie rozumiem. Nie pamiętam. Żebym była twoją matrioszką, towarem, którym wygodnie ci się płaci, bo możesz go podzielić na części.
Tatiana Dolohov
Zawód : pozorantka na pełen etat
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Gdyby miał się nad tym głębiej zastanowić, stary Dolohov był mu znacznie bardziej obojętny niż matka, czy może kobieta, która sprowadziła go na ten świat. Po trzydziestu latach zdecydował się ją odnaleźć, by spojrzeć jej w oczy i zdecydować, czy zasługuje na śmierć — czy jego dziecięce emocje były wciąż żywe, czy pogrzebał je już dawno. Chciał ją zobaczyć, słabą i zależna od jego kaprysu, tak jak on stał się przedmiotem jej cichej, tajemniczej umowy. Agape już nie żyła, spóźnił się.
— Przypomina ci ją?— spytał Ignotusa, który stał obok i przyglądał się pojawiającej na alei Tatianie. Zerknął na niego, by dostrzec w jego oczach odpowiedź, zanim zdecydowałby się ją udzielić, choć przecież wiedział, że by go nie okłamał. Nie miał ku temu najmniejszego powodu. — Trudno ją jednoznacznie opisać— podjął, wracając wzrokiem do Tatiany. Zaciągnął się papierosem i zmarszczył brwi. Nie zdołał jej dobrze poznać, ale słyszał o jej zaangażowaniu w rycerskie sprawy i o tym, co robiła. Słyszał też o tym, że pomimo niemalże królewskiego usposobienia krew na ładnej sukience, o dziwo, wcale jej nie przerażała. Czy potrafiła być bezwzględna i cyniczna? Czy dochodziła do tego, czego chciała wszelkimi sposobami? Przed nim zdawała się być pełną lęku z przeszłości, odrobinę zagubioną kobietą, ale to, co robiła udowadniała, że była znacznie mniej zagubiona niż chciała, by sądził. Grała, przed nim także. Być może wcale go tu nie potrzebowała. Mogłaby zabić Dolohova samodzielnie, wykorzystać wysublimowane taktyki i sposoby, potrafiła sobie brudzić ręce. Czy naprawdę dostrzegała w nim echo brata bliźniaka, czy ty grała? Zgodził się jej towarzyszyć, być przy niej wtedy, ale nie zakładał, by zaistniała konieczność pomocy. Był zaintrygowany, być może tak samo jak Ignotus, który nie znał jej właściwie wcale. Nie rozumiał jej relacji z ojcem, ale wizja, którą kiedyś ujrzał, a która nabrała sensu dopiero kiedy zobaczył jej nagie plecy sprawiła, że wszystko zaczęło wskakiwać na swoje miejsce.
Kiedy Ignotus polecił mu gotowość spojrzał na niego. Na usta cisnęło mu się, że zawsze był, bo życie nauczyło go przezorności i czujności bo wszystko może się wydarzyć, a jednak zgodził się, z lekkim uśmiechem na ustach. Było w tym coś mentorskiego — zupełnie tak, jakby teraz zabrał go na polowanie, jakby chciał go czegoś nauczyć, między wersami przemycając ojcowskie wskazówki jak polować na niedźwiedzie. Przeżył coś takiego. Słyszał już bądź gotowy. Ale wtedy autorem słów był czarodziej, który wziął go pod opiekę. Zastąpił mu ojca.
— Będę, ojcze— odparł miękko, z niegasnącym na ustach beztroskim uśmiechem, odwracając wzrok w stronę okrętu. Obserwował, jak Tatiana czule się wita z Nikolajem. Próbował dostrzec w nim człowieka, który przemknął mu w starej, niemalże zatartej już czasem wizji.
Ruszył w ślad za Ignotusem, spokojnym, pewnym krokiem. Kiedy zaciągnął się ostatni raz i odrzucił niedopałek na ziemię, dłonie wsunął w kieszenie spodni. Spetryfikowanie go mijało się z celem, nie zamierzał go taszczyć jak zbir, wciągać w ciemną alejkę. Liczył na to, że porozmawiają jak cywilizowani ludzie, omówią wszystko to, co mieli do omówienia, a Dolohov wyjaśni to, co powinien Tatianie, a następnie opowie Ignotusowi, jakim był przykładnym ojczymem dla jego syna. Dziecka, które mu odebrano. Graham mógł być w wieku Calchasa, a może był starszy. I choć wciąż nękały go wątpliwości, myśl, że ktoś mógł go wziąć jak swojego i krew z jego krwi pomiatać niczym parobkiem wzbudziła w nim pogardę dla tego człowieka. To nie był Calchas, ale jego brat.
Spojrzał na Ignotusa, kiedy czarownica przystanęła z nim przy barierce.
— Panie Dolohov— zwrócił się do niego po rosyjsku, choć akcent daleki był był od akcentu jego krewnych z Syberii. Miał swoją brytyjską miękkość, w porównaniu z językiem wschodu był melodyjny, miło brzmiący. — Cieszę się, że jesteś. Czekaliśmy. Przejdziemy się? Musimy porozmawiać.— W prostych słowach i frazach przedstawił mu to, co zamierzał. Ograniczała go słaba znajomość języka, ale dzięki krewnym, z którymi w domu porozumiewał się także w obcym języku, radził sobie coraz lepiej, myślał coraz płynniej. Ruchem dłoni zaprosił go do przodu, wzdłuż Alei Traversa, licząc na to, że nie będzie oponował i robił szczeniackich scen, a zamiast tego pokornie ruszy przed siebie. Zerknął na ojca. Ja jestem gotów, a ty?
— Przypomina ci ją?— spytał Ignotusa, który stał obok i przyglądał się pojawiającej na alei Tatianie. Zerknął na niego, by dostrzec w jego oczach odpowiedź, zanim zdecydowałby się ją udzielić, choć przecież wiedział, że by go nie okłamał. Nie miał ku temu najmniejszego powodu. — Trudno ją jednoznacznie opisać— podjął, wracając wzrokiem do Tatiany. Zaciągnął się papierosem i zmarszczył brwi. Nie zdołał jej dobrze poznać, ale słyszał o jej zaangażowaniu w rycerskie sprawy i o tym, co robiła. Słyszał też o tym, że pomimo niemalże królewskiego usposobienia krew na ładnej sukience, o dziwo, wcale jej nie przerażała. Czy potrafiła być bezwzględna i cyniczna? Czy dochodziła do tego, czego chciała wszelkimi sposobami? Przed nim zdawała się być pełną lęku z przeszłości, odrobinę zagubioną kobietą, ale to, co robiła udowadniała, że była znacznie mniej zagubiona niż chciała, by sądził. Grała, przed nim także. Być może wcale go tu nie potrzebowała. Mogłaby zabić Dolohova samodzielnie, wykorzystać wysublimowane taktyki i sposoby, potrafiła sobie brudzić ręce. Czy naprawdę dostrzegała w nim echo brata bliźniaka, czy ty grała? Zgodził się jej towarzyszyć, być przy niej wtedy, ale nie zakładał, by zaistniała konieczność pomocy. Był zaintrygowany, być może tak samo jak Ignotus, który nie znał jej właściwie wcale. Nie rozumiał jej relacji z ojcem, ale wizja, którą kiedyś ujrzał, a która nabrała sensu dopiero kiedy zobaczył jej nagie plecy sprawiła, że wszystko zaczęło wskakiwać na swoje miejsce.
Kiedy Ignotus polecił mu gotowość spojrzał na niego. Na usta cisnęło mu się, że zawsze był, bo życie nauczyło go przezorności i czujności bo wszystko może się wydarzyć, a jednak zgodził się, z lekkim uśmiechem na ustach. Było w tym coś mentorskiego — zupełnie tak, jakby teraz zabrał go na polowanie, jakby chciał go czegoś nauczyć, między wersami przemycając ojcowskie wskazówki jak polować na niedźwiedzie. Przeżył coś takiego. Słyszał już bądź gotowy. Ale wtedy autorem słów był czarodziej, który wziął go pod opiekę. Zastąpił mu ojca.
— Będę, ojcze— odparł miękko, z niegasnącym na ustach beztroskim uśmiechem, odwracając wzrok w stronę okrętu. Obserwował, jak Tatiana czule się wita z Nikolajem. Próbował dostrzec w nim człowieka, który przemknął mu w starej, niemalże zatartej już czasem wizji.
Ruszył w ślad za Ignotusem, spokojnym, pewnym krokiem. Kiedy zaciągnął się ostatni raz i odrzucił niedopałek na ziemię, dłonie wsunął w kieszenie spodni. Spetryfikowanie go mijało się z celem, nie zamierzał go taszczyć jak zbir, wciągać w ciemną alejkę. Liczył na to, że porozmawiają jak cywilizowani ludzie, omówią wszystko to, co mieli do omówienia, a Dolohov wyjaśni to, co powinien Tatianie, a następnie opowie Ignotusowi, jakim był przykładnym ojczymem dla jego syna. Dziecka, które mu odebrano. Graham mógł być w wieku Calchasa, a może był starszy. I choć wciąż nękały go wątpliwości, myśl, że ktoś mógł go wziąć jak swojego i krew z jego krwi pomiatać niczym parobkiem wzbudziła w nim pogardę dla tego człowieka. To nie był Calchas, ale jego brat.
Spojrzał na Ignotusa, kiedy czarownica przystanęła z nim przy barierce.
— Panie Dolohov— zwrócił się do niego po rosyjsku, choć akcent daleki był był od akcentu jego krewnych z Syberii. Miał swoją brytyjską miękkość, w porównaniu z językiem wschodu był melodyjny, miło brzmiący. — Cieszę się, że jesteś. Czekaliśmy. Przejdziemy się? Musimy porozmawiać.— W prostych słowach i frazach przedstawił mu to, co zamierzał. Ograniczała go słaba znajomość języka, ale dzięki krewnym, z którymi w domu porozumiewał się także w obcym języku, radził sobie coraz lepiej, myślał coraz płynniej. Ruchem dłoni zaprosił go do przodu, wzdłuż Alei Traversa, licząc na to, że nie będzie oponował i robił szczeniackich scen, a zamiast tego pokornie ruszy przed siebie. Zerknął na ojca. Ja jestem gotów, a ty?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie czuł zdenerwowania ani nawet ekscytacji nadchodzącym polowaniem. Traktował je jako właściwą kolej rzeczy, zimną satysfakcję, która wypełni go po wykonaniu zadania. Spodziewał się poczucia dobrze spełnionego obowiązku i chociaż częściowej ulgi własnych wyrzutów sumienia, które ukrywał przed całym światem i samym sobą.
- Tak - odparł krótko. Z wyglądu Tatiana bardzo przypominał Agape Rowle. Jej uroda, drobne, mimowolne gesty, wszystko malowało niepokojąco znajomy obraz. Wyrwanie ze świata sprawiało, że Ignotus miał wrażenie, że poruszał się w rzeczywistości, w której każdy stanowił cień kogoś innego. Otaczały go obce spojrzenia w znajomych twarzach, wszystko zdawało się być odrobinę nie tak, jak to zostawił. I chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z czasu, który upłynął i prostego faktu przemijania, patrząc w tym momencie na Tatianę, nie mógł nie mieć wrażenia, że jego była żona wciąż żyła. Wciąż istniała w młodej kobiecie zmierzającej właśnie do ojca, na którego miała wydać wyrok śmierci, w stalowoszarych oczach Ramseya, które spoglądały na niego z blaskiem, którego nigdy nie miała Agape. A jednak wciąż w nich była.
- To tak jak jej matkę - przyznał z kamienną twarzą. Do swojej byłej żony czuł przede wszystkim odrazę, ale nie mógł wymazać kilku lat, które spędzili wspólnie, jako rodzina. Lat, w których wciąż wydawało mu się, że mógł być szczęśliwy z nią u boku, że jeszcze nie wszystko stracone. Gdyby dostali więcej czasu, gdyby powiedzieli sobie o jedno kłamstwo mniej, ich świat mógłby wyglądać zupełnie inaczej. Ich wspólne wybory doprowadziły do obecnej chwili w Magicznym Porcie, w którym niebawem Ignotus miał odesłać drugiego męża swojej żony wprost w jej objęcia. Może byłoby to trudniejsze gdyby była przy nim szczęśliwa, gdyby Graham był z nim bezpieczny, gdyby miał tego człowieka za ojca. Może wtedy Ignotus czułby coś oprócz pogardy.
Słowa Ramseya dosięgnęły go gdy już ruszył, odwrócony do syna tyłem. Był zaskoczony nie tyle samym ich użyciem, co dreszczem, który wywołały na jego karku. Łączące ich pokrewieństwo było niezaprzeczalne, ale nigdy nie czuł się uprawniony do roszczenia sobie specjalnych tytułów czy miejsca w życiu Ramseya. Dlatego niezmiennie szokowało go gdy je dostawał równie niespodziewanie, bez szansy na przygotowanie się by je usłyszeć i stosownie odpowiedzieć. Może gdyby podszyte były szyderą, przesłonięte cynizmem, dużo lepiej potrafiłby odnaleźć się w roli, którą pełnił. Za wszelką cenę próbował zrozumieć Ramseya, i za każdym razem kiedy myślał, że już mu się to udawało, okazywało się, że się mylił. To była jak wieczna pogoń za przelatującym pomiędzy palcami piaskiem. Niezmiennie miał wrażenie, że balansuje na krawędzi bez możliwości złapania na stałe równowagi. I było w tym coś ekscytującego, w ciągłej niepewności i ostrożnych krokach, które wokół siebie stawiali, utrzymywaniu się na granicy gotowości, przesuwając ją by móc sięgać coraz dalej. Ignotus nie zamieniłby ani jednej chwili niepewności na wygodę poznania na wylot, bo w ich wspólnym szaleństwie była metoda i reguły, które znali we dwójkę. Nie miał jednak czasu na odpowiedź, nawet gdyby ją przemyślał, zmierzali już oboje, niemalże ramię w ramię, w kierunku Dolohova niczym dwa cienie. Pozwolił Ramseyowi prowadzić rozmowę z mężczyzną, samemu stając obok, dłoń układając na wystającej spod szaty różdżce. Przyglądał się przybyszowi nieruchomymi oczami, Tatianę zaszczycając krótkim, kontrolnym spojrzeniem. Musiał mieć pewność, że się nie rozmyśliła, że była tutaj z nimi, a nie po prostu obok. Większość swojej uwagi skupił jednak na jej ojcu.
- Korespondowaliśmy - dodał zamiast powitania. Nie miał mu wcale wiele do powiedzenia, a to wszystko, co mu pozostało, nie nadawało się do omawiania w miejscu z widownią. Wskazał mężczyźnie dłonią kierunek, rękę kładąc mu ostrzegawczo na ramieniu. Z zewnątrz mogło wyglądać to jako nieco niezręczne, ale wciąż spotkanie znajomych. Port nie takich rozmów był z pewnością świadkiem. Nie zamierzali robić sceny, ale jeśli Dolohov nie będzie chciał podejść do ciemnej, odludnej alejki, w którą próbował kierować go Ignotus, był gotowy do reakcji.
Jeszcze raz spojrzał na Tatianę, szukając w jej znajomej i jednocześnie obcej twarzy odpowiedzi na pytanie co dalej? Gdzie w tym wszystkim zamierzała stanąć ona? Nie musiał patrzeć na Ramseya, żeby wiedzieć, gdzie był on. Z całego niezrozumienia, które czuł wobec syna, wyrastała niezachwiana pewność, że gdziekolwiek nie zdecydował się ruszyć, chciał by Ignotus mógł znaleźć jego ślady. A to było więcej niż wystarczające.
- Tak - odparł krótko. Z wyglądu Tatiana bardzo przypominał Agape Rowle. Jej uroda, drobne, mimowolne gesty, wszystko malowało niepokojąco znajomy obraz. Wyrwanie ze świata sprawiało, że Ignotus miał wrażenie, że poruszał się w rzeczywistości, w której każdy stanowił cień kogoś innego. Otaczały go obce spojrzenia w znajomych twarzach, wszystko zdawało się być odrobinę nie tak, jak to zostawił. I chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z czasu, który upłynął i prostego faktu przemijania, patrząc w tym momencie na Tatianę, nie mógł nie mieć wrażenia, że jego była żona wciąż żyła. Wciąż istniała w młodej kobiecie zmierzającej właśnie do ojca, na którego miała wydać wyrok śmierci, w stalowoszarych oczach Ramseya, które spoglądały na niego z blaskiem, którego nigdy nie miała Agape. A jednak wciąż w nich była.
- To tak jak jej matkę - przyznał z kamienną twarzą. Do swojej byłej żony czuł przede wszystkim odrazę, ale nie mógł wymazać kilku lat, które spędzili wspólnie, jako rodzina. Lat, w których wciąż wydawało mu się, że mógł być szczęśliwy z nią u boku, że jeszcze nie wszystko stracone. Gdyby dostali więcej czasu, gdyby powiedzieli sobie o jedno kłamstwo mniej, ich świat mógłby wyglądać zupełnie inaczej. Ich wspólne wybory doprowadziły do obecnej chwili w Magicznym Porcie, w którym niebawem Ignotus miał odesłać drugiego męża swojej żony wprost w jej objęcia. Może byłoby to trudniejsze gdyby była przy nim szczęśliwa, gdyby Graham był z nim bezpieczny, gdyby miał tego człowieka za ojca. Może wtedy Ignotus czułby coś oprócz pogardy.
Słowa Ramseya dosięgnęły go gdy już ruszył, odwrócony do syna tyłem. Był zaskoczony nie tyle samym ich użyciem, co dreszczem, który wywołały na jego karku. Łączące ich pokrewieństwo było niezaprzeczalne, ale nigdy nie czuł się uprawniony do roszczenia sobie specjalnych tytułów czy miejsca w życiu Ramseya. Dlatego niezmiennie szokowało go gdy je dostawał równie niespodziewanie, bez szansy na przygotowanie się by je usłyszeć i stosownie odpowiedzieć. Może gdyby podszyte były szyderą, przesłonięte cynizmem, dużo lepiej potrafiłby odnaleźć się w roli, którą pełnił. Za wszelką cenę próbował zrozumieć Ramseya, i za każdym razem kiedy myślał, że już mu się to udawało, okazywało się, że się mylił. To była jak wieczna pogoń za przelatującym pomiędzy palcami piaskiem. Niezmiennie miał wrażenie, że balansuje na krawędzi bez możliwości złapania na stałe równowagi. I było w tym coś ekscytującego, w ciągłej niepewności i ostrożnych krokach, które wokół siebie stawiali, utrzymywaniu się na granicy gotowości, przesuwając ją by móc sięgać coraz dalej. Ignotus nie zamieniłby ani jednej chwili niepewności na wygodę poznania na wylot, bo w ich wspólnym szaleństwie była metoda i reguły, które znali we dwójkę. Nie miał jednak czasu na odpowiedź, nawet gdyby ją przemyślał, zmierzali już oboje, niemalże ramię w ramię, w kierunku Dolohova niczym dwa cienie. Pozwolił Ramseyowi prowadzić rozmowę z mężczyzną, samemu stając obok, dłoń układając na wystającej spod szaty różdżce. Przyglądał się przybyszowi nieruchomymi oczami, Tatianę zaszczycając krótkim, kontrolnym spojrzeniem. Musiał mieć pewność, że się nie rozmyśliła, że była tutaj z nimi, a nie po prostu obok. Większość swojej uwagi skupił jednak na jej ojcu.
- Korespondowaliśmy - dodał zamiast powitania. Nie miał mu wcale wiele do powiedzenia, a to wszystko, co mu pozostało, nie nadawało się do omawiania w miejscu z widownią. Wskazał mężczyźnie dłonią kierunek, rękę kładąc mu ostrzegawczo na ramieniu. Z zewnątrz mogło wyglądać to jako nieco niezręczne, ale wciąż spotkanie znajomych. Port nie takich rozmów był z pewnością świadkiem. Nie zamierzali robić sceny, ale jeśli Dolohov nie będzie chciał podejść do ciemnej, odludnej alejki, w którą próbował kierować go Ignotus, był gotowy do reakcji.
Jeszcze raz spojrzał na Tatianę, szukając w jej znajomej i jednocześnie obcej twarzy odpowiedzi na pytanie co dalej? Gdzie w tym wszystkim zamierzała stanąć ona? Nie musiał patrzeć na Ramseya, żeby wiedzieć, gdzie był on. Z całego niezrozumienia, które czuł wobec syna, wyrastała niezachwiana pewność, że gdziekolwiek nie zdecydował się ruszyć, chciał by Ignotus mógł znaleźć jego ślady. A to było więcej niż wystarczające.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nikolaj Dolohov tego wieczora wybrał miłość do jedynego dziecka, gasząc głosy podejrzliwości.
Dawnych szeptów i gryzących wspomnień, niepewności i niewypowiedzianych pytań – miał ich wiele, sprzecznych i donośnych, topniejących pod objęciem chłodnej skóry, którym obdarzyła go córka.
Pnący do przodu, jednocześnie tak absurdalnie ukorzeniony w przeszłości, kurczowo trzymający się snów o nieistniejącym kraju i utraconej potędze – w miejscu, które nazywali domem, nic już na nich nie czekało. Być może zdawał sobie z tego sprawę nawet bardziej niż Tatiana, wsiadając ze statku na statek, podróżując daleką koleją i wyciągając macki coraz dalej, głębiej i śmielej.
Nie wnikała wtedy i nie wnikała teraz – sekrety ojca, które nosiły maskę błyszczących galeonów składowane były w skarbcu, w skrzyni z wielką kłódką – i wiele zajęło jej zrozumienie, że sama również była zaklęta w górze splamionego krwią złota.
Ile zajęło jemu – jak wiele czasu potrzebował, by zrozumieć – błąd, potknięcie, fakt, że nie powinno jej tu być, choć słowa płynęły miękko i niemal czule; dostrzegała zmarszczki zdobiące jego papierową skórę twarzy, widziała niebezpieczeństwo trawiące jasne spojrzenie, niepewność w zmarszczonych, ciemnych brwiach – grymas, który kwitł na jego twarzy przypominał te, które tak często szczyciły jej lico. Tym razem jednak to nie ona miała wypowiedzieć słynne nie rozumiem.
Zrozumiała aż za dużo.
Dostrzegała, jak spina się jego ciało – z każdym słowem, wdechem, spojrzeniem utkwionym w ciemnym horyzoncie. Przez moment nawet widziała, jak zerka po statku, w poszukiwaniu załogi czy oznak zdrady tejże; nieistotne.
Mówiła wciąż, balansując pomiędzy bezpośredniością a enigmatycznością, prawdą a kłamstwem, wyrzutem a tęsknotą; do momentu, w którym pojawił się Ramsey.
Pojawił się, a Dolohov przez moment miał wrażenie, że piekło zesłało na jego drogę przybranego syna. Tego, który nigdy nie był prawdziwym dziedzicem. Nie był krwią z jego krwi, jedynie słabością na dobre złączoną z Agape Rowle, która urodą dorównywała swojej zepsutej kobiecości.
Cofnął się, o krok, napotykając na sylwetkę Tatiany, szepcząc krótkie Ty...; przez moment nawet poszukując jej spojrzenia, potwierdzenia, że omamy są tylko senną marą, a rzeczywistość nocnej alejki bywa zgubna – potrzebował kilku kolejnych sekund, ciężkich oddechów, cichego westchnienia i przyzwyczajającego się do ciemności wzroku, by zdać sobie sprawę. To nie był Graham, a brat, o którym słyszał dostatecznie wiele, by uparcie udawać, że nigdy nie istniał.
Co teraz?
Ona sama spoglądała głównie na ojca, kiedy stał nieruchomo i kiedy w końcu ruszył przed siebie, w imitacji wieczornego spaceru, z pęczniejącą paniką, którą czuła pod palcami w dudniejącym pulsie. Oplotła dłonią jego ramię, policzek przysuwając do ramienia, w niemal przytuleniu, w czułości, która miała być preludium długiej nocy.
Tej, która miała spłynąć krwią – niemal czuła metaliczny posmak na własnym języku i moc, która płynęła z różdżki, nader wszystko jednak piekący znak na własnych plecach.
– Tędy – odezwała się w ojczystej mowie, wciąż delikatnie i subtelnie, jakby rzeczywiście zapragnęła przespacerować się z nim wzdłuż Tamizy, wybrać zaciszne miejsce i słuchać o wspaniałych podróżach. Na krańcu Alei stała zamknięta tawerna, w której lokatorem był tylko hulający wiatr. Spojrzenie, które posłała Ramseyowi było pytające i niepewne, pulsująca między palcami różdżka ciążyła specyficznie. Nie mogli po prostu zrobić tego w portowym zaułku.
Nie zasłużył na coś tak trywialnego i szybkiego.
Dawnych szeptów i gryzących wspomnień, niepewności i niewypowiedzianych pytań – miał ich wiele, sprzecznych i donośnych, topniejących pod objęciem chłodnej skóry, którym obdarzyła go córka.
Pnący do przodu, jednocześnie tak absurdalnie ukorzeniony w przeszłości, kurczowo trzymający się snów o nieistniejącym kraju i utraconej potędze – w miejscu, które nazywali domem, nic już na nich nie czekało. Być może zdawał sobie z tego sprawę nawet bardziej niż Tatiana, wsiadając ze statku na statek, podróżując daleką koleją i wyciągając macki coraz dalej, głębiej i śmielej.
Nie wnikała wtedy i nie wnikała teraz – sekrety ojca, które nosiły maskę błyszczących galeonów składowane były w skarbcu, w skrzyni z wielką kłódką – i wiele zajęło jej zrozumienie, że sama również była zaklęta w górze splamionego krwią złota.
Ile zajęło jemu – jak wiele czasu potrzebował, by zrozumieć – błąd, potknięcie, fakt, że nie powinno jej tu być, choć słowa płynęły miękko i niemal czule; dostrzegała zmarszczki zdobiące jego papierową skórę twarzy, widziała niebezpieczeństwo trawiące jasne spojrzenie, niepewność w zmarszczonych, ciemnych brwiach – grymas, który kwitł na jego twarzy przypominał te, które tak często szczyciły jej lico. Tym razem jednak to nie ona miała wypowiedzieć słynne nie rozumiem.
Zrozumiała aż za dużo.
Dostrzegała, jak spina się jego ciało – z każdym słowem, wdechem, spojrzeniem utkwionym w ciemnym horyzoncie. Przez moment nawet widziała, jak zerka po statku, w poszukiwaniu załogi czy oznak zdrady tejże; nieistotne.
Mówiła wciąż, balansując pomiędzy bezpośredniością a enigmatycznością, prawdą a kłamstwem, wyrzutem a tęsknotą; do momentu, w którym pojawił się Ramsey.
Pojawił się, a Dolohov przez moment miał wrażenie, że piekło zesłało na jego drogę przybranego syna. Tego, który nigdy nie był prawdziwym dziedzicem. Nie był krwią z jego krwi, jedynie słabością na dobre złączoną z Agape Rowle, która urodą dorównywała swojej zepsutej kobiecości.
Cofnął się, o krok, napotykając na sylwetkę Tatiany, szepcząc krótkie Ty...; przez moment nawet poszukując jej spojrzenia, potwierdzenia, że omamy są tylko senną marą, a rzeczywistość nocnej alejki bywa zgubna – potrzebował kilku kolejnych sekund, ciężkich oddechów, cichego westchnienia i przyzwyczajającego się do ciemności wzroku, by zdać sobie sprawę. To nie był Graham, a brat, o którym słyszał dostatecznie wiele, by uparcie udawać, że nigdy nie istniał.
Co teraz?
Ona sama spoglądała głównie na ojca, kiedy stał nieruchomo i kiedy w końcu ruszył przed siebie, w imitacji wieczornego spaceru, z pęczniejącą paniką, którą czuła pod palcami w dudniejącym pulsie. Oplotła dłonią jego ramię, policzek przysuwając do ramienia, w niemal przytuleniu, w czułości, która miała być preludium długiej nocy.
Tej, która miała spłynąć krwią – niemal czuła metaliczny posmak na własnym języku i moc, która płynęła z różdżki, nader wszystko jednak piekący znak na własnych plecach.
– Tędy – odezwała się w ojczystej mowie, wciąż delikatnie i subtelnie, jakby rzeczywiście zapragnęła przespacerować się z nim wzdłuż Tamizy, wybrać zaciszne miejsce i słuchać o wspaniałych podróżach. Na krańcu Alei stała zamknięta tawerna, w której lokatorem był tylko hulający wiatr. Spojrzenie, które posłała Ramseyowi było pytające i niepewne, pulsująca między palcami różdżka ciążyła specyficznie. Nie mogli po prostu zrobić tego w portowym zaułku.
Nie zasłużył na coś tak trywialnego i szybkiego.
Tatiana Dolohov
Zawód : pozorantka na pełen etat
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Aleja Theodousa Traversa
Szybka odpowiedź