Wydarzenia


Ekipa forum
Szmaragdowy Zakątek
AutorWiadomość
Szmaragdowy Zakątek [odnośnik]10.03.12 23:10
First topic message reminder :

Szmaragdowy Zakątek

Szmaragdowy Zakątek mieści się w głębi lasu, niedaleko matecznika. Nazwę zawdzięcza wyjątkowej roślinności, żyjące tutaj rośliny nie przypominają krzewów, drzew, ani traw rosnących w żadnej innej części magicznej kniei. Ich liście lśnią, jakby wciąż były pokryte poranną rosą, a barwy mają tak jaskrawe, że aż wydają się nienaturalne, niepokojąco nienaturalne. Podobnież z płatkami polnych kwiatów, piękno ich szkarłatów, błękitów i żółci aż zapiera dech w piersi. Parę kroków dalej szemrze krystalicznie czysty strumyk, a całości obrazka dopełnia drżenie melodyjnego ptasiego śpiewu. Jest to miejsce równie przerażające, co zniewalająco piękne. Nietrudno sobie wyobrazić, iż w tradycji ostało się częstym miejscem potajemnych schadzek kochanków, a także ukrytą samotnią wrażliwców - poetów, artystów. Problem może stanowić jedno: złośliwe chochliki, które ów teren również sobie z lubością przypodobały.
Zdarza się, iż zbłądzi tu zgubiona mugolska stopa; czasem taka stąd nie wyjdzie, padając ofiarą różnorakich magicznych bestii, które zwęszą bezbronną ofiarę. Zdarza się, iż pozostanie znaleziona kilka dni później, na skraju lasu, wycieńczona, wymęczona... i oszalała.

Kadzidła

W głębi lasu, w pobliżu matecznika, gdzie liście połyskują nienaturalną wręcz szmaragdową zielenią rozłożono na miękkiej ściółce dywany i poduszki dla zmęczonych festiwalowymi uciechami uczestników Brón Trogain. Rozlokowano je w grupkach i odseparowano je od siebie tak, by liczne grupy mogły komfortowo wypoczywać  z dala od zgiełku, głośnej muzyki i szumu. Miejsce to jest spokojne i idealne na chwilę wytchnienia, ale jednocześnie ze względu na bliskość matecznika budzące niepokój. To również aura połyskujących liści, przedzierającego się przez konary drzew światła księżyca, lekka mgła unosząca się nad ściółką — a może coś innego, dym.

Szelest liści, drobne gałązki pękające na ściółce zapowiadają czyją obecność jeszcze zanim z półmroku wyłoni się postać. Bardzo stara wiedźma, o siwych jak kamień włosach i długich aż do kolan, w czarnej, długiej powłóczystej szacie przechadza się pomiędzy odpoczywającymi czarodziejami. Na twarzy bladej jak śnieg i dłoniach widnieją czarne znaki i symbole narysowane tuszem lub atramentem — kreski kropki, koła i półksiężyce. Jest mocno przygarbiona, a jej kroki są powolne, chwiejne, lecz nie wygląda jakby potrzebowała czyjejkolwiek pomocy, choć kroczy z zamkniętymi oczami, szepcząc słowa w staroceltyckim języku. Modły o pomyślność, modły o płodność choć cichuteńkie, są doskonale słyszane przez wszystkich zgromadzonych kiedy przechodzi obok nich. W jednej dłoni trzyma glinianą miskę i palcami przytrzymuje w niej tlące się kadzidło; w drugiej krucze pióra, którymi niczym wachlarzem rozpyla specyficzny dym. Kiedy was mija, jego zapach was otula i otumania.

Jedna osoba z pary lub grupy rzuca kością k6 na rodzaj kadzidła rozpylanego przez starą wiedźmę.

1: Mieszanina żywicy i sosnowych igieł przepełniona jest też czymś, co pachnie jak świeże górskie powietrze. Bardzo orzeźwiająco, nieco otumaniająco. Zapach jest łagodny, koi zmysły, uspokaja nastroje, wzbudza zaufanie do rozmówców. Pobudza do szczerych wyznań i zdradzania sekretów, ale nie hamuje całkowicie naturalnych barier związanych z rozmową z osobami nieznajomymi lub takimi, przy których postać naturalnie czułaby się skrępowana.
2: Drzewny zapach musi mieć swoje źródło w drzewie sandałowym, które zmieszano z niedużą ilością suszu opium oraz ostrokrzewu; kadzidło jest trochę duszne, głębokie, wprowadza w przyjemne odrętwienie, spowalnia zmysły i pozwala w pełni odprężyć ciało. Pod jego wpływem trudniej jest zebrać myśli. Wprowadza w przyjemne otępienie i relaksację, odpędza troski, nakłania do myślenia o zmysłowych przyjemnościach.
3:  Słodki zapach bergamotki przebija się przez skromniejszy bukiet egzotycznych owoców, które prowadzi passiflora oraz nieznacznie mniej wyczuwalne mango, zapach jest przyjemny, świeży, lekko cytrusowy, dodaje energii, poprawia nastrój. Dalsze nuty kadzidła lekko i przyjemnie otępiają. Czarodziej znajdujący się pod wpływem tego kadzidła staje się pobudzony do flirtu, a dobiegające z parteru dźwięki muzyki kuszą do udania się na parkiet.
4: Najpierw daje się wyczuć paczulę, indyjska roślina roztacza ciężką, duszną i drzewną toń. Przez nią przenikają się gryzące zioła, pieprz, rozmaryn i tymianek, które przemykają do odrętwionego umysłu, wyciągając z niego cienie. Niektórzy twierdzą, że to kadzidło oczyszcza umysł: pobudza smutek, zmusza do sięgnięcia po problemy i uzewnętrznienia ich, do szczerych wyznań odnośnie tego, co ostatnim czasem trapi czarodzieja, co jest jego zmartwieniem. Przelotnie smuci, ale dzięki temu pozwala przeżyć wzruszające katharsis: zostawić najczarniejsze myśli za sobą i przeżyć dalszą część wieczoru bez obciążeń, w lepszym nastroju.
5: Zapach wiedziony przez silnego irysa w towarzystwie polnych kwiatów wywołuje wesołość, a przy dłuższej ekspozycji - niekontrolowany śmiech. Rozmówcy wydają się czarodziejowi charyzmatyczni, on sam również nabiera pewności siebie i chęci do podzielenia się własnymi przemyśleniami albo opowiedzenia o swoich pasjach. Każda kolacja przy tym kadzidle minie w radosnej atmosferze, pozostawiając za sobą przyjemne wspomnienia żywej dyskusji.
6: Lawenda przeważnie koi zmysły, ale w towarzystwie czterolistnej koniczyny i konwalii odnosi podobny efekt na istoty, nie na ludzi. Czarodziejów zaczyna drażnić, roztrząsa najdawniejsze urazy. Pod jego wpływem niektórzy mogą stać się skorzy do drobnych złośliwości, a inni skorzy do zaufania rozmówcom i podzielenia się z nimi sprawami, które doprowadzają czarodzieja do złości lub pasji. W Azji palone przez mędrców, naukowców i reformatorów, którzy szukali przyczyny niedoskonałości świata zanim zabrali się za jego zmianę.

Skorzystanie z kadzideł przy ognisku zastępuje jedną wybraną używkę z osiągnięcia hedonista.



[bylobrzydkobedzieladnie]
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Szmaragdowy Zakątek - Page 10 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Szmaragdowy Zakątek [odnośnik]27.09.23 18:31
| 1 sierpnia, wieczór
dla Tatiany

W powietrzu wisiała magiczna aura wyczekiwanego od miesiąca festiwalu, swoista sielanka wielkiego, celtyckiego balu ― takim szumnym echem wybrzmiewała dziś inauguracja Brón Trogain, obchodów miłości i żniw, jednorodnego dziedzictwa szarej, angielskiej tradycji. Jeszcze parę dni temu uparcie zarzekał się, że nie interesują go podobne zabawy; jawnie nieutożsamiający się z wyspiarską kulturą, szczerze planował pominąć dzisiejsze rozrywki na rzecz jakichkolwiek innych, zupełnie świadomie rezygnując z całej tej obcej błazenady. Ale miast tego wykwitł jednak pośród leśnych zakątków, gdzieś późnym popołudniem dusznej, sierpniowej doby, niby spragniony doświadczeń, niby poszukujący towarzystwa, w niemym oczekiwaniu na coś trącającego rozrzewnieniem zastygłych w letargu kończyn. Roześmiane dzieci ochoczo podtykały mu pod nos specjały, przywiezione chyba z innych światów; materiał dziewczęcych sukienek szumiał na wietrze, a z rąk do rąk wędrował gliniany dzban, jeden, drugi, trzeci, piąty. Kielich z upiornym mężczyzną z dziwacznym porożem, w nim wino; już zaraz ciężka, miodna nalewka, albo trochę starzonego rumu. We łbie skażonym łagodnym hajem beztroski wykwitł pomysł pokręcenia się tu i ówdzie, jakby żywiczna woń sosen przynieść miała ukojenie dla rozszalałych zmysłów. Słońce zachodziło powoli, rozlewając wszędzie złocisto-różową poświatę; chmury wędrowały równie niespiesznym krokiem, kłębiąc się w zapowiedzi sprzyjającej pogody. Ogniki płomieni migotały kusząco, mech zapadał się służalczą miękkością pod stopami, zewsząd wyłaziła na wierzch rozbudzona żywiołem ziołowych pachnideł spontaniczność. Jedni przepadli już w odmętach rozkoszy, inni sczeźli w przejęciu wyznań utkwionych w kroplach łez; jeszcze pozostali walczyli o dominację, przerzucając się banałami, a cała reszta dopiero budziła się w całej tej różnorodności instynktów, stopniowo ulegając kadzidlanym porywom. I jego miał spotkać już niebawem lakoniczny zachwyt, coś na wzór przeznaczonej zgody w toczącej się od miesięcy, dotąd skutecznie dobrze uśpionej, waśni; i jego miał już za parę godzin dopaść nierozsądek afektu, dlań wcale nie wstydliwy, dla niej zaś jawiący się pewnie cierpkim rozgoryczeniem. Teraz jednak snuł się pomiędzy krzakami, racząc się dogasającym od dłuższej chwili papierosem; teraz cieszył oczy przeludnionym terenem całkiem urokliwego zakątka, w swojej dziewiczości podobnemu norweskim zgliszczom, tak trafnie przezeń zbadanym, tak niefortunnie przed rokiem porzuconym. Nienormalny sentyment niekiedy popychał skamieniałe serce w kierunku analogicznie ckliwych dywagacji, zwłaszcza kiedy ciało przesycone było wilgocią tutejszej cywilizacji; tak stało się i dziś, gdy zieleń trawy kłuła intensywnością oczy, a aromat igliwia rozszerzał nozdrza ku męskiej uciesze. Bystry wzrok równie sprawnie doglądał także innych fenomenów, pozostałych piękności lokalnej imprezy; tę jedną, wyłaniającą się spośród krzaków, zdołał jednak niecelowo ominąć, skutkując prostym zderzeniem ciał i spojrzeń.
Ach, to znowu ty ― stwierdził z przekąsem, w obecnej konwersacji dzierżąc już zgoła mniej przychylności, niż ostatnio. Przytaknął wówczas, że powinni spotkać się znowu, w dogodniejszym od ciasnej przymierzalni miejscu; zaraz jednak żałował tamtej zgody, niesiony jakąś okropną irytacją, że zostawiła go tak wtedy bez słowa, że zabawiła się nim bezczelnie i niedługo później arogancko porzuciła. Nikt nigdy tak z nim nie postępował, żadna kobieta nie uczyniła z niego dotąd podległej kukiełki; niesione hipokryzją uczucie dopadło wreszcie i jego, tym razem przypominając o sobie aktem zwielokrotnionej trzeźwości i rozsądku. Nie należała do niego, a on do niej; niegodna była wszelkich frenetycznych ferworów. Oczekiwał przeprosin? Naiwniak. Oczekiwał namiętności? Głupiec. Oczekiwał kochania? Kretyn. ― Narzeczony, jak zwykle, nieobecny? Czy może, jak zwykle, od niego uciekasz? ― zadrwił z rozbawieniem, kąsając banalną złośliwością. Starte zelówki obuwia właśnie wwiercały w ziemię pozostałości po żarzącej się jeszcze przed momentem fajce; równie zapalczywie ulokował w niej swoje spojrzenie, nie szczędząc przy tym ogników po części nieuzasadnionej złości i po części zbędnej ciekawości.
Igor Karkaroff
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 13 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
по пътя към никъде
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t11807-igor-karkaroff-budowa#364730 https://www.morsmordre.net/t11827-listy-igora#365077 https://www.morsmordre.net/t12117-igor-karkaroff#373077 https://www.morsmordre.net/f445-suffolk-dunwich-przekleta-warownia https://www.morsmordre.net/t11813-skrytka-nr-2571#364862 https://www.morsmordre.net/t11812-igor-karkaroff#364859
Re: Szmaragdowy Zakątek [odnośnik]04.10.23 10:08
-Szczęście. - odparł bez namysłu, ceniąc czas pokoju, ceniąc własny komfort i własną skórę. Z oddaniem brał udział w tej wojnie, widząc w niej przede wszystkim szansę, ale był politykiem - nie żołnierzem. -Kolejne miesiące dostarczą nam jeszcze wrażeń i wyzwań. - Koniec zawieszenia wojny nie oznaczał dla nich przygody, choć być może tak podchodzili do tego kończący Hogwart siedemnastolatkowie—a ciężką pracę. -Ciesz się powrotem, zaklimatyzuj, zabaw. Londyn jest już bezpieczny, ale wojnę czuć w reszcie kraju. - doradził lekko, choć spojrzenie miał poważne. Nawet teraz, w okresie pokoju, nie zapuszczał się poza bezpieczne okolice bez prywatnego ochroniarza - świadom, że mugole wcale nie podpisali zawieszenia broni.
A mugolskie duchy nawiedziły Festiwal i jego wyobraźnię. Szczerze cieszył się z powrotu i spotkania Blaise'a - nie tylko dlatego, że lord Selwyn był zdolnym dyplomatą i sprzymierzeńcem w Ministerstwie, ale i dlatego, że nie chciał teraz zostać samemu z myślami. Musiał zostawić przeszłość za sobą, a nie wskrzeszać ją nad żałobnymi ogniskami.
Po niektórych osobach nie można było nosić żałoby. Ani jej przeżyć, bez wyrzutów sumienia. Lepiej zepchnąć to wszystko jak najgłębiej.
-Wznieśmy zatem toast za twój powrót. - zaproponował kurtuazyjnie, odbierając od smukłej dziewczyny kielich z winem. Była śliczna. Miała na głowie wianek, jasne włosy, rozkloszowaną spódnicę. Dał Blaise'owi ją podziwiać, a samemu uciekł wzrokiem - od wspomnienia innej blondynki, która kochała kwiaty.
Usiedli przy ogniskach. Dym pachniał przyjemnie, choć kojarzył się z jakimiś dusznymi wspomnieniami. Cornelius upił wina, odetchnął głęboko. Teraz, gdy znaleźli się z dala od ognisk i duchów, zdołał się wreszcie zrelaksować - nieświadom, że ziołowe opary skutecznie mu w tym pomagają.
-Zmieniło się... wszystko, ale zarazem wszystko wydaje się na swoim miejscu...rozumiesz? - zaczął filozoficznie. Było mu jakoś trudno zebrać myśli. -Pierwszego kwietnia zeszłego roku oczyszczono Londyn ze szkodliwych jednostek, a stolica rozkwita - i jak świeże jest powietrze bez tych mugolskich maszyn! Nie podoba mi się tylko ich architektura, ale przynajmniej przydała się na czas Festiwalu, Minister wspaniałomyślnie udostępnił kwatery uboższym przyjezdnym - za symbolicznego knuta. - wyrecytował jedną z własnych propagandowych formułek. I nie tylko, przemknęło mu przez myśl, ale rewolucja zawsze wymagała ofiar. Ofiar niewinnych, których jedynym grzechem była brudna krew i brak talentu do magii. Wynagradzała to innymi talentami. Lekko otępiony ziołami, które zagłuszyły wcześniejszy strach i wyrzuty sumienia, dał się porwać myśli, że - choć niewinna - do pewnych rzeczy miała prawdziwy talent. Nie miał później tak czułej kochanki. Wcześniej też nie, była jego pierwszą. Lubił myśleć, że też był jej jedynym. Początkiem i końcem. Czy gdyby nie on, nie ich dziecko, znalazłaby mężczyznę który byłby w stanie ją ochronić albo zorganizować ucieczkę?
-Jest tak spokojnie. - pochwalił nową stolicę. Kochał Laylę właśnie dlatego, że nie była spokojna. W porównaniu do ich cichego domu, do dobrych manier prezentowanych przez lordami Avery, Layla była tak spontaniczna, tak głośna, tak żywa.
No cóż, już nie była żywa. -Tak spokojnie. - powtórzył, jakby chciał przekonać samego siebie. Zamrugał, mógłby przecież mówić o nowej Anglii bez końca, dlaczego tak się rozpraszał? -Ale to pozorny spokój. Sytuacja zmienia się z miesiąca na miesiąc, na naszą korzyść. Można się wykazać, i w Ministerstwie i na wojnie, w sposób, który dotychczas nie byłby możliwy. Twoje nazwisko będzie znaczyć jeszcze więcej niż przed wyjazdem, a żadni Abbottowie i Longbottomowie nie będą już powoływać się na praworządność. - wykrzywił z pogardą wargi, a potem roześmiał się, nagle. -W przeddzień wybuchu wojny jechałem windą z Rhennardem Abbottem, zawsze tak wyniosłym, zawsze skrytym za "praworządnymi" tradycjami swej rodziny. - Selwynowie, niezależnie od poglądów aktualnego nestora, byli zupełnie inni niż te zakute łby z Somerset. Podobnie jak Cornelius, pojmowali intuicyjnie, że słowa to tylko słowa, a kłamstwa to jakiś rodzaj sztuki. -Wiedziałem już, co się święci, on nie. Patrzyłem mu w oczy z myślą, że za kilka dni albo będzie zmuszony się przed nami upokorzyć, albo zniknie z pracy, na zawsze. Wyobrażasz sobie, co to za uczucie? - władza, uśmiechnął się z upojeniem, a jego oczy lśniły w blasku ognisk.
Władza, za którą warto - być może - przehandlować czułość i wspomnienia i życie niewinnych i resztki sumienia.




Słowa palą,

więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.

Cornelius Sallow
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Szmaragdowy Zakątek - Page 10 Tumblr_p5310i9EoI1v05izqo1_500
Rycerze Walpurgii
Rycerze Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t8992-cornelius-sallow https://www.morsmordre.net/t9022-gaius https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f146-chelsea-mallord-street-31 https://www.morsmordre.net/t9021-skrytka-bankowa-nr-2119#271390 https://www.morsmordre.net/t9123-cornelius-sallow#275155
Re: Szmaragdowy Zakątek [odnośnik]05.10.23 20:24
dla dei

Jej śmiech nie zrobił na nim wrażenia, gdy zgodnie z jej życzeniem wpatrywał się prosto w głębie jej oczu, oschle, ze znudzoną miną, zmęczony przebiegiem całej tej rozmowy. Nie tego od niej oczekiwał, trwała przy nim ku jego przyjemności - teraz zaś zachowywała się jak rozkapryszona małolata domagająca się od mężczyzny więcej, niż był w stanie jej dać. Nie spodziewał się po niej ani podobnej naiwności ani podobnej bezczelności, co gorsza, nie bardzo miał to jak ukrócić - po raz pierwszy wylała na niego coś takiego publicznie, w sposób, z którym nie mógł się mierzyć tradycyjnymi sposobami. Nierówny grunt, na którym stali, wywoływał jego irytację. Deirdre wiedziała, że mogła mówić, co tylko chce - a on nie miał sposobności odpowiedzieć jej na to tak, jak zasługiwały na to słowa.
- Dobrze się kurwisz, ale to nie jest wszystko, Deirdre. Gdyby chodziło mi tylko o kurwę, zabrałbym w Wenus którąkolwiek twoją koleżankę. Nie tylko ty potrafiłaś tam usłużnie klękać i spełniać zachcianki - odparł bez skrupułów i bez zająknięcia, do Deirdre przyciągnęło go coś więcej, potencjał, który w niej widział. Potencjał użyteczny - dla niego. Jej zachowanie było dla niego nagłe, nigdy wcześniej nie próbowała oddalać się od niego w taki sposób, trwała przy nim wiernie. Z jego perspektywy - zbuntowana była bezużyteczna. - Nie znasz swojego miejsca, nie rozumiesz, czego się od ciebie oczekuje. Cóż mi po krótkiej przyjemności, kiedy potem zachowujesz się w taki sposób - jęczysz za uwagą i domagasz się grania pierwszych skrzypiec przed moją żoną, choć wiesz, że to niemożliwe? - Podważył jej podbródek palcem wskazującym, lekko pstrykając ją w skórę; nie mógł podporządkować jej sobie odważniej, bo znajdowali się wśród ludzi - i nie zamierzał pozwolić sobie jej traktować siebie równie lekceważąco. Podejmowała próbę siły, próbowała oznaczyć własną pozycję, ale musiała zrozumieć, że przy nim - nic nie znaczyła. Upokarzała go wśród ludzi, bo wiedziała, że tutaj nie podniesie na niej ręki, od kiedy stała się w stosunku do niego taka wyrachowana? Po jej słowach zaśmiał się pusto - Deirdre silna? - Masz tylko ułudę siły, Deirdre, jak zadziorne źrebię, które ostatecznie i tak zrobi to, czego od niego oczekuję. Sądzisz, że będziemy teraz równi sobie? Że staniesz przede mną, jako mroczna królowa, a świat padnie ci do stóp? Sądzisz, że ja mogę sobie na to pozwolić? Do czego zmierzasz, Deirdre, chcesz zrujnować moją reputację, uczynić mnie słabym i śmiesznym? Chcesz, żeby świat postrzegał mnie jako czarodzieja, który nie potrafi zatroszczyć się o własny ród, który poleci z wywalonym ozorem za piękną azjatycką kochanką, nie widząc poza nią świata? Tego chcesz, mojej śmieszności? Skąd u ciebie to irracjonalne dążenie do niezależności, parcie ku władzy, zdobędziesz ją - i co dalej? Co z nią zrobisz, Deirdre? Nasycisz się nią i.... i co? Gdy zostałaś namiestniczką, twoją jedyną myślą było czekać, aż powiem ci, co masz robić. Polityka jest ci obca, zgubisz się w niej. Zgubisz się beze mnie. Gubisz się beze mnie. Potrzebujesz mnie. Nie bądź śmieszna, to ja doprowadziłem cię do miejsca, w którym teraz jesteś. Nie byłoby cię tu beze mnie, a ty znów jesteś niewdzięczna i znów o tym zapominasz. Tyle tylko znaczy dla ciebie wszystko, co dla ciebie zrobiłem? Rób tak dalej, a strącę cię z piedestału równie szybko, jak szybko cię na niego zaprowadziłem. Sedno twojego problemu polega na tym, że zachłysnęłaś się wiarą we własne możliwości przedwcześnie, i z jakiegoś powodu uwierzyłaś, że dasz sobie radę beze mnie. Chcesz - leć. Spróbuj przetrwać sama, bez mojej protekcji. Ale nie przyjmę cię pod nią z powrotem, bo nie mogę sobie pozwolić na przebaczenie zdrady. Próbujesz odwrócić się do mnie plecami, jak gdyby nic nas wcześniej nie łączyło. Czy tylko wyrachowanie trzymało cię przy mnie tyle czasu? - Pokręcił głową, wiedział, że nie. Wiedział? Przestawał być tego pewien, nawet jeśli w źrenicach odbijała się wyłącznie nieustępliwość. Prychnął, kręcąc z niesmakiem głową, powtarzała się, a on nie zamierzał powtarzać własnych słów.
- Kazałem ci wybierać, Deirdre. Wolność albo ja. Masz problemy ze słuchem? - przypomniał, patrząc na nią z zawodem. Nie rozumiał jej wybuchu, wicia się pod jego słowami, unikania odpowiedzi. Snuła dalej swoje jęki, unikając tego, co miał jej do powiedzenia on. Była nieposłuszna. Kapryśna. Gdyby byli sami, dostałaby w twarz, lecz nie zamierzał - nie mógł - potraktować jej tak tutaj. Umyślnie podstawiła go pod ścianą w sytuacji, w której był bezradny. Zrobiła to umyślnie? - Moje zwycięstwo jest naszym zwycięstwem. Dotąd to rozumiałaś, co się zmieniło? Chciałem, byś przy mnie trwała. Byś wychowała moje dzieci, zaopiekowała się naszą przyszłością. Byśmy mogli wspólnie celebrować to, co najważniejsze. Ale ty mnie zawiodłaś. Kiedy właściwie przestało ci to wystarczać? - Spojrzał na nią z niekrytym żalem. - Wciąż przy mnie jesteś? Czy dlatego przeciwko mnie spiskujesz? Wydaje ci się, że jesteś w pozycji, żeby stawiać mi warunki? Do czego ty właściwie zmierzasz, Deirdre? Trudno mi uwierzyć, że nagle ubzdurałaś sobie, że pokażesz wszystkim, gdzie twoje miejsce, nie potrafiąc go nawet poprawnie zidentyfikować. - Wyboru nie dokonała. Jeśli pragnęła wolności bardziej niż jego, mogła jej poszukać - tu, w środku nocy, zagubiona pod gwiazdami. Czy wierzył że ją odnajdzie? Ależ nie. Wierzył, że i tak przy nim zostanie, bo tu i teraz nie mógł zdyscyplinować jej inaczej. - Zawsze byłaś rozsądna. Nie należałaś do kobiet, które muszą ryczeć, żeby dostać, czego chcą. Do kobiet, które tupią nogą, wołając, jak bardzo są silne, niezależne i samodzielne, choć nikogo wokół to nie interesuje. Chcę, żebyś otworzyła oczy. Chcę, żebyś otrząsnęła się z tego transu. Nie jesteś taka. Jesteś moja, bo ja cię stworzyłem, należysz do mnie i tylko do mnie. Już nie do siebie. Przestań ze mną walczyć i stań u mego boku tak, jak tego pragnęłaś. U mego boku, Deirdre, nie znaczy na moim miejscu, dobrze wiesz, że nie pozwolę ci zająć własnej pozycji. Nie mogę. Nie szanowałabyś mnie takiego - mówił wolniej, ciszej, nieprzerwanie patrząc jej w oczy. Dłonie powoli odnalazły jej dłoń, delikatnie chwytając ją oburącz, palce subtelnie musnęły jej wierzch. - Nie kochałabyś mnie takiego - dodał szeptem, jedna z dłoni odjęła się od jej skóry i przesunęła się dalej, zatrzymując się pod jej kolanem, palce owinęły się wokół jej nogi. - Nie pragniesz ujrzeć we mnie mężczyzny, którego potęga jest krucha i wiotka, nie chcesz tracić we mnie oparcia ani współdecydować o naszym życiu, bo potrzebujesz mojej opieki. Chcesz polegać na mojej sile. - Przyciągnął jej dłoń bliżej siebie. - Potrzebujesz mnie - dodał cicho, nieprzerwanie patrząc jej w oczy. - Takiego jakim zawsze byłem, Deirdre. Co próbujesz robić? Sprawdzasz mnie? Testujesz, czy wciąż jestem dość silny? Dałem ci powody w siebie zwątpić, to o to chodzi? Martwisz się, czy udźwignę naszą przyszłość? - Przepełnione żalem i zawodem spojrzenie wpatrywało się w jej oczy. Palce zachłannie oblepiały skórę jej kolana, dłoń sunęła wyżej, nieznacznie, bo gest i tak był odważny, gdy przed obcymi oczyma chroniły ich tylko ciemności rozrzedzone blaskiem pobliskich płomieni. - Udźwignę - odparł, gdy ta sama nieustępliwość niby tarcza strzegła jego oczu. - Udźwignę to i znacznie więcej, bo jestem tym, dzięki któremu masz to wszystko.



the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n



Ostatnio zmieniony przez Tristan Rosier dnia 07.10.23 19:10, w całości zmieniany 1 raz
Tristan Rosier
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Szmaragdowy Zakątek - Page 10 0a7fa580d649138e3b463d11570b940cc13967a2
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t633-tristan-rosier#1815 https://www.morsmordre.net/t639-vespasien https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-dover-upper-rd-13 https://www.morsmordre.net/t2784-skrytka-bankowa-nr-96 https://www.morsmordre.net/t977p15-tristan-rosier
Re: Szmaragdowy Zakątek [odnośnik]06.10.23 23:08
igor

Kilkanaście oddechów i kilka zbyt szczerych gestów - w uniesionych spojrzeniach i uniesionych dłoniach kryła się nieskrywana pewność siebie, podjudzana sosnową wonią wzbierającej świeżości. W rozpylonym na leśnym trakcie kadzidle gościły się już pozbawione złudzeń fakty, uwierające schematy i rosnąca od wielu tygodni irytacja, do tej pory przykrywana kolejną warstwą pudru, uśmiechu i kłamstw; kiedy Anglia zatapiała się w radosnym świętowaniu, a na głównej polanie namiestniczka Londynu błogosławić miała nowy ład nowego świata, ich rzeczywistość skurczyła się do kilku elementów balansujących na granicy realności.
Zupełnie jakby soczysta zieleń była wytworem sennej mary, szczerość, od której cierpnął język stanowiła jedynie cichy przejaw buntu, który zawsze był fantazją, nigdy jawą - a jednak krok skierował się w jego stronę, dłoń ruszyła do przodu, bynajmniej w geście pojednania, miast tego w czystym akcie oskarżenia. W drwinie. W rozbawieniu.
Bo na rozbawioną wyglądała kiedy sięgał ku jej ciału; uśmiechem, dalekim jednak od jakiejkolwiek radości nagradzała najśmielsze do tej pory ruchy i czcze groźby - sama potrafiła wystosować ich stokroć więcej służąc się jedynie przeciągniętym spojrzeniem; to, które kotwiczyło się w tęczówkach Karkaroffa dudniło przeświadczeniem o zwycięstwie.
Triumfie w złości i goryczy, partii szachów, która nie została wygrana, raczej nieskończona, bo drewniana plansza z trzaskiem wylądowała na podłodze, a wszelkie misternie zdobione figury potoczyły po posadzce - podobnie wyglądał moment, w którym gwałtownie strąciła z własnego ciała jego dłoń i odsunęła się, łypiąc w jego kierunku.
- Nie idź za mną - to nie była prośba, ni pytanie czy chociażby wartka sugestia; i bez możliwości sprzeciwu uciekła od niego po raz kolejny, ginąc w kolejnych zakrętach, wśród spływających swobodnie ramion rozległej wierzby, w oparach rytualnego kadzidła, w zduszonych głosach, które ciągnęły się po okolicy i zlewały w jeden. Skroń pulsowała w dziwacznym rytmie, dłonie odgarniały leśne zasłony i przez moment czuła się tak, jakby za kolejną miała powitać ją scena, deski najznamietniszego teatru i sala z pełną widownią.
Zamiast widowni jednak, czekał ją zgoła inny widok.
Pierw spowodował, że zatrzymała się w pół kroku; w gąszczu dzikiej roślinności i splątanych myśli, które dryfowały pomiędzy trzeźwością a dziwaczną świadomością utkwienia w wielkim labiryncie, z którego nie było ucieczki. Początkowo zdawał się być niemalże wybawieniem; jak kiedyś, dalekie miesiące temu, kiedy Anglia wydawała się trudniejsza, a tęsknoty wyraźniejsze. Kiedy miała do stracenia więcej, zaoferowania mniej, powiedzenia zdecydowanie za dużo i postawienia kroków, których tor bez słowa zmieniła, znikając z jego życia z dnia na dzień.
Pierw zostawiła Dimitra w zakątku, teraz goniła ją kolejna mara sentymentu - tym razem przeszłości, nie przyszłości.
- Bliższy niż ci się zdaje. Różnice zdań jednak są niewskazane na Festiwalu, jak to mawiają, miłości - kadzidło wciąż rościło sobie prawo do jej słów, podobnie do koncertu min i grymasów, malujących się w barwach sarkazmu na przyozdobionej makijażem twarzy; eleganckim, niemal wyrafinowanym, pozbawionym jednak ekstrawagancji, podobnie co strój zdominowany przez czerń i koronkę rękawów - Zatem zniwelowałam pole do zbędnych dyskusji. W zasadzie, potrzebuję towarzystwa. Doskonale, że się znalazłeś - nadal nie zdecydowała czy jego niecodzienne pojawienie się w leśnym gąszczu było miłą niespodzianką, czy kolejną przeszkodą rzuconą pod nogi. Decyzja nie była jednak potrzebna, by pochwycić jego ramię i w kurtuazyjnym geście opleść wokół niego własną dłoń - Odprowadzisz mnie na polanę - zawyrokowała, podnosząc na niego spojrzenie pozbawione prośby - Och, prawdę mówiąc... - w ogóle nie znała drogi, straciła rachubę czasu, i w całym tym sosnowym zapachu zaginął także sens całego przedsięwzięcia.
- Prawdę mówiąc wolę zostać tu z tobą.



will the hunger ever stop?
can we simply starve this s i n?
Tatiana Dolohov
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t8945-tatiana-dolohov#267430 https://www.morsmordre.net/t8948-ivan#267594 https://www.morsmordre.net/f312-smiertelny-nokturn-9 https://www.morsmordre.net/t9019-skrytka-bankowa-2104#271324 https://www.morsmordre.net/t8959-t-dolohov#267756
Re: Szmaragdowy Zakątek [odnośnik]07.10.23 20:11
do tristana

Nic nie rozumiał. Nawet nie próbował, widziała to w jego na wpół kpiącym, na wpół zmęczonym uśmiechu, słyszała w pełnym irytacji tonie, wyczuwała w barwie głosu i sposobie, w jaki przemawiał. Już nie prowadził rozmowy - jakże rzadko dostępowała tego zaszczytu - a monolog, władczy, nieznoszący sprzeciwu, niemożliwy do podważenia. Zbudowany na kłamstwach. Nie chciała być przed nim na złotym piedestale, nie chciała go upokorzyć, nie chciała go zdradzić, nie chciała zająć miejsca żony; prosiła o okruchy, smętne resztki z szlacheckiego stołu uczuć, i tak długo i w milczeniu zadawalając się gorszymi ochłapami, dla niej jednak cenniejszymi od złota. Będąc kurwą znosiła wiele upokorzeń, lecz paradoksalnie największych doświadczyła już uratowana, opływając w luksusy w Białej Willi, z ręki mężczyzny, którego kochała i który wyzwolił ją z kajdan Wenus. Zakładając własne, nie przypuszczała, że gorsze i boleśniejsze. W tej chwili, słuchając pełnego jadu - eleganckiego i wyrafiowanego, owszem, ale równie trującego - wywodu Tristana, była pewna, że wolałaby znów znaleźć się pod tłustymi, oślizgłymi ciałami arystokratów niż pozostać tutaj. Każde słowo - niewdzięczna, zdradziecka kurwa, chcąca narazić go na śmieszność, żałośnie jęcząca o coś, co nigdy nie było jej; zdania mieszały się i odbijały w jej głowie, narastając ogłuszającym echem - było jak splunięcie, cios w splot słoneczny, które znosiła z coraz większym trudem. Nie miał racji, wiedziała o tym, oskarżał ją o coś, czego nie czyniła, a co ważniejsze - nie czuła, lecz jej wyjaśnienia nie miały już żadnej mocy. Zaszli w tej rozmowie za daleko, nie było już drogi powrotu - przynajmniej nie dla niej. Słuchała bez mrugnięcia i choć pragnęła wykrzyczeć sprzeciw, sprostować każde kłamstwo, o jakie ją oskarżał, to milczała. Coraz ciężej, coraz smutniej, coraz głośniej.
- W ogóle mnie nie słuchasz. Przeinaczasz moje słowa - wychrypiała tylko żałośnie gdzieś w krótkiej chwili, gdy nabierał tchu, ostatkami zdrowego rozsądku broniąc się przed nasilającą się reprymendą, pełną celnych złośliwości i skutecznych prób upokorzenia jej. Bezradność ściskała ją za gardło: co mogła zrobić? Nic, każde jej słowo stawało się orężem w jego rękach, naostrzane i wbijane z powrotem w rozpaczliwie pragnące zrozumienia serce, a tarcza chłodnej logiki topniała w ogniu jego gniewu. Chciała krzyczeć, nie, wrzeszczeć, wyrzucić z siebie cały gniew, wytknąć mu niesprawiedliwość, ale milczała jak zaklęta. A im dłużej mówił, tym mniejsza się stawała, już nie okazując poruszenia, bólu czy strachu. Ręce opadły bezwładnie wzdłuż jej boków, wargi przestały drżeć, gardło już nie zaciskało się w z trudem tłumionej zapowiedzi szlochu. Tylko głowa drgnęła jak u marionetki, gdy pstryknął w nią palcem, nie powracając do poprzedniej pozycji; gdyby złamał jej teraz rękę albo wyłamał zaklęciem żebro, pewnie pozostałaby taka sama, pozornie nieporuszona, lecz nie z powodu siły - tak dla niego zabawnej - ale pośmiertnego stężenia, wytrzymałości trupa, pozbawionego już serca. Poruszającego się siłą woli czarnoksiężnika, który wyrwał mózg i teraz gładził go w dłoniach, z zadowoleniem obserwując efekt wiwisekcji. Piorunujący, oczy Deirdre przestały się szklić, policzek wysechł, oddech zwolnił. Nie zgłaszała już żadnego sprzeciwu, nie próbowała argumentować, wchodzić w słowo, tłumaczyć, czy nawet przyznawać mu racji w dwóch kwestiach, które najwyraźniej zdołał usłyszeć. Chciała być przy nim jako jedyna w pełni zaufana - i chciała, by świat padał im do stóp. Czy prosiła o zbyt wiele? Najwidoczniej tak. Została jednak odrzucona i nie miała siły, by znów próbować - czy jak to odczytywał skamleć - o cokolwiek. Już nigdy więcej.
- Ty. Zawsze ty - wyszeptała w końcu beznamiętnie, nie musiała tego mówić na głos, na pewno był w stanie dostrzec odpowiedź w jej oczach, ale nie miała przecież już nad sobą władzy. Może tak było łatwiej. Nie myśleć. Nie sprzeciwiać się. Nie próbować obnażyć luk jego rozumowania. Nie starać się podkreślić swych zasług, lojalności, miłości. Za to - zgadzać się, bezwolnie, pokonana na każdym polu. Nie czując wzruszenia ani nawet ulgi, gdy wspominał o ich dzieciach i ich przyszłości. Zawsze przecież był tylko on. Jego pragnienia, rozkazy, fetysze; jego decyzje i wyroki. - Nic się nie zmieniło - więc marionetka mówiła dalej, obca i znajoma zarazem; znajdowała się już przecież w takiej sytuacji dziesiątki razy, sugerowała, prosiła, próbowała, w końcu - błagała. Bez skutku. Ile razy można było popełniać ten sam błąd? Mechanizm, który przed lat, w Wenus, zapewnił Miu przeżycie sprawdził się i teraz. Mogła się bronić, sprzeciwiać, kopać, gryźć i grozić, finalnie - i tak on miał rację. I brał to, za co zapłacił. Nauczyła się więc zgadzać, uśmiechać i przesuwać własne granice. A Rosier naginał je dalej, aż do dziś, gdy pękały, zostawiając w niej wyrwę, pogłębiającą się z każdym kolejnym słowem. Nie należysz do siebie. - Nie walczę z tobą. Nie spiskuję. Nie chcę zająć niczyjego miejsca. Nie wystawiam na próbę. Nie wątpię - wypowiadała te słowa mechanicznie, już nie z pasją, żalem i pragnieniem, by zrozumiał, ale powtarzając głucho jego słowa niczym obietnicę lub przysięgę. Tego chciał, ślepego posłuszeństwa. I to miał otrzymać, jej oczy stały się martwe, niezdrowo puste czernią bez blasku i iskry. Patrzyła mu prosto w twarz, nie uciekała wzrokiem, nawet nie mrugnęła ani nie drgnęła, gdy dotknął jej dłoni. Miał gorące, ciężkie ręce, tak różne od jej, lodowatych pomimo gorącego wieczoru i upojenia alkoholem. Zabawne, ciągle miała na sobie suknie jego żony, pamiętała smak ich wspólnej rozkoszy, beztroski, namiętności; tym większy ból czuła po ciosie, jaki jej zadał. I pogłębiał. Mistrz manipulacji; tortura a potem pieszczota, uderzenie w policzek a potem pocałunek, splunięcie w twarz a potem zmysłowa miękkość języka sunącego wzdłuż szyi. Już jej to nie zaskakiwało, pozwalała mu się dotykać, znów powracając do modlitewnej niemal mantry. Wolałaby, by ją uderzył, by wyciągnął pas, by sięgnął po ostrze, by z uśmiechem obrócił w palcach różdżkę w jej kierunku. Wszystko byłoby lepsze niż pobudzenie nadziei, śliska zabawa jej uczuciem. Tak widocznym, że aż cała drgnęła, nie subtelnie, a tak, jakby uderzyło w nią mocne zaklecie; martwa fasada na moment poruszyła się, kąciki ust wygięły się w dół na ułamki sekund, gdy wspomniał o miłości, spoglądając na nią pełnym emocji spojrzeniem. Wielkie, ciemne oczy, które tak kochała; wielkie, mroczne słowa, mające połamać ją do końca, wzbudzić wyrzuty sumienia, wypchnąć spod stóp stołek, na którym ciągle się chwiała. Skutecznie; zamrugała, na moment spoglądając w dół, na rękę sunącą pomiędzy fałdami sukni Evandry. Przeszedł ją kolejny dreszcz, lecz już ostatni: nie mógł zranić ją bardziej niż zmuszając do uwierzenia w to, że to wszystko było jej winą. Grzechem przeciwko wierze w jego niezłomność.
- Nigdy w ciebie nie wątpiłam - wyszeptała, nie kłamała. Nigdy nie wątpiła w jego potęgę i opanowanie - i nigdy nie wątpiła w jego szaleństwo i okrucieństwo, poznając je na własnej skórze. - Wiem - dodała bezgłośnie - Przepraszam - choć nie miała za co, za miłość podobno nie musiała? To nie było jednak istotne; to co myślała, czuła, czego pragnęła i potrzebowała; wszystko to nic. Pył, okruchy, łzy w mroku wilgotnej, letniej nocy, pozostawiające teraz po sobie tylko drobne kryształki soli, lśniące na zapadniętych policzkach.
Uniosła dłonie do jego skroni. Tylko na tyle mogła sobie tutaj pozwolić; nie mogła pocałować go w skroń ani paść na kolana, by uwiarygodnić swój żal. A gotowa była to zrobić, udawać, że nic się nie stało, że nic się nie zmieniło. - Powinniśmy wracać. Noc się jeszcze nie skończyła. I nie powinna, nie w ten sposób - jej głos nagle przybrał na czułości, swobodzie, słodyczy, chociaż oczy pozostały martwe, a ciało - lodowate. Uśmiechała się jednak tak, jak kiedyś - jak tego wieczoru, poranka przed rokiem czy tamego długiego popołudnia, kiedy po raz pierwszy usta Miu dotknęły ciała Tristana. Marionetka musiała przecież działać dalej, ku uciesze lalkarza, niezależnie, czego sobie zażyczył. Sprawniejsza i słodsza, lepsza w roli zabawki - łatwiej było powrócić do tej roli teraz, gdy zamiast krwawiącego serca pod śliczną maską skrywała tylko jego poszarpane resztki.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Szmaragdowy Zakątek [odnośnik]12.10.23 0:20
tati

Oczy skrzyżowały się w manierze natrętnej wojenki, jakby bitwa tyczyć się miała wielkiej sprawy honoru, jakby walka rozstrzygnąć miała o pożądanej przezeń dominacji. Usta rozciągnęły się w drwiącym uśmiechu, jakby zawzięcie pragnął jej coś udowodnić, jakby nienaturalnie mocno pragnął jej teraz coś uświadomić. Sztywne w stateczności trwania mięśnie nie wyłaniały się jednak zza jasnego materiału koszuli; rozluźnione skraje twarzy zdawały się nawet migać lubieżną rozkoszą rozlewającej się w eterze złośliwości. W istocie nic z tego fałszywego obrazka nie wyrastało w nienormalnie sfrustrowanej duszy; nic z tego absurdalnego pokazu nieprzejęcia nie miało styczności z faktem żałosnego teatru egzaltacji. Wszakże to on właśnie, z pełnią swojej mocy, dopadł go dzisiejszego wieczora, łagodząc skórę przyjemną reminiscencją, zarazem kąsając ją drażniącą świadomością. Że porzuciła go tak bez słowa, jak byle zabawkę, jak byle kochanka, który chwilowo umilić jej miał dłużące się znużenie; że zostawiła go bez choćby lapidarnego listu z równie lakonicznym słówkiem wdzięczności, bo wcale niewiele więcej oczekiwał. A może przeciwnie? Może zanadto rozrzedziła krew, pobudziła zmysły, wezwała krzykliwie drzemiące weń instynkty, dotychczas zagłuszane pustelniczym życiem pośrodku niczego? Nie potrafiłby się do tego przyznać, równie ciężko konfrontowało się podobne sugestie w starciu z własnym odbiciem w zwierciadle; tak też konsekwentnie oddalał od siebie absurd całej sprawy, na pozór wybaczając jej już dawno tamten niedostatek atencji, na pozór odpuściwszy sobie już dawno wspomnienie ciepła dzielonej we wspólnocie pościeli. Ale przecież w tym wszystkim nie chodziło wyłącznie o zniewolenie ciała, w tym wszystkim nie chodziło tylko o słodycz warg i pełnię kobiecych krągłości; umysłem szargało jeszcze nienazwane uczucie, przyniesione po latach ze szkolnych sentymentów, przyniesione po miesiącach rozłąki w sprzężonej tęsknotą konwersacji pośród pustych twarzy i niewiele znaczących figur wytwornego przyjęcia. Dobrze było ją wtedy całować, dobrze było widywać się przez najbliższe tygodnie w ramach sensualnego zespolenia, zamknąwszy dyskretnie w jedności oddechów prawdę o bezecnym grzechu zdrady, której się dopuściła. Wygodnie było ignorować zastały stan, chyba w jakiejś nikłej nadziei, że trwać w tym pozytonium będą jak najdłużej; że, być może, porzuci niegdyś fantomy wiążącego ją w ciasnych sidłach narzeczeństwa, właśnie dla niego, właśnie dla tej pozornie niezobowiązującej fantazji, dla młodzieńczej gorączki wzajemnego opętania. Chciał ją całą, chciał tylko dla siebie, w perwersyjnym popędzie, w dziwacznym złaknieniu; jednocześnie też zawsze wiedział, że nie dostanie jej nigdy, nie na wyłączność, nie w zaakceptowanej społecznie formule przysięgi. I to właśnie oblicze kurewsko gnębiło niesiony zaintrygowaniem rozum; to właśnie zrozumienie obudziło się w nim po ostatniej rozmówce z przymierzalni, gdzie urodziwym uśmiechem chwilowo uśmierzyła kotłujące się w eterze rozgoryczenie. Jego pokłosia doznać miała tu i teraz, pośrodku festiwalowej beztroski, gdzie naiwnie liczyła, że znów uczyni zeń osobistą, płomiennie oddaną kukiełkę. Zawsze miał wiele do zaoferowania, zawsze majaczył jakąś satysfakcjonującą atrakcyjnością, a ona wcale nie potrzebowała więcej. Zaledwie dotknąć, zaledwie poruszyć to, co wiecznie stateczne, a potem nieczule zostawić, bez zbędnych dywagacji, bez niepotrzebnego dylematu. Odechciało mu się być tą efemeryczną maskotką, odechciało istnieć jako ulotna fraszka.
Różnice zdań ― powtórzył za nią głucho, nie wyzbywszy się wciąż tego kpiącego uśmieszku; szukał zwady, albo szukał odłożonej na później kolizji, jakby celowo nadając przypadkowi charakteru napięcia. Całe nic skłaniało go teraz ku zgodzie, całe zero podpowiadało okazanie jej teraz empatycznego pocieszenia. ― Czyżby odważył się skrytykować którąkolwiek z twoich osobliwych postaw? ― dodał już zaraz, unosząc do góry podbródek, chyba w zniesmaczeniu marszcząc też mimowolnie brwi. Jakże dojmująco tendencyjna była, nie znosząc bodaj wyrazu wyrzutu; jakże przewidywalna była w swoich postawach, zniknąwszy w gęstwinie krzaków przed czyhającym wybuchem cierpkości.
Oczywiście. Jak zwykle dojrzale uciekasz od problemu ― skomentował, mimo uszu puszczając stwierdzenie, że posłużyć miał znów za dogodne towarzystwo. Jak zawsze rezerwowy, jak zawsze czekający gdzieś z boku; czy na pewno? ― Prawdę mówiąc, mam już inne plany ― odparł niby od niechcenia, niby w geście nieuprzejmego niedbalstwa; tak też zręcznie pozbył się jej dłoni z własnego przedramienia, tak też w ewidentnym rozjuszeniu dał się ponieść prawdzie, która wykwitnąć miała już od początku tego spotkania. ― Prawdę mówiąc, znudziło mnie osładzanie ci życia. Znudziło też bycie jednym z wielu twoich marginalnych kochanków.Bo mnie się, tak po prostu, nie traktuje. Bo dotąd to ja bawiłem się kobietami, to ja nimi rządziłem. Odprowadź się sama.
Igor Karkaroff
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 13 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
по пътя към никъде
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t11807-igor-karkaroff-budowa#364730 https://www.morsmordre.net/t11827-listy-igora#365077 https://www.morsmordre.net/t12117-igor-karkaroff#373077 https://www.morsmordre.net/f445-suffolk-dunwich-przekleta-warownia https://www.morsmordre.net/t11813-skrytka-nr-2571#364862 https://www.morsmordre.net/t11812-igor-karkaroff#364859
Re: Szmaragdowy Zakątek [odnośnik]12.10.23 21:56
Na przywarach dawnego życia paradoksalnie wciąż budowała i ukorzeniała swoje racje, święcie i zupełnie fałszywie przekonana o własnej wolności i niezależności, ułudnie trwając w bezpiecznym echu tego, co już minęło. Z wręcz świętobliwą pewnością siebie, podsycaną wonią kadzidła i trawiącymi emocjami - od skrajności w skrajność, od złości do czystego rozbawienia; Karkaroff malował się w barwach wściekłych kontrastów, jak żółć z intensywną czerwienią i odwrotnie, odcinając dopływ racjonalności, a kiedy w nozdrzach poczuła zapach sosnowych igieł - odcinając również resztki konwenansów.
Nie miała dla niego czasu - nie miała na to czasu, w końcu wypowiadając na głos własne znużenie i zniechęcenie, o krok od wypowiedzenia mu otwartej wojny, o krok od ściągnięcia z palca zaręczynowego pierścienia, o krok od udowodnienia mu - i przy okazji całemu światu - że nie była mu nic winna.
Pojawienie się w leśnym gąszczu tego, którego z jej wybraniem łączyła więź bliższa niż ktokolwiek przypuszczał było zatem kolejną próbą; próbą lub znakiem, swoistym zrządzeniem losu czy nagrodą pocieszenia pozostawioną pod ozdobnym drzewkiem - bez zbędnych zastanowień wyszła mu naprzeciw, znacząc ramię dotykiem dość prędko, wypowiadając słowa, stawiając żądania, oczekując tego co zwykle.
Był swego rodzaju niewygodną namiastką przeszłości; sentymentalnym podmuchem, który w ostatnich dniach przybierał na sile, co bezustannie ignorowała, uczepiona własnej, ograniczonej bańki na tyle, by nie pozwolić sobie na smętne wspominki - na tyle, by w przekonaniu o swojej wyższości, teraz niemoralnie podsycanej działaniem kadzidła, trwać w absolutnej świadomości jego słabości. Słabości wobec niej.
Perfidne wyrachowanie szło w parze z buzującą emocją; z całym ich zestawem, który rozpoczynał się na rozbawieniu, przechodził w irytację, jątrzył złością i kończył się gdzieś na niezdrowej furii, za którą zaraz potem, ledwie kilka oddechów później, stać miała obojętność.
Być może dlatego na licu Tatiany odmalowało się tylko zdziwienie, kiedy z jego ust padły oschłe frazesy, niewymierne oskarżenia i około urażone wnioski. Uniosła jedną z brwi lekko i powoli, lustrując go spojrzeniem na przekór wszystkiemu spokojnym i długim, jak gdyby chciała zbadać całe spektrum jego urażonych reakcji.
Osobliwych postaw.
- Co masz na myśli? - zapytała całkowicie szczerze, balansując na krawędzi czystej ciekawości, wybitnie nieświadoma przyczyn jego niecodziennego - jak dotąd - usposobienia. Dopiero moment, w którym zadarł podbródek, a kolejne nacechowane chłodem zgłoski opuściły jego gardło. Inne plany.
Nie potrafiła powstrzymać uśmieszku, który zdecydowanie starł uprzednie zdziwienie; uniesione brwi opadły, wargi poszybowały w górę, błysnęła biel zębów i faktyczne rozbawienie przebiegło po rozluźnionym ciele; chwilę temu w spięciu stawiała harde kroki, ciskając gromami w spojrzeniu - teraz spoglądała na niego jak na chłopca, któremu wyrwała z rąk zabawkę poprzedniego dnia, a który nadal rozpamiętywał ten straszliwy gest.
- Och, zechcesz mi zdradzić jakie? - rzuciła, udając całkiem ostentacyjnie silenie się na pozornie poważny ton; wiedziała, że nie zdradzi. Wiedziała, że zadrze brodę wyżej i poinformuje znacząco, że nie zasługiwała na tę tajemną wiedzę.
- W zasadzie, nieistotne - mógł najzwyczajniej w świecie wybierać się na tę samą uroczystość; mógł rozglądać się za słodką, śpiewną panną z sarnimi oczami i potulnie splecionymi dłońmi za plecami.
Marginalni kochankowie z siłą dotarli do jej świadomości, niemal krusząc coś, co u pozornych ludzi nazywano rozczuleniem.
- Och, skarbie, naprawdę się boczysz? - naprawdę rozpamiętywał, myślał, śnił i znów poddawał się torturom tęsknoty; za tym, co przed wieloma miesiącami, pod osłoną nocy i pod taflą zamierzchłego sekretu - mogła zrzucić to na karb najpospolitszego faktu, że nie byli sobie pisani. Zrzucić na bezduszne znudzenie, jak nudzić można się było pozornie ulubionym posiłkiem.
Podeszła bliżej, i sobie pozwalając rozpamiętywać przez chwilę ciepłe wspomnienia beztroskich chwil, w których zmięta pościel otulała ciało, a zapach kadzidła i tytoniu drażnił nozdrza. Kiedy wszystko było prostsze, niemal zakrawające o poetyckie cudowności.
Strąconą dłoń znów uniosła, dotykając wierzchem jego policzek, w protekcjonalnym uśmiechu i ze śmiałym spojrzeniem - na co liczyłeś, Igorze?
- Pędź do swoich planów. Pędź i baw się dobrze - powiedziała lekko, tak samo jak lekkim było muśnięcie wargami jego skóry, pomiędzy policzkiem a ustami - w niby czułym pożegnaniu, w trwającym rozbawieniu, w przekonaniu o swojej wyższości, którą przypieczętował nastoletnim wyrzutem.
- Znajdź sobie jakąś, którą możesz mieć - nie mnie, nie pamiętasz już? - Nie katuj się, to niezdrowe.
Och, gdyby sama była ostoją tego, co odpowiednie i zdrowe - co poprawne i moralne, szlachetne i prawe - nie absolutnym tego zaprzeczeniem. Na ustach wciąż błąkał się uśmieszek, kiedy opuszkiem kciuka pogładziła jego policzek, a później sprawnie wyminęła męską sylwetkę. Obcasy nadal zatapiały się w miękkim mchu, ale teraz znała już drogę, którą powinna pójść.

zt <3



will the hunger ever stop?
can we simply starve this s i n?
Tatiana Dolohov
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t8945-tatiana-dolohov#267430 https://www.morsmordre.net/t8948-ivan#267594 https://www.morsmordre.net/f312-smiertelny-nokturn-9 https://www.morsmordre.net/t9019-skrytka-bankowa-2104#271324 https://www.morsmordre.net/t8959-t-dolohov#267756
Re: Szmaragdowy Zakątek [odnośnik]15.10.23 22:01
| 3 sierpnia?

Nie był pewien, jak właściwie znalazł się w tej części lasu; zmierzał w stronę jarmarku, gdzie ochronne amulety i opalizujące niezwykłą magią talizmany kusiły obietnicą odegnania podążających za nim demonów – ale musiał pomieszać ścieżki, bo w którymś momencie światła festiwalu zaczęły przygasać, a wygrywana na polanie świetlików muzyka przycichła na tyle, by stanowić jedynie odległe echo, ledwie słyszalne tło mieszające się z szelestem ciemnozielonych liści. Czy był to wynik krążącego w żyłach alkoholu (trudno było ominąć wypełnione pitnym miodem misy, roznoszone przez młode dziewczęta), czy pomiędzy drzewa zaprowadziło go coś zupełnie innego: nie był pewien, ale właściwie mu to nie przeszkadzało; od czarodziejskiego rytuału towarzyszył mu dziwny nastrój, podniosły i błogi jednocześnie, który w jakiś sposób zdawał się wpasowywać w miękki półmrok snujących się pomiędzy starymi pniami oparów.
Planował przemknąć tędy niezauważony, miał wrażenie, że w oddali dostrzegał już zresztą migotliwe światła jarmarku – nie zwrócił uwagi na rozłożone na ściółce dywany i poduszki, nie potrzebował odpoczynku – ale nawigowanie w przyćmionym świetle szmaragdowego zakątka okazało się trudniejsze niż początkowo sądził. Drobną postać stojącą pomiędzy dwoma pochylonymi pniami dostrzegł w ostatniej chwili; wystarczająco szybko, by uniknąć zderzenia, ale nie na tyle, żeby nie zakłócić jej spokoju, wyrosła przed nim jakby utkana z mgły – sprawiając, że zatrzymał się nagle, po czym spróbował przesunąć się w prawo – ale drogę zagrodziło mu grube, sękate drzewo. – Przepraszam – mruknął cicho, spoglądając w stronę ciemnowłosej kobiety jedynie przelotnie, chcąc ją wyminąć – ale wystarczyło, że jego spojrzenie na ułamek sekundy zatrzymało się na jasnej twarzy, przesuwając się wzdłuż znajomych konstelacji piegów, a znieruchomiał – przez chwilę nie rozumiejąc jeszcze, dlaczego.
Serce zdradziło go jako pierwsze, zrywając się do biegu w zaciśniętej z niewiadomego powodu klatce piersiowej; umysł dołączył dopiero dwa oddechy później, jeszcze przez moment łudząc się, że być może wonne opary omamiły wzrok. Ale nie; to była ona – dokładnie tak piękna, jak zapamiętał, stojąca samotnie na skraju niewielkiej polany, niczym leśna nimfa albo dręczące go echo przeszłości. Którą, jak sądził, pogrzebał – a która wróciła do niego bez zapowiedzi i bez ostrzeżenia, zalewając pamięć boleśnie żywym obrazem jej uśmiechu, szczupłych palców dotykających warg w rozbawieniu, ściągniętych w skupieniu brwi, gdy wygrywała kolejne dźwięki na rzeźbionych skrzypcach. Wciąż był w stanie je przywołać, pamiętał te melodie – wracające do niego do dziś, ukrywające się w szumie fal, gdy stawał za sterem Szalonej Selmy.
Margaret – usłyszał, z opóźnieniem orientując się, że to imię – ukochane i znienawidzone – wypadło z jego własnych ust. Wypowiedział je na wydechu, głosem jak zwykle zachrypniętym, prawie pytająco; jakby nie do końca wierzył, że to naprawdę była ona. Wiedział, że brała udział w festiwalu lata, byłbym głupcem sądząc, że nie znajdzie jej pośród bawiących się w Londynie członków jej rodziny – a jednak był zupełnie nieprzygotowany na to spotkanie. W ciągu ostatnich miesięcy robił wszystko, co tylko mógł, by jej uniknąć, świadomie wykreślając jej postać z pamięci, grzebiąc emocje pod warstwą obowiązków – nieświadomy, że tak naprawdę wcale nie zniknęły, zamiast tego bulgocząc cierpliwie pod grubą powłoką i czekając na okazję do wydostania się na powierzchnię.
Nie dzisiaj.
Nie, przykazał sobie stanowczo, odzyskując rezon po paru sekundach mentalnego paraliżu. – Lady Burke – poprawił się, choć te słowa wybrzmiały sztywno, dziwnie; zupełnie nie pasując do wypływających na wierzch wspomnień, pocałunków skradzionych w podobnych okolicznościach, obietnic szeptanych pod osłoną wieczoru. – Wybacz – nie chciałem cię niepokoić – wyznał, tym razem: szczerze, bo rzeczywiście nie chciał. Skłonił się lekko, z wymuszoną kurtuazją, nie ruszając się jednak z miejsca – czekając, choć sam nie wiedział: na co.

| rzucisz dla nas na kadzidło? :pwease:




some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green

Manannan Travers
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Rycerze Walpurgii
Rycerze Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t10515-manannan-travers https://www.morsmordre.net/t10605-zlota-rybka#321117 https://www.morsmordre.net/t12133-manannan-travers https://www.morsmordre.net/f15-norfolk-corbenic-castle https://www.morsmordre.net/t10596-skrytka-bankowa-nr-2306#320992 https://www.morsmordre.net/t10621-manannan-travers
Re: Szmaragdowy Zakątek [odnośnik]15.10.23 23:13
but no, take me home
take me home where I belong
I got no other place to go
no, take me home
take me home where I belong



Gdy znalazła się pośród połyskującej szmaragdem roślinności Zakątka, spojrzała tęsknie przez ramię na trwający w oddali festiwal; jednak w głowie huczało jej od jego zgiełku i hałasu zgromadzonego na nim tłumu - więc za zezwoleniem jednego z kuzynów, który tego dnia wybrał się z nią na zabawy, z gracją wyśliznęła się w zacisze potężnych drzew. Mgła - a może dym? - unosząca się nad leśną podłogą sprawiła, że młoda kobieta otuliła się własnymi ramionami, ostrożnym krokiem idąc wciąż naprzód, by w końcu znaleźć dogodne dla siebie miejsce. Poczuła się, jakby opadła na nią ciężka kotara (czy zwyczajne zmęczenie?), ale hałas wreszcie ucichł. Zastąpiły go odgłosy lasu; skrzypienie ciężkich pni, szelest liści i coś, co do złudzenia przypominało delikatne stąpnięcia, rozchodzące się echem między koronami drzew.
A mimo to, Margaret w moment poczuła się niesamowicie odosobniona; tak, jakby samo Brón Trogain zostało w tyle, za niewidzialną zasłoną, której nie sposób było spenetrować. Została tylko ona, las i jej myśli; te myśli, których ciągle tak desperacko unikała.
Wdech.
Wydech.
Mimowolnie rozluźniła ramiona, gdy do jej nozdrzy dotarła rześkość otaczającego ją powietrza i zapach ig, a jej wzrok napotkał jej własne odbicie w zmąconej tafli strumyka, nad którym się zatrzymała. Zielone oczy wpatrywały się prosto w jej własne, przepełnione pewną dozą niepewności, która zdawała się blaknąć z każdą mijającą chwilą. Szmaragdowy Zakątek wpływał na nią kojąco; kąciki jej ust prędko uniosły się do góry - uniosła lekko brwi, podziwiając swój uprzejmy uśmiech. Nienaganny tak jak zwykle; w końcu już dawno opanowała go do perfekcji.
Im dłużej patrzyła się w wodę, tym bardziej miała wrażenie, że to wszystko tylko sen. Drzewa wokół niej zdawały się kiwać w nieznanym jej rytmie; desperacko pragnęła go poznać, by jeszcze mocniej ukoić myśli, które zaczynały samowolnie pędzić do przodu. Przez chwilę słyszała tylko bicie swojego serca, które wcale nie pasowało do dziwnej melodii granej przez przyrodę dookoła. Skroń pulsowała jeszcze w innym tempie; a mimo to, Margaret nie umiała czuć irytacji. Być może była to zasługa kadzidła, które zostało już rozpylone; być może to sama aura festiwalu przenikała nawet tutaj i ogarniała wszystko, co się tu znajdowało, odganiając niepokój i pozwalając choć na parę godzin zapomnieć o troskach życia doczesnego.
Samotność skończyła się jednak tak raptownie, jak się zaczęła; z upojnego stanu spokoju wyrwało ją nagłe pojawienie się obcego, jak się jej z początku wydawało, mężczyzny; instynktownie obróciła się w jego stronę, gdy spróbował ją wyminąć i przesunąć się w prawo; a twarzy momentalnie zastygła w jakże uprzejmym uśmiechu; tym samym, którego jeszcze nigdy mu nie pokazało. Skroń zapulsowała mocniej; szept z tyłu głowy zdawał się wybrzmiewać przedziwnym, złośliwym, chichotem, który odbijał się echem w jej uszach.
Wyraz twarzy, jednak, pozostał spokojny; tak, jakby nic jej nie ruszało.
Dlaczego? To pytanie wydawało się niezwykle głupiutkie. Każdy przecież mógł przyjść na festiwal i dobrze się bawić. Naturalnym było, że i on się tu znajdzie; tylko czemu akurat musiał skierować się w stronę Zakątka? Nie chciała go widzieć. Nie mogła go widzieć. Nie wiedziała, jak uspokoić rozszalały umysł i pozwoliła, by jej wzrok prześliznął się gdzieś w bok, gdy z charakterystyczną sobie lekkością poprawnie przywitała się z mężczyzną, który złamał jej serce.
― Lordzie Travers ― jej słowa niosły ze sobą szlachecki chłód, zarezerwowany dla mniej znanych członków rodów. Tytuł brzmiał w jej ustach obco; przez chwilę czuła się, jak gdyby ktoś rzucił na nią klątwę, którą kontrolował każdy jej ruch. Palce świerzbiły ją wraz ze znajomą potrzebą zamknięcia odległości między nimi; ile razy spotykali się w podobnym ostępie, razem spacerując i rozmawiając o wszystkim oraz o niczym? Ciągle jej obiecywał, że to dla niej osiągnie coś wielkiego; że wróci z podarkiem jej godnym.
Czy już wtedy kłamał? Odepchnęła jednak krążące wokół jej serca wspomnienia; nie potrzebowała teraz rozdrapywać starych ran i ich pogłębiać, choć dokładnie to przecież robiła.
― Jestem pewna, że ostatnią rzeczą, którą chciałeś zrobić, było niepokojenie mnie. Więc zapewniam cię, że tego nie zrobiłeś ― odparła, oferując mu kolejny uśmiech; choć daleko mu było do jakiejkolwiek prawdziwej radości. Co miała mu powiedzieć? Z jakiegoś powodu nie chciała, by odchodził. Wciąż przecież pamiętała, jak bezpiecznie i znajomo czuła się w jego towarzystwie; zwróciła w końcu na niego spojrzenie swoich zielonych oczu, próbując znaleźć odpowiedź w jego wyrazie twarzy.
― Zakładam, że też poczułeś potrzebę odetchnięcia od festiwalu ― zagaiła w końcu, wbrew temu co podpowiadał jej zdrowy rozsądek i pozwoliła kącikom warg unieść się jeszcze nieco wyżej; na tyle, by jej wyraz twarzy zdawał się cokolwiek przyjazny - w końcu pogawędka była czymś całkowicie normalnym; mogli równie dobrze rozmawiać o pogodzie. ― Zdaje się, że z roku na rok atrakcje stają się coraz bardziej barwne. Ufam, że dobrze się bawisz?

kadzidło: 1
Margaret Burke
Margaret Burke
Zawód : początkująca nakładaczka klątw
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Wiem, że słów na pewno mi zabraknie;
więc będzie łatwiej, gdy mnie nie odnajdziesz.
OPCM : X

UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11917-margaret-burke https://www.morsmordre.net/t11922-hestia#368416 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f76-durham-durham-castle https://www.morsmordre.net/t11923-skrytka-bankowa-nr-2588#368417 https://www.morsmordre.net/t11924-margaret-burke#368419
Re: Szmaragdowy Zakątek [odnośnik]18.10.23 11:35
dla Kornela

Szczęście. Chyba nie tego się spodziewał, gdy na co dzień musiał mierzyć się z pełnymi rezerwy i oskarżenia spojrzeniami. Kiedy wchodząc do własnego domu, zderzał się z rzeczywistością w której sam musiał się odnaleźć. Miał czasami wrażenie, że gdyby zdecydował się wrócić z dwa miesiące wcześniej, to wszystko wyglądałoby inaczej i może nieco lepiej. Jednak nie chciał się już więcej tłumaczyć, że tak nietrafiony moment powrotu to nie była do końca jego decyzja. Jego zwierzchnicy w Ministerstwie pociągali za te sznurki, a mimo bycia arystokratą, niewiele miało to znaczenia dla roli dyplomaty.
- Nie wątpię.- odparł cicho na zapewnienie, że kolejne miesiące przyniosą wiele wrażeń. Kraj ogarnięty tak zajadłym konfliktem, musiał być jednym wielkim wyzwaniem. Zawiesił spojrzenie w przestrzeni, nie skupiając się na niczym konkretnym. Właśnie to zamierzał zrobić, zaaklimatyzować się na nowo i wykorzystać czas festiwalu, aby później nie żałować. Początkowy sceptycyzm wobec trwającej zabawy znikł już bezpowrotnie. Nie tracił nawet chwili na bezsensowne rozważania problemów, które gdzieś kłębiły się w tle, a które w końcu wyciągną po niego ręce w rodowej posiadłości.
Trzymając w dłoni kielich, uniósł go nieco w toaście, który zaproponował Cornelius.
- Niech i tak będzie, za powrót w nie najlepszym momencie.- rzucił ze słyszalną w głosie kąśliwością. Alkohol drażniąco spłynął przełykiem, ale miał wrażenie, że nadal nie ma go dość. Po tych kilku dniach, gdy przechylał kielichy częściej niż wcześniej, mógłby ten stan utrzymać ciągle.
Ucieczka od ogniska, gdzie duchy zdawały się nękać żywych, była dobrym wyborem. Te ogniska, zdawały się o wiele lepsze, a już zwłaszcza, kiedy obok przeszła starsza kobieta, monotonnym ruchem rozprowadzając zdradliwą woń. Zapach zdawał się wypełnić płuca, wręcz dusząco i ciężko, ale po pierwszym nieprzyjemnym odczuciu pojawiał się spokój. Mięśnie przestawały się spinać, ciało relaksowało. Przez chwilę stracił ochotę na rozmowę i skupianie myśli na swym towarzyszu, lecz słowa wypowiedziane przez Sallowa sprowadziły go z powrotem na ziemię. Spojrzał na niego z uwagą, która jakoś trudniej pozostawała.
- Yhymm.- mruknął tylko, ale za nic teraz nie zrozumiał, co na myśli mógł mieć kompan. Nie sądził jednak, by to było ważne. Słuchał dalej, zastanawiając się, jak te czystki musiały wyglądać na żywo, gdyby był tutaj.- Dobrze, że w końcu do tego doszło. Mugole są jak szczury, trzeba ich tępić, by ludziom żyło się lepiej i bez syfu, który roznoszą.- stwierdził z lekkim grymasem. Ta pozorna obojętność, którą trzymał za wszelką cenę, powoli stawała się nie do utrzymania. Pękała maska, którą dawno temu wybrał.
Wzruszył ramionami na wzmiankę o architekturze, nie miał o niej zdania, chociaż napatrzył się poza granicami na twory mugoli oraz czarodziejów. Była trochę nijaka, ale nie aż taka zła, by nie dało się jej znieść. Odwrócił głowę, kiedy w polu widzenia przemknęła mu znów ta drobna dziewczyna roznosząca wino. Rozpraszała go, dlatego przez chwilę zapomniał o toczonej rozmowie z Sallowem. Upił wina, próbując pozbierać myśli. Milczał, kiedy mężczyzna mówił nadal, odsłaniając coraz więcej faktów. Rozbawienie sięgnęło błękitnych oczu, gdy Cornelius podzielił się tym przypadkowym spotkaniem w windzie.
- Mogłeś wyczekać momentu, by patrzeć, jak ucieka.- odparł, wiedząc, że to sprawiłoby tylko więcej satysfakcji. Przesadnej, może już chorej, ale bezsprzecznie wartej tego.- Wiedza jest władzą i przewagą, więc tak, mogę sobie wyobrazić te uczucie.- przecież na tym właśnie bazował w swojej pracy. Można było być najlepszym mówcą, wybijać się na tle innych, ale dopiero wiedza jeszcze nieosiągalna dla innych dawała wszystko. Informacje były asem w rękawie, całą talią przewagi i tylko od nich zależało, kiedy wyciągną każdego.
Blaise Selwyn
Blaise Selwyn
Zawód : Dyplomata i urzędnik w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Polityka to zawsze kłamstwo, nieważne kto ją robi
OPCM : 5 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 20 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t11686-blaise-selwyn#361704 https://www.morsmordre.net/t11700-minerva https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f84-boreham-palac-beaulieu https://www.morsmordre.net/t11701-skrytka-bankowa-nr-2541
Re: Szmaragdowy Zakątek [odnośnik]19.10.23 23:19
| dla Margie

Lordzie Travers. To właśnie tak zwróciła się do niego po raz pierwszy, kiedy – powróciwszy akurat z jednej z podróży – zaczepił ją na sabacie, pragnąc skraść taniec ślicznej debiutantce, która bez najmniejszego trudu przykuła jego spojrzenie. Nie tak dawno, jak mogłoby się wydawać, przed dwoma laty zaledwie – a jednak, kiedy o tym myślał, miał wrażenie, że wydarzyło się to w zupełnie innym świecie. Wtedy jej słowa brzmiały chyba przede wszystkim uprzejmie, podszyte – tak mu się wydawało – również zaciekawieniem i niemym wyzwaniem; dzisiaj uderzyły w niego niczym ostry policzek, okrutnie chłodny, pozbawiony ciepła, jakie zwykle wypełniało głoski, kiedy się do niego zwracała. W pewien sposób spodziewał się tego, a mimo to: zupełnie nie był na to przygotowany, ani na znalezienie się z Margaret sam na sam, ani na falę wspomnień zalewającą go w ułamku sekundy. Tych dobrych – i tych całkowicie nieznośnych, które najchętniej wypchnąłby z własnej czaszki i bezpowrotnie zamknął za nimi drzwi.
Pamiętał swój powrót do Anglii. Pamiętał zaskoczenie malujące się na twarzach członków rodziny, którzy zdążyli uznać, że przepadł, i pamiętał, jak gorzko smakowało to (pozornie tylko szczęśliwe) zawinięcie do portu. Wcześniej wydawało mu się, że zemsta była słodka, ale choć przybił wtedy do brzegu na pokładzie odzyskanego okrętu, nie jak okryty wstydem syn marnotrawny, a jak Travers, z naręczem historii i zdobyczy pod podkładem, to w ustach czuł wyłącznie popiół. Pamiętał też upokorzenie – to, które wypełniło jego płuca, kiedy dowiedział się, że Margaret wcale na niego nie czekała; że pogrzebała go szybciej nawet niż jego rodzina, że był ktoś inny. Kto – nie chciał wiedzieć, nie dopytywał, nie pytał: dlaczego; kolejnej zdrady udźwignąć nie był w stanie. Nie próbował wyjaśniać, nie miał zamiaru też dać jej ku temu okazji; zignorował listy, zamiast tego rzucając się wir obowiązków i przyjęć, a kiedy tylko pojawiła się kolejna okazja na wypłynięcie w morze, skorzystał z niej natychmiast, nie oglądając się za siebie.
Manannan Travers nie znosił upokorzenia zbyt dobrze.
Powróciło do niego teraz – przebijając się przez przyjemnie otumaniający alkohol, zagłuszając łomot uderzającego o klatkę piersiową serca i studząc wypełniające ją ciepło. Moment słabości, który ogarnął go na widok Margaret, trwał zaledwie chwilę, błyskawicznie zastąpiony podszytą gniewem goryczą. I żalem, niestety: nie obojętnością, choć to właśnie nią próbował się otoczyć, przyjmując zacięty wyraz twarzy. – To dobrze – odpowiedział sucho, mimo że każde jej kolejne słowo szarpało zakończeniami nerwowymi. Miał ochotę wyciągnąć ręce i nią potrząsnąć, albo chwycić za ramię i przyciągnąć do siebie – cokolwiek, byle tylko zmusić ją do porzucenia tego grzecznego tonu. Zamiast tego skrzyżował dłonie za plecami, na moment odrywając wzrok od jej twarzy, zawieszając go gdzieś pomiędzy rzucającymi głęboki cień drzewami; spoglądanie jej w oczy, zielone niczym las dookoła, przywoływało stanowczo za dużo wspomnień. Otworzył usta, chcąc jej odpowiedzieć, ale wtedy jego uwagę zwrócił nagły ruch; odwrócił się, to jednak tylko stara wiedźma przeszła obok nich, wachlarzem uplecionym z czarnych piór rozdmuchując dookoła szary, kadzidlany dym. Wstrzymał na moment powietrze, w nos załaskotała go charakterystyczna woń igliwia. – Snucie założeń na mój temat przychodzi ci nad wyraz lekko – odparł, powracając do niej spojrzeniem. Pomiędzy sylabami zatańczyła ironia, wypominanie jej, że zaakceptowała jego zaginięcie nie było sprawiedliwe – ale ze sprawiedliwością nigdy nie było mu po drodze. – Lady Burke – dodał po krótkiej pauzie, wykorzystując jej tytuł do wykreślenia dystansu; jego brak mógłby okazać się zgubny, zwłaszcza gdy złość, którą się otoczył, zaczęła niespodziewanie go opuszczać – przesączając się przez palce, uciekając przez rozszerzone od gorąca pory w skórze. Czy to ona tak na niego działała, czy to wdzierający się do płuc zapach kadzidła znów grał mu na nosie? – Zmierzałem akurat w stronę jarmarku, ale to prawda – bawię się wyśmienicie, zorganizowanie festiwalu w Londynie okazało się strzałem w dziesiątkę. Mam nadzieję, że ty również? – zasugerował. Z pewnością nie narzekała na nudę, dziwiło go, że zastał ją samotnie; spodziewał się dostrzec ją raczej uczepioną ramienia któregoś z młodych lordów. – Oddaliłaś się znacznie od głównych ognisk, czy potrzebujesz pomocy w odnalezieniu drogi powrotnej? – zaproponował, skłaniając się lekko z troską tak kiepsko udawaną, że Margaret z pewnością była w stanie przejrzeć fałsz na wylot; nie miał ochoty nigdzie jej odprowadzać, a chociaż wmawiał sobie, że nie miał chęci również z nią rozmawiać – to z każdą chwilą było mu coraz trudniej zatrzymać myśli za barierą neutralności. – Twoi… towarzysze z pewnością się niepokoją – dodał nieco złośliwie, kącik ust drgnął mu w górę. Odnalazł jej oczy, na dłużej zatrzymując wzrok na zieleni tęczówek. Co tu robisz, Margaret?, zdawał się pytać, żadne słowa nie opuściły jednak jego ust.




some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green

Manannan Travers
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Rycerze Walpurgii
Rycerze Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t10515-manannan-travers https://www.morsmordre.net/t10605-zlota-rybka#321117 https://www.morsmordre.net/t12133-manannan-travers https://www.morsmordre.net/f15-norfolk-corbenic-castle https://www.morsmordre.net/t10596-skrytka-bankowa-nr-2306#320992 https://www.morsmordre.net/t10621-manannan-travers
Re: Szmaragdowy Zakątek [odnośnik]20.10.23 16:06
| dla Elviry i Ramseya

Czy można było ją winić za podobną, ekspresową i ekspresywną reakcję? Prawdopodobnie nie. W towarzystwie Elviry swoboda przeplatała się z kontrolą, wdzięczność ze strachem. Bo nie trzeba było krzywdy, tej bezpośredniej, wycelowanej w kogoś, aby wzbudzić strach. Trwogą napawało przecież wiele elementów. To, co nieznane, to co niespodziewane, nieprzewidywalne, to co przewidywalne było, bo wynikało z intuicji, z doświadczenia podobnych zachowań na kimś innym. Elvira nie musiała więc być opryskliwą, czy potencjalnie niebezpieczną wobec Marii. Wystarczyło tych kilka sytuacji, gdy była taka przy niej.
— Mhm — kiwnęła wreszcie głową z rezygnacją, gdyż entuzjazmu względem słów kuzynki trudno było jej szukać. Wszystko to było wszak dobre na papierze. Ale jak, na wszystkie gwiazdy i bogów, można było dowiedzieć się, czego się chciało? Maria była wszak tak niepewną osobą, że nie pokładała większych nadziei w samej sobie, co dopiero wobec swych marzeń czy wszechświata. I co z tego, że była czarownicą, co z tego, że nazwisko jej rodziny coś kiedyś znaczyło, skoro ona sama nie była niczego pewna? Może tylko momentami wiedziała, że żyje, gdy od całego dnia w biegu za jednorożcami pulsowały jej stopy, gdy szczypała ją rana na kolanie bo wywróciła się w lesie i zdarła je o leśną ściółkę. Ale to za mało, wciąż jeszcze za mało.
Skupiła się więc na tym, co wychodziło jej najlepiej. Nie na wiedzy, ale na czuciu.
I tak czuła też, że mężczyzna, który się do nich dołączył, był kimś wyjątkowym. Widziała, jak Elvira reaguje na towarzystwo Belviny, swojej przyjaciółki — i była wtedy podobnie nerwowa, co teraz. Może jej kuzynka po prostu tak nietypowo okazywała swe uczucia względem bliskich? Wobec Marii też potrafiła być opryskliwa... A panna Blythe była przyjemną osobą, pomocną, jak na uzdrowicielkę przystało. Namiestnik, jak się później okazało, posiadał dobre maniery i czarujący uśmiech, więc czucie, to krnąbrne i proste do oszukania czucie podpowiadało, że był godny zaufania.
Słuchała więc ich rozmowy, wciąż jeszcze pozbawiona pełnego kontekstu zdarzeń, do którego wyraźnie dostęp mieli tak Elvira, jak i Ramsey. Nie cofała dłoni spod dotyku tej pierwszej, ostrożne, nieco płochliwe spojrzenie utrzymując na tym drugim — na tyle, na ile pozwalała jej nikła śmiałość, teraz ledwie wsparta oparami kadzidła. Dopiero gdy konwersacja, jakby znikąd przeniosła się na samą Marię, powróciła spojrzeniem do kuzynki. To zadawało tylko jedno pytanie, to, które nie padło jeszcze na głos: o co tu chodzi?
— Ojej... — pierwsza reakcja miała mówić jak najwięcej, gdyż pomimo raczej okrojonej sekcji mówionej, cała reszta postawy Marii jak na dłoni pokazywała nagłe przejęcie. To, jak napięły się jej mięśnie, jak szeroko otworzyły się oczy, a oddech zatrzymał się, nawet mimo lekko rozchylonych, zaróżowionych warg. To wszystko brzmiało tak poważnie, tak źle. — Ale... Pogodziłyście się? Elviro, powiedz mi, że się pogodziłyście... — och, jakże naiwne potrafiły być dziewczęta pokroju młodszej z panien Multon. W jej głosie wyraźnie zabrzmiał przestrach, choć na pierwsze wody wypływała desperacja. W końcu Elvira miała rację — Maria bardzo polubiła Cassandrę, a możliwość nauki przy jej boku traktowała jak szansę, która zdarzała się raz na całe życie. Pani Vablatsky zresztą samą swoją postawą stanowiła niezwykłą inspirację. Pokazywała, że w każdych warunkach można być silnym, a by chronić kogoś, nie trzeba być z nim związanym krwią. Jakby trącona nagłym impulsem, przechyliła głowę w bok tak, aby móc wrócić spojrzeniem do Ramseya. Od samego początku stała w kontraście ze swoją kuzynką, ale teraz było to chyba najbardziej widoczne. Gdy skrzącymi od pojawiających się łez oczami błądziła gdzieś w okolicy jego twarzy, nie skupiając się na żadnym konkretnym punkcie, a na pewno nie na oczach. Palce wolnej dłoni poruszyły się, zaciskając się i rozprostowując na materiale jasnozielonej sukienki. Wyraźny sygnał wzrastającej tylko nerwowości, dowód wprost, że jeżeli coś nie wpłynęło wystarczająco na Elvirę, z pewnością odbije się na jej młodej kuzynce.
Dopiero po kilku chwilach, przeplatanych kilkoma głębszymi wdechami widać było, jak to przejęcie ulatuje z młodego ciała, a błądzące do tej pory spojrzenie już nieco pewniej, choć w dalszym ciągu nienachalnie zatrzymuje się w okolicy szarych, niemalże wilczych w wyrazie oczu.
Na jej ustach wreszcie uformował się uśmiech. Łagodny w swym kształcie, rozjaśniający młodą twarz czymś żywym, co tak przez Ramseya jak i Elvirę mogło zostać już dawno zapomniane, jeżeli w ogóle było znane. Plecy wyprostowały się, dotychczas przygarbione w zmartwieniu.
— Pani Cassandra już nie raz pokazała mi swoją wiedzę i mądrość — zaczęła mówić głoski pewniej, choć wciąż raczej cicho, nie wyrywając się poza granice swej standardowej głośności. — I cokolwiek doprowadziło do waszego nieporozumienia — tu zwróciła się na powrót do kuzynki, walcząc z nagłą chęcią ułożenia głowy na jej ramieniu. — Na pewno zostanie wyjaśnione i prawda wyjdzie na jaw — oznajmiła na sam koniec, jakby prawda, jakakolwiek nie była, miała być tutaj najwyższą wartością. Nie wiedziała wszak jeszcze, że bywały takie grupy i przestrzenie, w których prawda wcale nie była siłą wyzwalającą. Nie miała żadnego znaczenia.
W jej świecie dalej była jedną z najwyższych wartości. Gdzieś pomiędzy powinnościami dobrej córki a czystością, która stała się wyznacznikiem nie tylko życiowej drogi, ale także wyborów zawodowych. Czasem, ostatnim razem nawet zbyt często, powinności owe sprawiały, że lepiej było nie uczestniczyć we wszystkich rozmowach. Przesadna ciekawość raczyła kończyć się dla wielu wyjątkowo nieprzyjemnie, gdy mogliby poświęcić się innym, nawet w tak dobry sposób jak przyniesienie dobrego napitku.
Podarowała Mulciberowi i Multon dość sporo czasu na prywatne rozmowy. Zajęli wszak jedno z najbardziej oddalonych od reszty gości festiwalu miejsc, dlatego sprawne przechodzenie pomiędzy kolejnymi grupami w poszukiwaniu dziewcząt w białych szatach nie przebiegło w mgnieniu oka. Wreszcie dotarła do dziewczęcia, z którym powróciła do koca, na którym pozostawiła swych dzisiejszych towarzyszy. Gdy dziewczę rozlewało wino do pucharków, Maria podawała je dalej. Pierwsze, w obu dłoniach wręczyła Ramseyowi, pochylając przy tym z pokorą głowę. Drugi kielich powędrował w dłonie Elviry, ostatni Maria zatrzymała dla siebie.
— Bardzo dziękujemy — zaszczebiotała radośnie, bez najmniejszego skrępowania, odprawiając tym samym dziewczynę z winem, nim zasiadła na powrót w swym wcześniejszym miejscu.
— Dużo pan wie o winie? — podobne pytanie mogłoby wydawać się czysto kokieteryjne, gdyby padło z innych ust. Maria jednakże zadawała je w sposób tak niewinny, że niemalże naiwny, jakby z osobą Ramseya Mulcibera już na zawsze powiązała nieprzeciętną wiedzę na temat tego rodzaju alkoholu. — Czy jest ono niezwykłe dlatego, że sięga do starych tradycji? — dodała drugie pytanie, nim przechyliwszy głowę do lewego ramienia, zajrzała do własnego pucharku, jakby z nadzieją, że płyn będzie mógł sam odpowiedzieć na jej pytania.


Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t11098-maria-multon#342086 https://www.morsmordre.net/t11145-gwiazdka#342865 https://www.morsmordre.net/t12111-maria-multon https://www.morsmordre.net/f417-gloucestershire-tewkesbury-okruszek https://www.morsmordre.net/t11142-skrytka-bankowa-nr-2427#342857 https://www.morsmordre.net/t11143-maria-multon#360683
Re: Szmaragdowy Zakątek [odnośnik]21.10.23 18:02

half in the shadows, half burned in flames
drugi sierpnia pięćdziesiątego ósmego


Zbłądziła, wiedziona zapachami i odgłosami odsuwającymi się od zmysłów wraz z każdym krokiem poczynionym w szmaragdową taflę. Odczucia płatały figle, w swych sprzecznościach napełniając ją gramem niezrozumienia, bowiem ledwie moment po niesionej przez wiedźmy przepowiedni, wydawać by się mogło, że wszystko nabrało kolorytu, odegnawszy wizję lęku od podnóża przyszłości. Miała być wolna, chwytając za kajdany własnych decyzji - a to, co ponoć czuła, wiedziona rozbrajającym zapachem rytuału, nieść miało w sobie ziarno prawdy.
Osobliwość przeżyć spętana w niewolę, wreszcie sięgnęła prawdy; nigdy nie czuła się lepiej, niż w zapachu bujnej roślinności, otaczającej rozgrzane letnim przedwieczorem ciało. Nie czuła się lepiej, niż gdy swoiste katharsis tknęło ciało, przepełniając je nadzieją - o tyle złudną, że wiedzioną ledwie wróżbą; zjawiskiem przysłaniającym zdrowy rozsądek. Wróżby kojarzyły się jednoznacznie; niczym dotyk przeszłości przeszywający wnętrze dłoni, niczym uśmiech, który odsuwał troski w cieple letniego popołudnia w zaciszu spokojnego kołysania się traw Hogwarckich błoni. Opuszki palców przesuwały po załamaniach skóry, szeptały ponoć to wizje... w tle wydawało się, że na powrót słyszy ciche śmiechy, rzucanego w pokoju wspólnym werdyktu, w tle wydawała się słyszeć zmęczony oddech, opadającego na fotel ciała. Prostował wtedy plecy, unosił brodę i uwydatniał grdykę, pozwalając obserwować, jak ta wędruje z każdym przełknięciem śliny. Lubiła to prowokować, czasami aż za bardzo.
Na horyzoncie, pokrytym kojącym odcieniem zieleni zakątka, nie odnalazła kolejnych stanowisk, co tylko wsparło poczucie odpoczynku. Opadła łagodnie, opatulając zmęczone nadmiarem emocji ciało w delikatność tkanin, głowę chowając w odmęty rozłożonych poduszek. Korony drzew tworzyły arrasy godne wymalowanej beztroski, dłonie zerwawszy ledwie stokrotkę poszukującą ratunku spod ciężaru koca, podniosły kwiatostan na wysokość oczu, pozwalając by ledwie widoczne gołym okiem kwiaty, poniósł zabarwiony stagnacją, słodkawy, letni wiatr. Nie rozumiała tego, co tkwiło w jej myślach i kotłowało się w młodym sercu - wspomnienia przytaczały scenerię ledwie wczorajszej rozmowy z panią babcią, przyjemności oddanego rytualnej uciesze ciała - wszystko bowiem jednakowo niosło wyjaśnienie, ale również zapętlenie odczuć, które pchały ciało w nieznane dotąd odmęty niepewności. Nie potrafiła powiedzieć już nic, goszcząc na twarzy subtelny uśmiech spokoju, bo przecież wszystko miało się ułożyć samo.
Ostatnie promienie przebijały się przez wybujałe liście, tańcząc w szmaragdowym spojrzeniu i białej sukience. Dekolt zaróżowił się od bliskości słońca, zwiastując idącą, niegodną opaleniznę, dłonie w swej naturalnej kościstości poprawiały swobodne, nadające odrobiny zwykłości fałdy białego jedwabiu, którego granatowo-turkusowe nicie przypominały o wilej spuściźnie. Bo jako Travers oddała ciało morzu, ale jako półwila stąpała twardo po ostudzonej z wojennej zawieruchy ziemi. Każdy element układanki, od czystości krwi pogromców trolli, po skrajności władców mórz i władczyń syren - wszystko odchodziło z falą i przychodziło ze sztormem, w swej powtarzalnej naturze czyniąc kobietę kapryśną, ale i niezrozumiale w tym statyczną. Nawet teraz, w tejże scenerii rozleniwionej panny poszukującej odpoczynku, były dwa obozy podążające przeciwstawnymi nurtami. Jeden obóz kreował twarz stateczną, marmurową maskę dzierżąc na silnym ugruntowaniu naturalnej mimiki; drugi obóz prostował ciało w wygodnej pozycji leżącej, przekręcając się finalnie na bok, by wsparta na łokciu głowa pozwoliła sobie na moment skrycia oczu pod cieniem powiek, a kosmykom włosów na otoczenie jasnego lica jasnymi kosmykami, trącającymi złotą odmianą popołudniowego słońca. Żegnało się z ostatkami jasności, którą w chwili nagłego przypomnienia, postanowiła podarować stronie obdartej z niezrozumienia. Trzymana niegdyś pod pachą książka - pierwotny zamysł wędrówki pośród lasu Waltham - teraz spoczęła w jej palcach, kojąc opuszki dotykiem szorstkich kart. Bowiem nawet teraz - w poczuciu rozluźnionych uczuć i chęci bliskości, która niosła się przewróceniem o sto osiemdziesiąt stopni jej dawnych przekonań - pragnęła czasu dla siebie, czasu odpoczynku i ustabilizowania. Pragnęła wyimaginowanego świata prozy, w który gotów była zatopić się po koniuszek głowy, oddać doszczętnie i zniknąć aż wszystkie niezrozumiałe woluminy ludzkich emocji nabiorą większego sensu i godnego dystansu. Miast tego, w pobliżu pojawił się szmer, a ciało przeszył dreszcz zmęczenia, prężący wygięte w półłuku plecy. Sylwetka zaczęła się klarować, zmęczenie wymieszane z błogością nadawało jej zarysu doskonale poznanego jestestwa, które zaburzało łagodne rysy świetlistej łuny. Ta chwila, ledwie zetknięcie się tęczówek w rozgorączkowanej walce sprawiła, że łagodnym ruchem przesunęła biodra na brzeg koca, udostępniając mu w swoistym rewanżu miejsce. Wydawało jej się, że nie rozmawiali od ponad pięciu lat, ale ten czas - spowity mrokiem i obowiązkami przerastającym wątłe barki - upływał w jego obecności, odległej i rozmazanej niczym zza tafli mlecznego szkła. Niczym cień, niczym szept, niczym wspomnienie, którym dla siebie pozostali, w niezrozumiałym unoszeniu się dumą. Teraz tu po prostu stał, a coraz silniejsze skurcze serca doświadczała wyrywającym się spod upięcia sukni unoszeniem klatki. Tak po prostu się pojawił, tak jak miał w zwyczaju, tak jak robił to zawsze.
Nie odezwała się słowem, doskonale wiedząc, że nie potrzebowali nic, by zrozumieć zgorzknienie malujące się fałdami tęczówki. Po prostu patrzyła, trochę niedowierzająco i subtelnie wiedząc - podziwiała, tak jak za każdym razem, gdy niewinne zmiany czyniły z dziecka młodzieńca, z nastolatka młodego mężczyznę, który na powrót - ciągle i ciągle - wracał i wywracał świat do góry nogami samą smugą możliwej obecności. I po prostu, w calej podniosłości chwili - w każdej sekundzie, która dłużyła się w nieskończoność - wygięła usta w uśmiechu, podnosząc zaróżowione policzki w geście szczerego zadowolenia.
Ładna dziś pogoda. — Spoważniała, kreując na twarzy maskę obojętności. Chochliki rozbawienia skryły oczy w nabierającej emocji poświacie, błysk zdradzał milisekudny dzielące od apogeum, które zwieńczyło wypowiedziane zdanie i całą, skrytą w nim irracjonalność. Śmiech. Łagodny, kwitnący lekkim pochyleniem głowy i spłynięciem kosmyków na skryty w letnich piegach nos. Śmiech. Śmiech z irracjonalności, śmiech ze szczęścia, śmiech ze wstydu. Bo on był tu, i ona też była, nie wiedząc ani przez chwilę, jak ma się zachować wobec... kim on właściwie był teraz?

| rzut na kadzidło.


ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Travers
Imogen Travers
Zawód : dama norfolku, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Szmaragdowy Zakątek - Page 10 A428b07e606913df291129e6d572399a
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t11409-imogen-travers https://www.morsmordre.net/t11423-rusalka https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t11713p15-komnaty-imogen#375795 https://www.morsmordre.net/t11714-skrytka-bankowa-2490#362359 https://www.morsmordre.net/t11457-imogen-n-travers
Re: Szmaragdowy Zakątek [odnośnik]22.10.23 22:06
| dla Imogen

Jeden z szeptów podpowiedział usłużnie, aby ruszył w las, do jego głębi, i znalazł tam chwilę odpoczynku od gwarnych celebracji. Przekonanie się o braku zwodniczości tej rady uznał za ryzyko godne podjęcia, gdy z kielichem wina wszedł pomiędzy drzewa, póki co gubiąc wśród nich ostatnie promienie słońca. Wieczorny tłum goniący za rozrywkami nie był mu obcy, być może to powszechność tego widoku skłoniła go do poszukiwania wytchnienia od swobodnej atmosfery festiwalu, przez którą łatwiej było wykonać chwiejny krok. Publika była ogromna, figury ważne mieszały się z pospolitymi, burząc prostą konstrukcję szachownicy.
Oddalał się od muzyki bez żalu, z dala od cudzych spojrzeń pozwalając sobie zdjąć maskę uprzejmości. Długie palce leniwie zgarnęły brązowe kosmyki z czoła, pomknęły do karku, tam kulistymi ruchami rozbijając spięte mięśnie, a w końcu sięgnęły do szyi, gdzie rozpięły dwa najwyżej położone guziki śnieżnobiałej koszuli. Niegdyś rzadziej pozwalał sobie na tak nieschludną prezencję, jednak w ostatnim czasie postrzegał ją inaczej, jako dowód bycia żywym, dalekim od stania się posągiem.
Im głębiej zapuszczał się w las, tym bardziej otulał go duszny aromat kadzidła, on zaś nie był w stanie wyodrębnić choćby jednej z zapachowych nut z tej symfonii. Labirynt zieleni z każdym krokiem nabierał bardziej szmaragdowych barw, kolejne oddechy czyniły całe ciało lżejszym. Spojrzenie straciło na czujności, gdy umysł zmącił spokój. Nic dziwnego, że dłoń po drodze zgubiła kielich, gdy po upiciu ostatniego łyku trunku musiał podświadomości wydać się zbędny. Jeśli wcześniej rozsądek kierował jego czynami, w tym właśnie momencie częściowo został zastąpiony dziwnym czuciem o nieznanym pochodzeniu i zagadkowej naturze.
Zamarł, gdy obok niego przemknęła przygarbiona postać, dopiero jej obecność pozwoliła mu usłyszeć rozlegający się za nią szelest liści ciągniętych po leśnej ściółce przez długą szatę. Wraz ze swymi szeptami sunęła leniwie, ani razu nie zaszczycając mijanego młodzieńca okruchem uwagi. Jej odejście odsłoniło piękniejszy widok, tak doskonały, że aż zapierający dech w piersi. Na jego oczach świat namalował obraz, który dla jego duszy mógł okazać się jednym z tych wiecznych. Poczuł się niezwykle bezbronny, gdy wsparta niby niedbale o poduszki jasna postać – sylwetka pełna kobiecości, obleczona w nieskazitelnie białą suknię, o twarzy zbyt pięknej i zbyt dobrze mu znanej – uraczyła go spojrzeniem. Dobrze wiedział, że szmaragd czający się w tych oczach wcale nie odbija kolorów lasu, lecz stanowi jej własny dobytek.
Czy wiedziała, że przy każdej sposobności pozwalał sobie tylko ją obserwować? Możliwe, że jego spojrzenie nikło pomiędzy wieloma innymi, stanowiąc co najwyżej balast. Uparcie nie szukał sposobu na zmniejszenie dystansu, kiedy za każdym razem nieruchomiał przez samą wizję kolejnego odrzucenia, a wtedy gorzki posmak pomagało przegnać jedynie wytrawne wino. Stanowiła wyjątek, przez który łamał swoje reguły. W tym jednym przypadku gasił w sobie wszelką ciekawość dotyczącą powodów jej nagle chłodnej postawy, za bardzo martwiąc się tym, jakie słowa wypowiedziałby jako pierwsze i jakie otrzymałaby od niej w odpowiedzi. Był niemym świadkiem tego jak dziewczęcy urok coraz mocniej jest wypierany przez ten kobiecy, jak łatwiej przywdziewa na twarz kolejne maski, ostrożnie po latach odkładające te z marmurowego chłodu na rzecz tych cieplejszych. Czasem odnosił wrażenie, że wracała do dawnego kształtu, a potem ganił się za fałszywą nadzieję, wszak minęły lata. Na sabatach do tańca zdążył zaprosić chyba już każdą pannę szlachetnie urodzoną i w zbliżonym wieku, lecz do niej ani razu nie odważył się wyciągnąć ręki w uprzejmym geście.
Ustąpiła mu skrawek miejsce obok siebie, dając przyzwolenie, aby się zbliżył, jednak nie był pewien na ile jest w tym szczera. Ostrożnie przyklęknął na jednej z poduszek, przyglądając się jej zbyt milcząco, bo wzmianka o pogodzie nie mogła go usatysfakcjonować w żadne sposób. Znała go. Nawet jeśli upłynęły lata, jeszcze musiała pamiętać go takim jakim był naprawdę, wciąż znać go na tyle, aby wiedzieć, że nie zdarzało się by brakowało mu słów. Mowa była jego domeną, zaklinał nią rzeczywistość, uczony tej trudnej sztuki od najwcześniejszych lat życia. Jednak w chwili próby, gdy w końcu dojrzał na tyle, aby ponownie przed nią stanąć, łatwo zgubił wątek i pozwolił prawdziwej emocji – spośród wszystkich temu to żałosnemu zwątpieniu – wypłynąć na jego twarz. Chciał wierzyć, że jednak nie dostrzegła przejawu jawnej słabości, że moment był zbyt krótki, a jemu udało się na nowo podnieść nieskazitelną maskę uprzejmego uśmiechu, co nigdy nie sięgał oczu.
Musiał mu umknąć powód do śmiechu, ale kiedy już go usłyszał – a był piękny, czysty i prawdziwy – ewentualne zaskoczenie całkowicie ustąpiło szczęściu, które ciepłem rozlało się po całej klatce piersiowej. Przed oczyma mignęło mu parę wspomnień, pierwszych lepszych z brzegu meandrów pamięci. Przypomniał sobie jak niegdyś swobodnie kierowała ku niemu przyjazne słowa, jak potrafiła śmiać się z jego rozterek dotyczących zbyt długich ciągów liczb, jak posyłała spojrzenie mówiąc nic i wszystko zarazem, gdy stali zbyt oddaleni, aby móc wymienić z sobą szepty. Spłynęła na niego ulga, bo dobrodusznie nie karała go za nic, wręcz przeciwnie, pozwoliła choć na chwilę wrócić mu do tego co było. Padł na poduszki, dołączył do niej również śmiechem, co wypłynął z jego ust bez nuty fałszu i skrępowania, uderzając w pogodne tony. To było takie niewiarygodne, że oboje znaleźli się w tym miejscu, w tej chwili, jakby pomiędzy nimi nic nigdy się nie stało, a ich beztroskie czasy szkolne wcale nie dobiegły końca. Ze wstydu schował twarz w dłoniach, z pozycji półleżącej podnosząc się do bardziej stabilnego siadu, bo daleki był od bycia perfekcyjną wersją siebie, kiedy zarazem czuł się wreszcie sobą. Czy miało to jakikolwiek sens? Czy ten wieczór nie okaże się zarazem snem?
Ostrożnie opuścił ręce wzdłuż ciała i spojrzał wprost na nią, upewniając się, że to nie jest ułuda. Wcześniejszy wybuch radości zastąpiło coś cięższego, co ścisnęło mu gardło i osiadło na dnie płuc. Jeszcze nie doszedł do siebie, powietrze musiało być czymś skażone, bo nigdy nie czuł się tak niepewnie.
Dobrze cię widzieć, Imogen – powitał ją szeptem, bliski pochwycenia jej dłoni, jednak szybko wycofał opuszki palców, trzymając je przy jednej z poduszek. – W każdą pogodę dobrze cię widzieć, możesz mi wierzyć – dodał już pewniejszym tonem, umocnił głos i wreszcie uśmiechnął się, przywracając do życia ślizgoński urok figlarności w pełnym wydaniu.
Sophos Bulstrode
Sophos Bulstrode
Zawód : asystent zarządcy kasyna Elizjum
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
we all wear masks
and the time comes when we cannot remove them without
removing some of our own skin
OPCM : 6 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 3
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 13
Genetyka : Czarodziej
life is the most exciting bet
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11929-sophos-bulstrode https://www.morsmordre.net/t11944-pygmalion#369278 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f377-hertfordshire-gerrards-cross-bulstrode-park https://www.morsmordre.net/t11945-skrytka-bankowa-nr-2592#369279 https://www.morsmordre.net/t11942-s-bulstrode#369247
Re: Szmaragdowy Zakątek [odnośnik]23.10.23 3:22
| dla Sophosa

Lubiła o nim pamiętać, opadać na kolana samobiczowania, niosąc głębię tamtych, szczenięcych uczuć. Piekące wrażenie tęsknoty wypalało znamię na skamieniałym sercu, krótkie pytanie osiadło zaś wraz z pierwszym wrażeniem pustki. Co by było gdyby? Co, jeśli zostałby przy niej, a ich dłonie splotłyby się w cichej celebracji odwzajemnionych uczuć. Co by było, gdyby powiedziała mu prawdę i nakarmiła prawdziwym lękiem - czy potrafiłby wyzbyć ciężaru jej ramiona, nakarmić i odziać obezwładnione w ubóstwie emocje? Czy zaakceptowałby ją brudną, zgorszoną? Wiedziała, że tak, ale tak bardzo chciała o tym przekonaniu zapomnieć. Nie wiedzieć, nie czuć błędu w podniesionym z gardła tonie. A jeśli posmakowałaby wtedy jego ust, gdy oglądała je za chwilę zbyt długo, czy wtedy nie gdybałaby następnego dnia, porzucając towarzystwo innych na rzecz tego niezaprzeczalnie upragnionego? Czasami bowiem patrzyła, wprost oglądała - gdy lawiruje pośród tanecznych figur, skłania się wpół, obdarza najpiękniejszym na świecie uśmiechem, który zmiękczył lodowaty klif jej własnych masek. Za każdym razem wiedziała, po którą kreację - maskę - sięga, jak gdyby w przeddzień wspaniałomyślnych przyjęć, dobierał je do idealnie skrojonej szaty. Pasowały mu, komponowały się z zapachem perfum i oczarowanymi do cna obłudy spojrzeniami, które przecież tak dobrze rozumiała. Jeśli kiedykolwiek chciałby ujrzeć to, co widział w jej spojrzeniu, wystarczyło spojrzeć w ich tęczówki. Oddane, niemo zapatrzone, błagające o to by i on spojrzał. Dokładnie tak, jak teraz.
Szkliste spojrzenie rozanielonej duszy oblekł szlachetny błysk zadowolenia. Umysł napełniał się spokojem, kosztował błogości w rytm napływającego zapachu drzewa sandałowego, a z drugiej strony pachniał tym, co kochała najbardziej. Ucieczką wśród przerosłej roślinności, zapachem zimowej sierści w delikatnym akompaniamencie dotyku, gdy palce sięgnęły po wędrującą na jej włosach biedronkę. Przed laty stwierdzili, rzecz jasna szeregiem nieopublikowanych dotąd badań, że wszystko, co ma ponad dwie nogi, ma do niej niezrozumiałą słabość. Ale nigdy nie wiedziała, czy sięgające do jej włosów opuszki odnajdywały prawdę, czy kłamstwo, którym karmiła go sama, co rusz. Tego również ją nauczył, nieświadomie, gdy w nieodpartej egzaltacji sięgała do jego policzka, strzepując nieistniejącą tam przecież rzęsę. I rumieniła się, tak jak teraz, w odcieniach indyjskiego różu, który obiecał jej kiedyś pokazać na żywo. W każdą pogodę dobrze cię widzieć, Sophosie.
W deszczu, gdy wracał z drużyną przemoczony do suchej nitki, a mokra koszulka opinała się i prowokowała najszczersze w świecie modły o to, by wzrok nie zsuwał się naturalnie na uwydatnione, chłopięce ciało. W skwarze letniego popołudnia, gdy wściekłość wzbierała młodziutkie, półwile ciało, że wszakże z nią się nie pożegnał, ale lada moment zjawił się w drzwiach dormitorium i odegnał czarne chmury na najczystszym niebie. W śniegu, gdy spoglądając na roztaczający się, zaśnieżony, lodowaty krajobraz, podarowała mu księgę do ekonomii prosto z Ameryki, trącającą absolutnie innym spojrzeniem na aspekty, które i ją za kilka lat zaczęły interesować. Słuchał wtedy jej pokracznych życzeń po rosyjsku, nieświadom, że teraz mówiła płynnie w trzech językach, ale żadnym nie potrafiła podnieść tonu w odpowiednim momencie i odezwać się, by złamać pakt obojętności, której daleko było do goszczenia w młodych umysłach. Czasami tylko zaciskała i rozluźniała palce w geście zestresowania, przełykała mocniej ślinę i chowała się za plecami braci - naiwnie, nieroztropnie sądząc, że to przekona go do powrotu po tym, gdy zechciała, by odszedł.
Ale czy naprawdę tego chciała?
Chwil takich co wtedy, chwili takiej jak ta, gdy po przepełnionej rozkosznym zainteresowaniem nocy - zainteresowaniem, jakim szczerze obdarzyła kogoś innego w eufemicznym zachwycie sprowokowanym rytuałem - powrócił do najmniej oczekiwanej chwili, zachachmęcił w planach i wizjach, rozegnał pragnienia i emocje, nadając im własne imię, to pierwotne, które otrzymały przy swoistym narodzeniu, czy raczej rozbudzeniu. W tej jego obecności starała się nie pogubić, a jednak wystarczył moment dłuższej eksploracji, by spojrzenie skryło się na moment pod powiekami, głowa zniżyła do klatki, a warga trafiła pomiędzy zęby w niekontrolowanym geście. Mogła powiedzieć mu tyle, wykrzyczeć wszystkie kłębiące się niegdyś scenerie ponownego spotkania, powiedzieć tak wyjątkowo trudne słowo, które niosłoby wielkopomne katharsis. A rzuciła banał, który zebrał śmiech w otępiałym umyśle.
To idealna pogoda, by cię widzieć, Sophosie. — Odparła łagodnie, w pewien sposób kąśliwe, ta jednak nuta tkwiła w jej słowach od zawsze, doskonale znana i akcentowana w godnym kogoś sarkastycznego nucie. Ledwie szpileczka, wbijana zbyt często, by zdołał ją poczuć.
Ale chciałabym cię widzieć też zimą. — A śnieg przyprószyłby brązowe włosy, nadał im jeszcze większego blasku. Czy jej też pomógłby zejść po oblodzonych schodach, wyciągając skrytą w skórzanej rękawiczce rękę? W aktualnej pozycji daleko jej było wygodnej obserwacji, plecy zapragnęły dotyku, osuwając się w pełni na materiał koca, nie dbając o rozsypane na poduszkach włosy i zsunięty delikatnie z ramienia, bufiasty rękaw sukienki. Wewnętrzną dłoń ułożyła wzdłuż ciała, małym palcem odszukując znajomego ciepła chłopięcej męskiej skóry. Byli inni, oddani w ramiona starożytnej Meduzy, która jednemu ofiarowała bycie katem, drugiemu ofiarą. Tak oto miała zakończyć się ta historia, w której nadając mu skamieniałość - ochładzając ciało, potęgując ból spowodowany ledwie spojrzeniem, sama miała utracić spowitą wężami głowę, zapominając o genezie własnego, obłudnie bolesnego żywota. I gdyby tylko wiedziała, pragnęłaby odebrać mu ten ciężar, tak bowiem czyniła za każdym razem, pozwalając niegdyś boleśnie zranionemu sercu bić w objęciu żelazistych szwów: odebrałaby ból, odegnała nocne mary, nakarmiła wizją niesioną przez zwierciadło pragnień. Ale teraz, teraz mogła jedynie sięgnąć opuszką palca i pogładzić skórę jego palców, przywdziewając na ułożonej pośród złotych fal twarzy odcień zawstydzenia. Tak bardzo chciała go przeprosić, unieść się i objąć dłońmi zaostrzoną szczękę - miast tego, leżała niezmiennie i szkicowała w woluminach wspomnień perfekcyjne zarysowania twarzy, którą znała doskonale i poznać chciała na nowo. Gdy podbrzusze wypełniało znajome sprzed lat wrażenie, nogi podkuliły się łagodnie i zacisnąwszy kolana, pozwoliły na wrażenia przechodzące wzdłuż pleców. Oczy, niezmiennie pozostające w obrębie tych drugich - w odcieniu słodkich karmelków z drugiej klasy i oprawy pamiętnika spisywanego w trakcie trzeciego roku - pokryła szklista poświata odległych frazesów i bliskich marin goszczących na ścianach jej sypialni. Chciała, by po prostu tu był, dalej i dalej, nie odchodził już nigdy, choć sama o to poprosiła. Imogen, ta tutaj, niosła bowiem większy ciężar niż ból rozgoryczonej duszy idący za niechcianym dotykiem, za niewyobrażalną krzywdą - musiała znieść utratę, której wcale nie chciała, a która była jedynym ratunkiem przed tym, by nie obarczać innych swoim własnym cierpieniem. — Wiosną również... i jesienią.


ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Travers
Imogen Travers
Zawód : dama norfolku, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Szmaragdowy Zakątek - Page 10 A428b07e606913df291129e6d572399a
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t11409-imogen-travers https://www.morsmordre.net/t11423-rusalka https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t11713p15-komnaty-imogen#375795 https://www.morsmordre.net/t11714-skrytka-bankowa-2490#362359 https://www.morsmordre.net/t11457-imogen-n-travers

Strona 10 z 13 Previous  1, 2, 3 ... 9, 10, 11, 12, 13  Next

Szmaragdowy Zakątek
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach