Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Łąka przy plaży
Każdego dnia po zmroku czarodzieje oddają się tańcom i świętowaniu przy rozpalanych w lesie i na plaży ogniskach. Dziewczęta bawią się z chłopcami, którzy wyłowili ich wianki, pojawiają się zakochane pary, młodzież, a także dojrzali czarodzieje chcący nasycić się świąteczną atmosferą. Grają sprowadzeni przez organizatorów muzycy, wielu utalentowanych czarodziejów przynosi też własne instrumenty, a co jakiś czas wszyscy obecni śpiewają wspólnie zaintonowane przyśpiewki. Przy ogniskach świętują też pary, które zawarły małżeństwa w chabrowym rytuale - dziewczęta we wiankach z chabrów wita się entuzjastycznie, oklaskami.
W trakcie festiwalu przy ogniskach panuje radosna atmosfera, sprzyjająca nawiązywaniu nowych znajomości. Czarodzieje chętnie dzielą się otwartym alkoholem lub poczęstunkiem, dziewczęta mogą niespodziewanie zostać porwane do tańca.
Wśród świętujących czarodziejów krążą ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
W lokacji można opcjonalnie rzucić kością k6, by odnieść się do sytuacji losowej:
- sytuacje losowe:
- 1: Wpada na ciebie pijany młodzieniec, mocno popychając cię ramieniem. Spogląda na ciebie z zaskoczeniem i natychmiast zaczyna się kajać i przepraszać. Wyciągając w twoją stronę otwartą butelkę z ognistą whiskey, zachęca do wypicia wspólnej kolejki. Jeśli zdecydujesz się wznieść z nim toast, z radości wciśnie ci w ręce otwartą i pełną do połowy butelkę.
2: Jeśli jesteś kobietą - czujesz na sobie spojrzenie młodego chłopaka, który przez moment nie może oderwać od ciebie wzroku. W końcu podchodzi bliżej i wyciąga rękę, by poprosić cię do tańca. Wydaje się być lekko wstawiony i roztrzepany - zdaje się nie zauważać, czy jesteś w towarzystwie. Jeśli się zgodzisz, z entuzjazmu pocałuje cię w policzek.
Jeśli jesteś mężczyzną - czujesz na sobie spojrzenie ślicznej, jasnowłosej dziewczyny w wianku z dzikich kwiatów. Nieznajoma ma głęboki dekolt i krągłe biodra, a gdy tylko zerkniesz w jej stronę - puści ci perskie oko. Po chwili podchodzi w twoją stronę, by nagle chwycić cię za rękę i pociągnąć do tańca.
3: Rubaszny, rumiany czarodziej podchodzi do ciebie z butelką mocnego alkoholu. - Wypijmy brudzia! - proponuje, wznosząc toast. Wciska ci w rękę butelkę, a gdy się z nim napijesz - ściska cię serdecznie i soczyście całuje w obydwa policzki, na znak, że z nieznajomych zmieniliście się w przyjaciół.
4: Dziewczyna w zwiewnej spódnicy wiruje w samotnym tańcu, roześmiana i radosna, wpadając prosto na ciebie. Śmieję się do ciebie wesoło, przepraszająco ściska twoje ramię i odchodzi lekkim tanecznym krokiem.
5: Czujesz na skórze nogi coś mokrego, w pierwszej chwili wydaje ci się, że to po prostu fragment ubrania zamoczony w morzu lub ochlapany przez osobę, która z wody wyszła. Po chwili czujesz jednak wyraźnie, że to uczucie mknie w górę po twojej nodze, pod nogawką spodni lub pod płachtą spódnicy. To mała żaba, która wdarła ci się pod ubranie - i coraz trudniej będzie ci się jej pozbyć!
6: Podchodzi do ciebie niski młodzieniec o uśmiechu cwaniaczka. - Papierosy i skręty, w dobrej cenie. - proponuje szeptem, nachylając się do twojego ucha. Rozchyla torbę, w której widzisz paczki papierosów niskiej jakości (5 PM) i skręty z diablego ziela (5 PM/sztuka).
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:07, w całości zmieniany 2 razy
— A ty? Nie wyciągasz pochopnych wniosków? Nigdy? Wobec nikogo? — Nie wierzył w to; nie wierzył, że potrafiła doświadczyć przykrej rzeczy i po prostu wysłuchać cierpliwie drugiej strony, wyczekując wyjaśnień. Nie wierzył, że dzieliła się z każdym prawdą. Byli bardziej do siebie podobni niż chciała przyznać. Też reagowała impulsywnie, też poddawała się emocjom, tez biła na oślep i we własnej obronie kiedy tylko czuła się bezradna. Dziś był tego świadkiem. To był ich sposób na przetrwanie, na ukrycie się w trudnym świecie, zmierzenie z problemami. — Kiedy są pochopne? I kto to ma prawo zweryfikować? Jeśli je skonfrontujesz, ale nie zgodzisz się z tym, co wtedy? Wtedy zmienią tylko rangę na nieprawdziwe? Błędne? Bo inne niż kogoś? Wnioski to wnioski, każdy ma swoje. Tak jak lekcje, które z nich wyciąga — mruknął smętnie, nie spuszczając z niej wzroku. Nie był w tej chwili takim optymistą. — To wszystko opiera się na zaufaniu. Kiedy je do kogoś masz, łatwiej przyznać się, że źle postrzegasz świat. Ale kiedy ktoś cię zawodzi po prostu rozpaczliwie szukasz sposobu, by wypłynąć na powierzchnię. Złapać oddech — ściszył głos, spoglądając powoli w piasek. Tak się czuł, paradoksalnie nie przy Marcelu, a przy Eve. Chciał, by było inaczej, ale chyba już nie potrafił tego zmienić i nie miał w sobie niczego, co by go do tego pchało.
Zakaszlał, coś drapało go w gardle — pewnie po wczoraj. Poklepał się lekko po piersi; klatka wciąż go bolała przy głębokich wdechach i wydechach, coś tez kłuło go w żebrach. Uśmiechnął się do niej, a potem zaśmiał w odpowiedzi. Był jej też wdzięczny, że zgodziła się o tym z nią nie rozmawiać. Nie chciał tego; próbował. Próbowali dojść do wspólnych wniosków, do porozumienia. On też wiele nie rozumiał, nie rozumiał jej wizji świata i wspólnego życia już od jakiegoś czasu. Liddy tego nie zmieni, nawet jeśli przekaże jej jego myśli i uczucia. Nie rozumiała ich. Nie chciała ich zrozumieć. Przecież jej tłumaczył. To mogłoby się udać, gdyby była wola porozumienia, ale i jej nie było w żadnej ze stron. Podciągnął jedną nogę i oparł na ugiętym kolanie rękę, bawiąc si palcami. Nic się nie zmieni, nie. Pogodził się z tym już. I chyba tego nie potrzebował, nie łudził się. Potrzebował tylko spokoju. Mogli tak żyć. Egzystować obok siebie, trwać. Mogli się szanować, akceptować i robić swoje. Tak też mogli żyć. Nie mogli żyć w ciągłych pretensjach, fochach, naruszaniu granic, do których zbliżać się nie chcieli.
— A co jeśli nie wiem do czego? — spytał cicho, nie od razu obracając w jej stronę głową. Dopiero przy drugim pytaniu przeniósł na nią piwne tęczówki. — A co jeśli nie wiem czy chcę?— Czy to źle o nim świadczyło? Napewno. Mówiło wiele o tym, że był złym mężem, będzie złym ojcem. Tak jak zarzuciła mu przed dwoma dniami Kerstin Tonks. Ale to nie tak, że nie chciał o nich dbać. Był zmęczony nieustanną walką, przepychankami, trzymaniem gardy. — Czasem trzymasz się czegoś mocno i kurczowo, ale pomimo starań to wyślizguje ci się z dłoni i nie jesteś w stanie nic zrobić. — Trzymał się tego długo, długo o to walczył. Dopóki nie zamknęli ich w więzieniu było przecież dobrze, a potem się posypało. Bo się poddał. Bo przestał o nią zabiegać. Przestał udowadniać Eve jak będzie za nią ganiał do śmierci. I tyle wystarczyło, by zmienić cały świat.
Pokręcił głową, kiedy zaczęła tłumaczyć mu, o co chodzi w tańcu.
— W porządku — powiedział w końcu, wzruszając ramionami. — Rozumiem — mruknął ciszej. Nie zgadzał się z nią, a jej niechęci dopatrywał się znacznie dalej. Taniec był grą zmysłów, był przekroczeniem pewnej bariery intymności. Dla nich mógł tez być zabawą, jak wszystko inne. Nie potrafiła odnaleźć w tym przyjemności, bo nie odnalazła właściwego partnera, który mógłby ją poprowadzić. Może to było coś ważniejszego niż sądził. Może nie nadeszło, nie nadejdzie nigdy. A może pewnego dnia okaże się, że wcale nie rock and roll, ani jive, a śmieszne pląsy sprawią jej przyjemność. Po prostu z odpowiednią osobą, w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie w jej życiu. On patrzył na to inaczej; dla niego a może dla nich — młodych chłopców — to był sposób na znalezienie się blisko przy kimś innym. Na przypadkowy dotyk, na który można było przyzwolić. Na wyzwolenie emocji, na które nikt nie patrzył krzywo. To była przestrzeń, w której mogli się zatracić, być sobą. Wygłupiać, poczuć czyją obecność naprawdę. To nic, że to nie była przestrzeń dla niej. Widocznie miała ją gdzieś indziej.
— Więc skoro twierdzisz, że nie są w jego typie, a nie twierdzisz, że on nie jest w ich typie to oznacza, że byłabyś zainteresowana, gdybyś jednak była w jego typie... — wywnioskował powoli. — Moim skromnym zdaniem nieokrzesane, butne i niezbyt ładne rudzielce to właśnie to, czego teraz potrzebuje. I co jest w jego typie nawet jeśli jeszcze sam o tym nie wie — dodał z rozbawieniem, posyłając jej przeciągłe i sugestywne spojrzenie. Żartował, nie miał przecież pojęcia, czy mogliby na siebie spojrzeć inaczej niż jak na przyjaciół. Liddy była... nietypowa. Nie przypominała reszty dziewczyn, nie przyciągała wzroku i nie stawała się obiektem westchnień. Nie czarowała ani tańcem ani długim warkoczem, nie mamiła słodkim spojrzeniem i przypadkowym muśnięciem dłoni, ale on sam przy niej czuł się po prostu dobrze i był pewien, że jego przyjaciel miał tak samo. Nie musiał nikogo udawać, nie musiał grać ani zmyślać. Nie musiał się popisywać i hamować. Mankamentem był brak tańca, ale można było z nią się napić, pogadać i pożartować. Zapalić i powygłupiać. Pomówić o rzeczach ważnych i poważnych lub całkiem błahych i nieistotnych. I pomyślał w tej chwili, że to ważne. Jemu tego brakowało na co dzień. Zrozumienia. Chęci. Zainteresowania i świadomości, że ktoś chroni jego plecy, gdy trzeba. I ten zabawny, błyskotliwy i przystojny cyrkowiec z pewnością doceniłby to tak samo, jak on.
— Ten przyjaciel ma dość długonogich tancerek. Nie zauważył, kiedy z piersi wypadło mu serce i zadeptały je we wspólnych podrygach — szepnął cicho, w zadumie. Każda jedna wykorzystała jego dobroć i naiwność, zostawiając go z niczym. Każda jedna piękna i czarująca, pusta, próżna i bezwartościowa. Chciał dla niego szczęścia. Chciał widzieć go z błyskiem w oku, szczęśliwego, ale przede wszystkim zadbanego i zaopiekowanego. Zasługiwał na to, by znaleźć się w dobrych rękach. Chociaż na chwilę. Nawet jeśli poczułby ukłucie zazdrości, że straciłby go na trochę.
Jej utrapienie było widoczne i czy tego chciała czy nie, rezonowało na niego. Drażnił się z nią, zanim dostał bolesną nauczkę, droczył, myśląc, że...
— Sądziłem, że to list miłosny od jakiegoś złamasa — który ją zawstydził; skrępował, bo wydawała się być dziewczyną, która nie wierzyła, że coś podobnego może ją kiedyś spotkać. Nie chciała tego. Zakpił, jak kumpel, mylnie odbierając sygnały. Kiedy przyznała się, że to od brata wszystko się w jego postrzeganiu zmieniło. Spojrzał w stronę morza, czując jak mimochodem po plecach przebiegają mu ciarki. Nie wiedział, że miała aż trzech braci, ale nie potrafił skojarzyć, czy to jego brak uwagi czy jej niechęć w dzieleniu się tym. Milczał przez dłuższą chwilę, milczał pozwalając by cisza się zalęgła między nich. Szum morskiej bryzy wydawał się kojące, ale już nie dla niego. Były jak zły zwiastun, cisza przed burzą. Co miał jej powiedzieć? Przeprosić? Nie wiedział, ale chyba powinien. Prędko pojął, że to było ważne. Ważne i trudne, a przyjaciele nie drwili z trudnych spraw.
— Zmaścił, co? — spytał, spoglądając na piasek przed nimi. Iskrzył się w słońcu. Urwał na kilka minut. Całą wieczność. — Też mam brata, który... zmaścił. Nie raz, ale... wydaje ci się, że skoro dzieje się to regularnie to można przywyknąć, ale to nieprawda. To za każdym razem jest takie samo. A jednak jakikolwiek by nie był, gdziekolwiek by się nie znalazł i cokolwiek by nie robił... Jakoś tak... Lepiej myśleć, że się go ma, niż straciło na zawsze. Bo cokolwiek by nie zrobił pozostanie bratem. — Powoli spojrzał na nią, próbując złapać jej wzrok. Nie wiedział o Tedzie nic. O tym, co zrobił, a czego nie; nie wiedział czym zawinił i dlaczego nie była w stanie przeczytać listu od niego. Mimo to widział i był pewien, że jej zależało i właśnie to powstrzymywało ją przed otwarciem koperty i zapoznaniem się z jej treścią. Była zła, rozgoryczona. Bała się wytłumaczenia, które pewnie tak było. Przeprosin.
— Nie wiem, czy warto jest braciom wybaczać, bo oni zwykle na to nie zasługują... Ale czasem to jest po prostu potrzebne ich bliskim.— Nam. Wybaczanie braciom było potrzebne im bardziej niż tym starszym braciom. — A braci się nie traci, Lids.
Kiedy mieli rozpocząć wyścig do morza, nie pomyślał, że runą w fale. Wystartował, celując w Moore, ale była szybka i gotowa; odskoczyła w porę, a on padł twarzą w piach. Jeszcze raz, doznając przykrej i bolesnej porażki. Ból żeber rozlał się po całej jego klatce piersiowej, a oddech utknął mu w środku. Przewrócił się na plecy, by na nią spojrzeć z dołu i uśmiechnąć się niewyraźnie, głupio. Głupio mu było tylko dlatego, że się potknął. Na ratunek przybył jednak Marcel, który wyszedł z krzaków w towarzystwie psiaka. Wspomniał coś o sikaniu, ale pokręcił mu tylko głową. Blue doskoczył do niego podobnie jak najlepszy przyjaciel, ale zamiast skorzystać z jego pomocy wstania, ponaglił go do ruchu.
— Biegnij! Biegnij, do brzegu, w moim imieniu, biegnij! — popędził go , obsypując mu stopy piachem. — To Liddy! Biegnij! — krzyknął na niego, nie mając czasu, mu wyjaśnić, że miała na robi sukienkę i wyglądała... Bardziej powabnie. — Biegnij, Marcel, biegnij!
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
a perfectly put together mess.
is playing
tricks on you,
my dear
Lubiłam wygrywać. Nie tylko ze światem, ale z nim, lubiłam przejmować nad nim kontrolę, dopasowywać do własnego widzimisię, lubiłam, kiedy korzył się przede mną, bo to, czy pozwalał mi na triumf świadomie, czy naprawdę zasługiwałam na zwycięstwo, wcale nie było ważne. Liczyły się chwile słodyczy, to, że mogłam wtedy prężyć plecy jak zadowolone kocię i mruczeć nad rozszarpanym pęczkiem wełny, choć teraz pragnęłam jedynie wgryźć się w tuńczyka i roznieść go na strzępy, kiedy Victor opowiadał mi o ekscesach urządzanych przez naszego starszego brata. Człowieka poważnego, z odpowiednią pozycją, statusem i reputacją, ojca wrażliwego chłopczyka, magipsychiatry, który doglądał zdrowia psychicznego dobrze sytuowanych ludzi. Tak sobie umilał życie? Rynsztokową praktyką godną byle brudnego ćpuna?
- Chyba nie mówisz poważnie - warknęłam, rozjuszona. - Czy on pozamieniał się na mózgi z gnomem? Rujnuje swoje zdrowie, w imię czego? Chwilowego zapomnienia i głupiego uśmiechu przyjemności? O nie, tak na pewno nie będzie - oznajmiłam, opierając dłonie na biodrach. O diablim zielu wiedziałam tyle co nic, świadoma jedynie tego, że było używką niekoniecznie legalną i niekoniecznie odpowiednią dla kogoś pokroju Hectora i zamierzałam boleśnie wyperswadować mu z głowy takie pomysły. Aż rwałam się do spisania treści pojawiającej się w myślach, lecz list musiał poczekać; byłam zbyt zajęta sztyletowaniem Victora wzrokiem. - Mam nadzieję, że ty masz choć odrobinę więcej rozsądku niż on - burknęłam, ach, niedoczekanie. Jeśli istniało coś, co upadlało duszę człowieka, mogłam być pewna, że Victor sięgnie właśnie po to. Wyniszczał się, bo znał tylko ból. Znał destrukcję i torturę rozciągniętą na lata.
- Teraz z pewnością - mruknęłam nieco spokojniej, studząc rozgrzaną złością skórę tchnieniem rześkiego chłodu wzniecanego przez wachlarz. Chwile, gdy Vic wychylał się zza swojej skorupy i pokazywał mi swoje ciepło, były zbyt rzadkie, a jednak ceniłam je tak mocno właśnie przez to, że kolekcjonowałam ich każde wspomnienie jak coś cennego i ważnego. Tym był ten gest - bo nie sam prezent, ale myśl, która się za nim kryła. To, że wybrał go specjalnie dla mnie, przystanąwszy przy straganie, by wybrać z oferowanych dóbr to, co mogłoby mi się spodobać. - Takie masz o mnie zdanie? - parsknęłam w odpowiedzi na jego komentarz, rozweselona, ugłaskana, nieprzewidująca, że za chwilę zdepcze tę piękną chwilę i ukręci jej łeb.
A potem zastygłam. W niedowierzaniu, w strachu, w niepewności, w rozdarciu, zastygłam i patrzyłam na niego przez długą chwilę milczenia, obarczona ciężarem niespodziewanego wyznania. Noga Hectora? Zabójstwo ojca?
- Co ty mówisz? - podjęłam głucho, patrząc na niego szeroko otwartymi oczyma. - Nie możesz winić siebie za coś, co było wypadkiem. Hector spadł ze schodów. Ojciec się poślizgnął, był stary i niedołężny i zapewne rozkojarzony kolejną konspiracją. To nie twoja wina - zaprzeczyłam stanowczo i zbliżyłam się o krok. Nie wierzyłam. W to, że pasmo katastrof ciągnęłoby się za nim od tak dawna, że byłby zdolny prawdziwie zniszczyć tych, z którymi łączyła go krew. To nie to samo co odrzucanie nas i przytrzymywanie na odległość wyciągniętego ramienia, byśmy nie zajrzeli w głąb jego serca. - Ojciec cię krzywdził - dodałam cicho, wiedziałam o tym, Hector mi powiedział. - Jeden siniak za dużo i uwierzyłeś, że na to zasługujesz. Ale to nieprawda. Cierpiałeś, odważnie zaciskając zęby, ale nie ponosisz winy za każdą krzywdę, która przydarzyła się tej przeklętej rodzinie. On nauczył cię myśleć, że tak jest. Zostawił w tobie to przekonanie. A ja zabraniam ci tak mówić - rzuciłam płomiennie, kategorycznie, nie dopuszczając do siebie myśli, że to, co mi wyznał, było prawdą.
this man is dead.
- Jasne, że wyciągam, wiecznie się mylę. Szczególnie jak mnie poniesie… – powiedziała kwaśno przypominając sobie aż za dobrze ten przeklęty rodzinny obiad… - I nie powiedziałam, że to łatwe, ani jakieś oczywiste i że istnieje jakaś wyrocznia, która ci powie kto ma większą rację… Tylko że złość to kiepski doradca. W złości robimy i mówimy rzeczy, których potem żałujemy, chociaż może przez chwilę wydaje nam się, że czujemy ulgę.
To złudne, bo to wcale nie ulga. To zemsta, cios, który próbuje się zadać w rewanżu za zranienie. Krótkotrwała, dziecinna satysfakcja, że się "oddało". Potem jednak zazwyczaj przychodzą wyrzuty sumienia, że było się okrutnym dla kogoś, kto był ci kiedyś bliski. Czy nie tak właśnie było, kiedy wyrzuciła z siebie te wszystkie słowa przy stole? I czy tego samego nie zrobił Jim opowiadając o tym czego to Eve nie robi spędzając noce z jakimiś obcymi? Tak, faktycznie byli do siebie podobni.
- Ale kiedy emocje opadną można się na spokojnie zastanowić, może to z kimś przegadać i spojrzeć na całą sytuację nie tylko ze swojej perspektywy i... może trochę łagodniej podejść do sprawy? – zaproponowała ostrożnie. Zresztą nie to właśnie robili? Nie działało? Nie porządkowało trochę głowy?
- Wiem, Jim, wiem… - szepnęła, kiedy nadszarpnięcie zaufania przyrównał to do tonięcia, a po jej plecach przebiegły ciarki. Pamiętał jak rzucał się w wodzie na nią i na Marcela, kiedy rozpaczliwie próbował się wydostać na powierzchnię?
Zamilkła na chwilę rzucając mu przeciągłe, strapione spojrzenie. Miała ochotę go przytulić i tym wesprzeć, ale nie wiedziała czy powinna, czy Jim nie poczuje się od tego gorzej, uznając, że to z litości. Nie zrobiła tego więc.
A co jeśli nie wiedział do czego dąży? Wstrzymała na chwilę powietrze, wpatrując się w niego w milczącym skupieniu. A co jeśli nie wie czy chce to naprawiać?
Tym razem się nie powstrzymała. Z zawahaniem wyciągnęła do niego rękę i lekko chwyciła go za przedramię w geście wsparcia.
- A jak czujesz? – zapytała cicho, oszołomiona tym, że to nie brzmiało jak jej słowa. Jakby były echem czyichś, które kiedyś, dawno temu usłyszała od kogoś innego. Kiedy, od kogo i w jakich okolicznościach? W tej chwili nie pamiętała.
– Czasem nawet jak jesteś na straconej pozycji, ale czujesz, że trzeba walczyć, to to robisz nawet ze świadomością przegranej. Ale jak nie ma w tobie już nic, co pchałoby cię do walki… - nie dokończyła. – Jesteś silny, Jim, wiem, że możesz walczyć do upadłego i że byś to zrobił, ale jeśli czujesz, że to wbrew tobie, a ta walka niszczy i ciebie i ją, to czasami trzeba odpuścić. I masz do tego prawo. Oboje macie – powiedziała nie odrywając od niego wzroku. Tego się właśnie bała najbardziej, że z frustracji zaczną (a może już to robili?) wyżywać się jedno na drugim, ranić się nawzajem aż nie zostanie już nic z jej przyjaciół.
– Chciałabym wierzyć, że to jeszcze nie ten moment, że jeszcze dojdziecie do porozumienia i będziecie razem szczęśliwi, ale jeśli tak nie jest… może potrzebujecie czasu, przemyśleć to wszystko na spokojnie, zmniejszyć oczekiwania? Tylko nie dajcie się porwać złości, bo ja wiem, Jim, jestem przekonana, że żadne z was nie chce skrzywdzić drugiego – zakończyła trochę mocniej zaciskając palce na jego ramieniu, żeby zaraz cofnąć swoją dłoń.
Nie wiedziała czy ubrała to wszystko w dobre słowa, była kiepska w mowach i wyrażaniu uczuć, ale naprawdę jej zależało zarówno na Jimie jak i na Eve. Byli jej przyjaciółmi, kochała ich i nie chciała, żeby cierpieli. Ale jednocześnie nie bardzo umiała im pomóc.
Przynajmniej rozmowę o tańcu mieli już z głowy. Liddy pogratulowała sobie w myślach za przyrównanie tańca do kiecki, bo najwyraźniej to pomogło. Zaakceptował jej wyjaśnienia i miała nadzieję nie wracać do tematu już nigdy. Tak byłoby najlepiej.
Zmarszczyła brwi, kiedy jej tezę na temat dziewczyn podobających się Marcelowi, Jim odwrócił do góry nogami. No tak, nie powiedziała, że Marcel nie jest w jej typie... bo skąd mogła wiedzieć jaki jest jej typ, skoro nigdy się nie zakochała? A przynajmniej nie zrobiła tego świadomie?
Niby żartował, nawet na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu, ale intensywnie analizowała jego słowa. I swoje uczucia. Nigdy nie myślała o Marcelu w ten sposób.
- Ja... - zawahała się.
A może w tym tkwił problem? Może do tej pory się nie zakochała, bo nie brała pod uwagę przyjaciół? A może już była w nim zakochana, tylko tego nieświadoma? Przecież uwielbiała z nim spędzać czas, walczyłaby o niego do ostatniej kropli krwi i... no... Przecież łatwo byłoby się w nim zakochać. Z charakteru, z usposobienia, z wyglądu był... był świetnym chłopakiem, cudownym przyjacielem. Może Jim miał rację? Może warto było to przemyśleć, może warto było spróbować?
Serce zabiło jej mocniej. Potrafiła to sobie wyobrazić. Potrafiła sobie wyobrazić siebie u boku Marcela, szczęśliwych, roześmianych, walczących, mających mnóstwo przygód, otoczonych przyjaciółmi... Nigdy by się nie nudzili, nie byliby do siebie uwiązani, bo ufaliby sobie i się wspierali. Marcelowi wcale nie przeszkadzałyby jej krótkie włosy i chodzenie w spodniach, a jej, że obtańcowuje wszystkie panny na imprezach, wręcz przeciwnie: cieszyłaby się jego frajdą. To wyglądało nawet... nawet całkiem...
Ale nagle przebiegły ją lodowate dreszcze aż na skórze pojawiła jej się gęsia skórka. Po co Marcel miałby być z nią, skoro mógłby być szczęśliwy z jakąkolwiek inną dziewczyną, tylko ładniejszą, milszą i lepszą, z którą mógłby tańczyć do rana? I powinien z taką właśnie być, a nie z nią! Pasowali do siebie jak pięść do nosa, no i... w życiu Marcel by się w niej nie zakochał. Nie spojrzałby nawet na nią w ten sposób. To było głupie i groźne marzenie, bo kompletnie nieprawdziwe, a takie wizje były tylko proszeniem się o złamane serce.
Teraz wstyd jej było, że w ogóle, przez ten ułamek sekundy brała to pod uwagę. I pewnie Jim się domyślał o czym pomyślała, uch! Była żałosna, on tylko sobie żartował, a ona zaczęła sobie wyobrażać nie wiadomo co. Durna jesteś, Lidka.
Pokręciła głową.
- Chciałabym mu pomóc, Jim, naprawdę bym chciała... - powiedziała w końcu z westchnięciem, choć starała się, żeby nie było słychać smutku (smutku?! Już całkiem na głowę upadłaś!) w głosie – ale to nie wypali. Znaczy może wypalić, ale nie jako randka – podkreśliła kręcąc głową. – Jesteśmy kumplami – przypomniała tak zdecydowanie, jakby chciała o tym przekonać cały świat... nie tylko Jima… i siebie.
Chciałaby, żeby Marcel był szczęśliwy, był jej przyjacielem, chciała dla niego wszystkiego, co najlepsze... i właśnie dlatego zasługiwał na kogoś... na kogoś lepszego niż ekscentryczna kumpela. Jakkolwiek nie bolało ją serce jak o tym myślała. I czemu w ogóle bolało?! Skrytykowała się w myślach nim się odcięła od tych idiotycznych uczuć, które pojawiły się w niej z niewiadomego powodu.
Niestety potem było już tylko ciężej, bo kwestia Teda i jego listu też była tą, którą by najchętniej od siebie odsunęła i o niej zapomniała.
Uśmiechnęła się kwaśno, kiedy Jim przyznał, że myślał, że to list miłosny. Wolałaby list miłosny, jeden taki nawet dostała ostatnio, był dużo łatwiejszy do zignorowania niż pergamin, który zmięty spoczywał teraz w jej torbie.
Kumpel się nie odzywał dłuższą chwilę i była mu za to wdzięczna. Nie dopytywał, nie ciągnął jej za język, po prostu był obok, kiedy po raz pierwszy powiedziała komuś o tym głupim liście. Szum fal był równie kojący jak jego obecność. Ta cisza między nimi wcale jej nie przeszkadzała, mimo że raczej rzadko mieli okazję ją ze sobą dzielić. To miłe.
Niemniej jednak, kiedy się odezwał, uśmiechnęła się blado.
- Zmaścił – potwierdziła cicho. „Zmaścił” to zdecydowanie za łagodne określenie na to, co zrobił, ale może właśnie tak było lepiej? Może łatwiej było jej myśleć w takiej kategorii, bo wtedy aż tak nie bolało ani nie wywoływało w niej aż takiej złości.
A potem Jim zaczął mówić. Nie o Tedze, nie o niej, ale o sobie i swoim bracie, a to co mówił miało sens, miało naprawdę dużo sensu. I mimo tego całego kłębowiska negatywnych uczuć w stosunku do brata… cieszyła się, że jednak żył i miał się dobrze.
Spojrzała na Jima smutnymi oczami, kiedy i on na nią popatrzył. Powinna wybaczyć Tedowi bardziej dla siebie niż dla brata? Milczała jeszcze chwilę nim wypuściła powietrze i na chwilę, na krótką chwilę tak po prostu oparła głowę na jego ramieniu.
- Dzięki, Jimmy – powiedziała cicho i szczerze nim wróciła do pionu. Nie umiała zadeklarować, że wybaczy bratu, ale nie czuła też potrzeby żadnej deklaracji. Potrzebowała czasu, żeby to wszystko przetrawić, ale naprawdę była mu wdzięczna za to, czym się z nią podzielił. A może kiedyś… może kiedyś mu opowie całą historię. Ale nie dziś, dziś już chyba oboje mieli dość ciężkich tematów i trzeba było trochę przewietrzyć głowę. Wyścigi wydawały się doskonałe na początek, ale… no właśnie.
W porę odskoczyła w bok, a Jim runął na ziemię jak długi. W pierwszej chwili chyba nie do końca wiedziała co się tak właściwie stało, ale kiedy minęło jej pierwsze zaskoczenie całym przebiegiem wydarzeń, a przyjaciel przewrócił się na plecy i uśmiechnął głupkowato, zaczęła rechotać stojąc wciąż obok. Miał za swoje!
Prawie przeoczyła przy tym, że na skraju lasu pojawił się Marcel i dopiero kiedy Blue do niej dopadł, zorientowała się, że kumpel ich znalazł. W pierwszej chwili wprawdzie kompletnie ją zignorował, ale nie miała mu tego za złe, bo dalej się śmiejąc, schyliła się do psiaka, żeby podrapać go za uchem na przywitanie.
Uniosłaby pewnie brew i zmierzyła Marcela ostrzejszym spojrzeniem, kiedy jej się przedstawiał udając, że jej nie poznał, ale za bardzo była rozbawiona, a to rozśmieszyło ją jeszcze bardziej. Dopiero kiedy dorzucił te swoje pytania, przewróciła oczami. Oczywiście, nabijał się z tej jej kiecki, ale mógł wymyślić coś bardziej kreatywnego niż „och, czy ktoś widział Lidkę? Taka w portkach i koszuli”, bo to już słyszała mnóstwo razy. Skomentowałaby to nawet, gdyby nie to, że leżący Jimmy zaczął nawoływać Marcela do biegu z takim zaangażowaniem, że nie mogła powstrzymać kolejnego wybuchu śmiechu. Sama nie ruszyła się jednak z miejsca, bo przecież nie zostawią go tu samego w piachu, żeby ścigać się do się morza, bez przesady. Ale fakt, doping leżącego Doe’a był przezabawny. I nagle znikąd pojawiła się też Neala i kucnęła przy Jimie opowiadając o zaleceniach i choć Liddy ściszyła śmiech, żeby posłuchać sobie jej żartów, to rozbawienie nie mijało jej ani na moment.
- Dobra, Jim, koniec tego wylegiwania się, wyścig odwołany, czas uzupełnić płyny – odezwała się dziarsko, a że zignorował wcześniej rękę Marcela, to tym razem ona wyciągnęła do niego swoją. W tym samym momencie przypomniała sobie też słowa Marcela sprzed chwili i zamiast patrzeć na Jima, spojrzała na drugiego kumpla.
- Faktycznie się przeziębiłeś? – zapytała marszcząc brwi. – Źle się czujesz? Może Neala… Neala, umiałabyś coś zaradzić? – zwróciła się do przyjaciółki, która znała zaklęcia uzdrowicielskie. Na przeziębienie na pewno też jakieś było.
1, 2, 3
I'll be there
- A wy co?! - krzyknął do reszty, powoli i ze śmiechem wychodząc z wody; nogawki brudnych już spodni znów były mokre. Schylił się, podwijając je mocniej do kolan i otrzepując piasek, który zdążył przykleić się do mokrego materiału. Z daleka łatwiej było dostrzec jej sylwetkę w zwiewnej sukience, nie przypominał sobie, by kiedykolwiek wcześniej widział ją taką. Wyglądała inaczej. - Śniadanie było za ciężkie?! - wołał dalej, nie słyszał słów Lidds, uniósł za to ramię wysoko w powitalnym geście kierowanym do Neali, której wcześniej przy nich nie dostrzegł, a która chyba teraz dopiero do nich dotarła. Obejrzał się przez ramię, Blue dalej dzielnie pokonywał morskie przeszkody - ruszył z powrotem w kierunku przyjaciół. - Co wygrałem? - spytał, choć zdążył pojąć, że Jim sobie z niego chyba tylko zażartował. - Neala? Wszystko gra? - Wyścig z niewidzialnym przeciwnikiem, powabna Liddy, Neala przypominająca parobka, może jednak wczorajszy dzień też był tylko złym snem?
Festiwalowe rozluźnienie dobiegało końca. Stragany o tej porze były już częściowo pozamykane i pakowane, jakby handlarze chcieli mieć absolutną pewność, że zdążą ukryć się w domach nim nadejdzie świt, a wraz z nim koniec zawieszenia, koniec okresu błogiego rozluźnienia i względnego spokoju. Wraz ze straganami pustoszały także niektóre atrakcje, inne z kolei ― jak choćby zawody na arenie, czy proste tańce ― zyskiwały kolejnych chętnych, zupełnie jakby ludzie chcieli się wybawić na zapas albo wciągnąć w wir atrakcji tak mocno, by nie zauważyć wschodzącego słońca i idącej wraz z nim wojny.
Adda, właściwym sobie zwyczajem ignorowania niektórych problemów, starała się nie myśleć o tym co przyniesie nowy dzień. Chciała być tu i teraz całą sobą, chciała zatracić się w zabawie, w atmosferze, w krótkim tanecznym szaleństwie do którego raz po raz starała się wyciągać stale towarzyszącego jej Michaela, by i jego myśli skupić raczej na niej, nie na pracy, nie na wojnie, nie na tym, co będzie jutro.
Dzisiaj. Tylko dzisiaj miało znaczenie. Tu i teraz.
Kiedy po raz kolejny usiedli w trawie, nieco na uboczu, by odpocząć i pooglądać bawiących się ludzi, dołączyła do nich Hannah i tym samym randka ewoluowała w spotkanie towarzyskie na trzy głowy. Addzie udało się znaleźć jakąś bezpańską misę z miodem (niewiele ich już krążyło!) i zręcznie zarekwirować nim ktokolwiek się zorientował. Nie miała zbytnio okazji do poznania pani Moore ― jeśli nie liczyć tej krótkiej chwili na wiankach rzecz jasna ― ale była jej ciekawa i pojawienie się czarownicy na polanie uznała za oczywisty znak od losu i swoiste zaproszenie do zgłębienia tej znajomości. Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, jak ciepło ją przywitała na brzegu.
― Też nie poszłaś na wyścig? ― zagadnęła ją pogodnie. ― My się chyba trochę zagapiliśmy. Początkowo planowałam pójść tam jako zwykły widz albo żeby podpuścić obecnego tu pana Tonksa do wzięcia udziału, ale wygląda na to ― posłała Michaelowi długie spojrzenie spod rzęs ― że skutecznie odwrócił moją uwagę. Gdzie Billy tak właściwie? Kładzie spać Amelkę?
W zasadzie pora była taka, że dzieci powinny już kończyć dzień. A przynajmniej tak jej się wydawało; doświadczenie w tej materii wciąż miała przecież zatrważająco niewielkie.
Misa zaciążyła w dłoniach, chropowata powierzchnia naczynia przyjemnie drażniła opuszki palców. Adda upiła drobny łyk ― to był chyba jedyny alkohol od którego jej nie odrzucało na kilometr ― i przekazała miód w ręce Michaela. Ruch był leniwy, niespieszny, odzwierciedlał samopoczucie czarownicy.
― Podoba mi się twoja spódnica ― rzuciła w stronę Hannah z uśmiechem i nieśmiało musnęła materiał palcami ― to bawełna?
i jak kot muszę umrzeć
Treasures are always lost
Pleasures and rage combined
I'm watchin' you
Be careful with your moves
W szerokim uśmiechu i roziskrzonych oczach Addy widział radość z ostatnich godzin Festiwalu. Cieszył się z dobrego humoru żony, nie opuszczał jej boku, dał się—z przyjemnością, ostatnie dni przypomniały mu jak bardzo lubił tańczyć przed ugryzieniem—wyciągać na kolejne tańce i próbował śmiać się równie głośno... ale nie mógł. Odwróciła się sytuacja sprzed czterech lat. Tym razem to ona tryskała beztroską i żyła chwilą, a on wybiegał myślami w przyszłość. Czy podobnie czuła się na potańcówkach w Londynie, gdy proponował jej kolejne randki i atrakcje, a nią targał niepokój o mściwość Igora?
Czas mijał szybko, zbyt szybko, ale starał się kontrolować ile zostało do północy. Do końca zawieszenia broni. Jak może myśleć wróg, czy uderzą znienacka? Z jednej strony chciałby odstawić Addę jak najszybciej do domu, do skrytej pod Fideliusem Wrzosowej Przystani. Z drugiej - samemu wolałby zostać do końca Festiwalu, czując się współodpowiedzialnym za jego bezpieczeństwo. Kilka dni temu chciałby tu zostać razem z Addą, ale wiadomość o jej ciąży wywróciła jego postrzeganie odważnej i zdolnej żony do góry nogami. Jednego dnia widział w niej profesjonalistkę, która tak uparcie udowadniała mu swoją wartość, podwójną agentkę, opokę podczas akcji w Staffordshire i Lancaster—a drugiego kogoś, kto nagle zdawał się bardziej bezbronny, kobietę noszącą pod sercem jego dziecko. Świadomość tego, że jedno już utracili, pamięć o bólu Justine w podobnej sytuacji i smutek Addy w obliczu odkrycia przeszłości jej brata dodatkowo wzmagały jego czujność. Wiedząc, że mogą wrócić do domu późno, przezornie wziął ze sobą więcej eliksirów niż zwykle i magiczny kompas. Pił mniej niż w ciągu ostatnich dni Festiwalu i może dlatego spojrzał z dezorientacją na rubasznego mężczyznę, który w pewnym momencie wcisnął mu do rąk butelkę. Upił z rumianym czarodziejem niewielki toast, dał się pocałować w oba policzki i z uśmiechem dołączył do Addy na trawie. Obok leżała jego miotła, niedbale rzucona na trawę - obiecał żonie, że na koniec zobaczą jeszcze z góry ogniska.
Z uśmiechem powitał Hannah, zatrzymując wzrok na jej brzuchu nieco dłużej niż zwykle - wcześniej jej stan błogosławiony odrobinę go peszył, teraz z niedowierzaniem próbował oswoić się z myślą, że za kilka miesięcy Adda będzie wyglądać tak samo. Chyba. Oby. Czy powinni się pochwalić, tak szybko po ślubie? Czy to wypadało? A może taką wiedzę kobiety zachowywały dla siebie, dopóki nie było dużo widać? Nie wiedział, nie znał się.
-Może wody? - zaoferował Hannah bukłak z czystą wodą, odświeżenie od alkoholowych napojów. Samemu upił trochę miodu zaoferowanego przez Addę, a potem parsknął.
-Mnie, na wyścig konny? - uśmiechnął się z niedowierzaniem. -Nie ufam koniom. Ufam miotłom. - mruknął i zwrócił się do Hannah: -Myślisz, że po... no wiesz - odchowaniu dziecka i w ogóle... -...zaczniesz przyjmować jakieś zamówienia? - przydałaby się mu zwrotniejsza, lepsza miotła. -Billy lata na aetonanach? - zagaił, odwracając wzrok w stronę ognisk i udając, że odpowiedź nie wzbudzi w nim żadnych emocji. Być może to widok przyjaciela na skrzydlatym koniu przekonałby go do udziału w wyścigu. -Może jeszcze zdążymy dołączyć do kibicowania? - zaczął, ale urwał, bo Adda zaczęła rozmawiać o modzie.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 04.09.24 18:40, w całości zmieniany 1 raz
Addę i Michaela otoczył dziwny niepokój. Drzewa w oddali uchichły, ucichły trwy, zniknął zupełnie wiatr, a gdyby nie echo dobiegające z plaży i toczącego się tam wyścigu otoczyłaby was całkowita, przytłaczająca, głucha cisza. Aż nagle ptaki wokół poderwały się gwałtownie do lotu. Nie dwa i nie sześć. Niebo pokryło się setkami wnoszących zwierząt — mew ciągnących znad morza, nurzyków, wydrzyków, które przysłoniły stalowoszare sklepienie. Ptaki uciekały od wody, lecąc w pośpiechu, chaotycznie i głośno w głąb lądu. Kiedy wyjątkowy spektakl kolorów zastąpiła szarówka nadchodzącej nocy, a niebo roziskrzyło się pierwszymi gwiazdami, wisząca na firmamencie kometa rozbłysła intensywnym, oślepiającym blaskiem. Światło było tak mocne, że siedzące na polanie czarownice i czarodziej musieli zasłonić na chwilę oczy. Pojawiło się znikąd, niespodziewanie i nagle. A kiedy już wszystko zgasło, musieli przywyknąć do matowej ciemności. Przyzwyczajeni do obecności komety na niebie ludzie z trudem upatrywali w niej źródła świata, a jednak każdy kto tylko spojrzał w górę mógł zrozumieć, że zabrakło na nim nieodłącznego elementu — długiego, błyszczącego warkocza. Pozostała tylko mała iskrząca kropka, znacznie jaśniejsza od gwiazd, ale ciemniejsza i mniejsza od wstającego po drugiej stronie księżyca. Ziemia pod stopami zaczęła wpierw wibrować a potem niespokojnie drżeć. Piach na łące rozsypywał się na boki, drobne wydmy osuwały się ginąc w trawie, a zarośla trzęsły jak na silnym wietrze. Ptaki z nieba runęły na ziemię martwe. Kiedy trójka czarodziejów ponownie w niebo, ujrzała dziesiątki połyskujących gwiazd, ale wśród nich zgubili tę, która jeszcze chwilę wcześniej była wiszącą nad głowami kometą. Przedziwne zjawisko przyciągnęło uwagę na nieco dłużej, bo przecież wiedzieli, że nie tak wyglądało niebo każdej poprzedniej nocy. Dziesiątki, a może setki roziskrzonych gwiazd migały jak płomienie w oddali, ale wciąż patrząc i wsłuchując się nieruchomo w nachodzące przeznaczenie, Adriana, Michael i Hannah mogli dostrzec, że niektóre z nich powiększają, a potem powiększają wszystkie ale jedne szybciej od innych. Czy to było złudzenie? Czy jakaś fatamorgana? Czy zwariowali, czy padli ofiarą paskudnej klątwy? Wiele myśli mogło przychodzić do głowy, kiedy błyszczące plamki na niebie stały się kulami, za którymi ciągły się dziesiątki, a potem setki warkoczy podobnych do tego, który wisiał od pamiętnej lipcowej nocy. Ciemne niebo pojaśniało od gwiazd i ciągnących się za nimi świetlistych smug.
I tak rozpoczęła się Noc Tysiąca Gwiazd.
Spadały, jedna po drugiej, pokrywając całe niebo, które mieli w zasięgu swojego wzroku. Piękny i niecodzienny widok potrafił zatrzymać w miejscu i zachwycić, ale musiał także przerazić, uświadamiając, że połyskujące gwiazdy bardzo szybko zwiększały swoje rozmiary, aż w końcu jedna z nich stała się wielka jak księżyc. Płonęła. Zdawała się być kulą ognia, za którą ciągnęły się dymiące smugi przypominające ogniste burze. Leciała prosto na Weymouth, na plaże pełne ludzi, gdzie odbywał się festiwal lata, a stamtąd dobiegały krzyki paniki i przerażenia. Jakże potworny był dym, iskry, wyraźne eksplozje wewnątrz kotłujących się czarnych smug? Przez chwilę nie docierało do trójki czarodziejów nic. Tik tak. Tylko tykanie zegara. Tik tak. Jakby ktoś odmierzał czas. Tik tak. W sekundzie lub dwóch spadający meteor podwajał swoją wielkość, aż runął kilkaset metrów przed wami — w pobliżu plaży. Ziemia zatrzęsła się tak mocno, że nawet siedząc zachwiali się, choć w uszach była jeszcze tylko cisza, jeszcze przez chwilę temu z plaży dobiegał gwar. Impet uderzenia, który dotarł po chwili przewrócił całą trójkę prosto w trawę, a kłęby kurzu objęły wszystko wkoło. Cisza. Świszcząca, okropna cisza i pisk w uszach. Tyle słyszeli, nie widzieli nic więcej, bo wszystko wokół utonęło w kłębach szarego i czarnego dymu. Dopiero po chwili zaskoczył ich okropny i ogłuszający dźwięk, potworny huk. Świat się trząsł, świat dygotał. Wokół znów wszystko zamarło.
To nie był koniec. Noc dopiero się rozpoczęła.
Kidy kłęby dymu zaczęły się przerzedzać, po okolicy poniosły się krzyki, nawoływania i płacz. Wtedy też trójka Zakonników mogła spojrzeć w niebo raz jeszcze, z żalem doświadczając potwornego deja vu. Setki, dziesiątki a może tysiące identycznych gwiazd spadały na ziemię. Gdzieś w okolicy uderzyło coś mniejszego, nie wiedzieli jeszcze gdzie, ale jedno było pewne — nigdzie nie było bezpiecznie, a niebo dosłownie waliło się im na głowę.
Przed podjęciem się jakiejkolwiek aktywności fabularnej w tym okresie należy dopełnić swojego obowiązku w tym temacie (każdą postacią osobno).
Adriana - obrażenia tłuczone -15; obrażenia psychiczne -20
Michael - obrażenia tłuczone -20; obrażenia psychiczne -15
Hannah - obrażenia tłuczone -15; obrażenia psychiczne -20
Towarzystwo pomagało. Na widok Addy i Michaela uśmiechnęła się ciepło i promiennie. Była jej ciekawa, bardziej niż chciałaby przyznać. Intrygowała ją przez lakoniczne wspomnienia, zaserwowane przez Tonksa; przy to jak mówiła, jak się poruszała. Ni było w jej ruchach i gestach chaosu, zdawała si być uporządkowana i zaplanowana od początku do końca, a tym przyciągała uwagę, zyskiwała ją w ławy sposób. Nie musiała mówić wiele i nie musiała mówić głośno, by ściągać na siebie spojrzenia — niewiele takich osób w życiu poznała, a świeżo poślubiona pani Tonks miała być jedną z nich.
— Byłyśmy zajęte zbieraniem kwiatów, które będą bukietem dla zwycięzcy — wyjaśniła swoją nieobecność na wyścigu. Planowała dołączyć i zobaczyć, przynajmniej ujrzeć finał, ale córka Billa była tak zabsorbowana zadaniem, że straciły poczucie czasu. — Oczywiście dla nas będzie tylko jeden — dodała z rozbawieniem i pobłażliwością; nie kierowało nią ślepe zauroczenie. Była świadoma i wzruszona tym, że dla córki zawsze tata będzie wygranym, niezależnie od miejsca, jakie zajmie. Przyjmowała tę narrację z łatwością, jej tata też był dla niej wzorem. Też był ideałem małej dziewczynki. — O, proszę — przeniosła wzrok na Michaela z uniesioną brwią. — Spryciarzu. Tu masz pewną wygraną, co? — podpuściła go, ruchem głowy, wskazując na jego żonę. — Billy jedna się z bratem — odpowiedziała czarownicy i westchnęła. — Choć dla mnie to absurdalna forma zawierania pokoju, jeśli nie pozabijają się w trakcie wyścigu to poobrażają po jego zakończeniu — mruknęła, kręcąc przy tym głową. Billy bardzo chciał tego; chciał zgody między nimi. Nie odwiodła go od tego pomysłu, choć wiedziała, że tego wieczoru żaden z nich nie będzie w pełni zadowolony. Jeśli pozwoli Theo wygrać, stanie znów w jego cieniu. Tak bardzo zależało mu na tym, by go docenił, by czuł się zauważony, by brat był z niego dumny. Jak miał być, jeśli przegra? A jeśli jednak go pokona, urazi jego i tak popękane ego. Udowodni mu, że był dobry, że zasługiwał na uznanie i braterski uścisk dłoni, ale jak poczuje się z myślą, że pokonał kalekę? Pokonał go, przypominając, ż nigdy nie będzie tak dobry? — A Amelka już biegnie — dodała zamyślona, obracając się w kierunku łąki. Dziewczynka trzymała w dłoni garść kolorowych kwiatów, które zebrała dla taty. — Dziękuję.— Pokręciła głową Michaelowi z uśmiechem, przyglądając mu się podejrzliwie przez chwilę. Wciąż zdumiewało ją, jak bardzo zmieniła się perspektywa. Napomknięty temat wprawił ją w chwilową zadumę. — Chciałabym. Zamierzam. Billy obiecał mi miejsce w swojej szopie-tylko-dla-prawdziwych-mężczyzn — mruknęła wymownie i przygryzła policzek. Czy Adda wiedziała? Że mają tam swoje miejsce spotkań? Zerknęła na nią. — Jeśli wszystko dobrze pójdzie, będę mogła do tego wrócić. Och, dziękuję — Uśmiechnęła się szeroko do czarownicy. — Bawełna z domieszką lnu. Kupiłam ją w Plymouth, w takim niewielkim, przytulnym sklepie na rogu, ale nie mów Billemu— dodała z lekkim zawstydzeniem, mimo nieustającego uśmiechu. — Ale w nic się już nie mieszczę — dodała konspiracyjnie, zerkając na Michaela, dając mu do zrozumienia, że niczego nie słyszał, a podsłuchiwanie było wielce niegrzeczne. Nie wydawała pieniędzy na ubrania zbyt często; starała się radzić z tym, co miała, ale zmieniająca si sylwetka nie tylko z powodów praktycznych zmusiła ją do takiego marnotrastwo. Potrzebowała tego też dla poprawy własnego humoru, nie chciała by William o tym wiedział. — Zdradzicie mi, jak to wszystko się odbyło? Nie chcę być wścibska, ale... naprawdę umieram z ciekawości! — Uniosła barw wyczekująco, by po chwili obrócić się w kierunku dziewczynki. — Piękne kwiaty, skarbie, zaraz pójdziemy je wręczyć tacie, dobrze? — spytała Amelkę, która przycupnęła obok niej, poprawiając kwiecistą sukienkę. A potem wszystko potoczyło się prędko.
Jasny blask na niebie ją zdezorientował. Zamknęła oczy na dłuższą chwilę, a kiedy je otwarła, nie zwróciła uwagi na wszystkie zmiany wokół. Spojrzała w stronę nieba nie dostrzegając wyraźnego braku komety, za to pojawiając się gwiazdy przyciągnęły jej uwagę na dłużej. W jej sercu rósł niepokój, rosło zdenerwowanie, choć jeszcze nie potrafiła powiedzieć z jakiego powodu naprawdę — jej ciało już wiedziało, jej myśli nie dopuszczały tego wciąż do siebie. Gwiazdy przerodziły się w kule, a te w końcu błysnęły prawdziwym niebezpieczeństwem, które ku nim zmierzało.
— Powinniśmy...— Iść, ale nie dokończyła. Chwyciła Amelkę za rączkę, spojrzała na Addę i Michaela i podniosła się z ziemi, nie otrzepując spódnicy, do której przykleiły się zbłaźnili suchej trawy. Pana nieuchronność i bezradność wypełniła ją od środka, kiedy uświadomiła sobie czym to naprawdę mogło być. Spojrzała na dziewczynkę i chciała spróbować pociągnąć przyjaciół, ale nie zdążyła. Powietrze pociągła ją prosto na zimie, kurz pokrył wszystko wokół, a huk rozbrzmiał po chwili w uszach, ogłuszając całkiem na kilka chwil.
Kaszlała przez chwilę, dochodząc do sobie. Świat przed nią się trząsł, obraz przed oczami uskakiwał, ale wokół był tylko dym, a w ustach gryzący kurz. Co się stało? Kiedy to się stało? Nie wiedziała ile czasu minęło, kiedy podnosiła się z zima próbując dostrzec w unoszących się kłębach dymu cokolwiek. Dopiero po chwili coś zaskoczyło.
— Amelka? Adda? Mike? — wołała, kaszląc, rozglądając się dookoła, mrugała, byli obok, ale dostrzegła ich przez dym dopiero po chwili. Wpierw w oczy rzuciła się jej para czarodziejów. — Mike? — spytała, wyciągając do niego rękę, a zaraz potem spojrzała w drugą stronę. — Amelka? Amelcia? — spytała, widząc leżącą dziewczynkę. Z plaży docierały do niej jakieś hałasy, jak przez mgłę, ale nie pomyślała jeszcze o tym, ze był tam Billy. Patrzyła tylko na małą dziewczynkę, leżącą w trawie nieruchomo, pokrytą brudem, pyłem, piachem. — Amelka? _ szepnęła, podsuwając się do niej i wyciągając ku jej twarzyczce drżące dłonie. — Amelka? Kochanie? Obudź się — poprosiła ją cicho, nieświadoma, że z jej oczu lecą już łzy po zabrudzonych policzkach. — Amelka? Jestem tu, proszę, otwórz oczka — załkała, gładząc ją po policzku, nie myśląc, ni wiedząc, czy była nieprzytomna, czy cokolwiek innego, co nawet nie przeszło jej przez myśl. — Amelia — powiedziała ostrzej, obejmując małe ciałko dziecka, chwytając ją w ramiona. Miała taką śliczną sukienkę na sobie, w kwiaty. A bukiet dla Billego leżał rozsypany obok niej. — Pomocy!— krzyknęła nagle, biorąc dziewczynkę w ramiona. Nie widziała śladów krwi, nie widziała, czy gdzieś się uderzyła, nie wyglądała na ranną. — POMOCY! — krzyknęła ile miała sił w płucach choć przecież za jej plecami miała dwójkę przyjaciół. Próbowała wziąć ją na ręce, przytulić do siebie. Obróciła się do nich, próbując ją podnieść. Potrzebowała pomocy, ktoś musiał ją ocucić, sprawdzić, czy wszystko było w porządku. Potrząsnęła nią, ale nie reagowała, poklepała ją więc po policzku, spróbowała podmuchać jej w twarz. — Proszę, proszę — obróciła się do Addy; proszę zrób coś.
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
-Taniec będzie przyjemniejszy i dla mnie i dla Addy, a żaden - śmierdzący -skrzydlaty koń nie ucierpi. - roześmiał się, odnajdując w sobie wesołość. -Którym bratem? - wtrącił się, bo Moore'ów było wielu. -Mężczyźni muszą się czasem pokłócić albo wyładować żeby się pogodzić. - podzielił się filozoficznie, łaskawie zdradzając przed żoną i przyjaciółką męskie tajemnice. Z nim Billym też przecież tak było: miesiące spojrzeń spode łba i życia z ciężarem sekretu, o którym nie wiedział, że Billy o nim wiedział. A potem polatali na miotle, pobili się ze szmalcownikami, wypili dużo whiskey i voila!
Z ciekawością obserwował Addę i Hannah razem, sposób w jaki uśmiechały się do siebie i wymieniały te porozumiewawcze babskie spojrzenia. Brunetka i blondynka wydawały się od siebie bardzo rożne, ale miały w sobie jakiś podobny rys siły charakteru. On i Billy też byli zresztą jak ogień i woda, ale rozumieli się zaskakująco dobrze - czy i one odnajdą taką nić porozumienia? Był wdzięczny losowi za możliwość odpoczynku w towarzystwie ich obu - do niedawna nie wydawało się mu to możliwe. Sądził, że utracił Addę na zawsze i że nigdy jej nie wybaczy. Sądził, że Hannah już zawsze będzie się go bać i że przemiana w wilkołaka przy bezbronnej kobiecie też jest niewybaczalna. Czy to mocne relacje pomogły im przebrnąć przez to wszystko, czy to wojna pomogła zobaczyć pewne sprawy i emocje we właściwej perspektywie?
-Wtedy ta szopa nie będzie dla mężczyzn! - parsknął szczerym śmiechem. -Ale to dobre miejsce, jest przytulna, a ja mocno zużyłem swoją miotłę. Powiększył ją w końcu, szopę? - ostatnio była zagracona, ale posprzątali, a Billy roztaczał przed nim wizje świetlanej architektonicznej przyszłości. Wyłączył się, gdy zaczęły mówić o ciuchach, niepewny co powiedzieć wobec tych sekretów - skinął tylko głową na znak, że są z nim bezpieczne. Hannah wyglądała promiennie i nie wiedział, co bawełna albo brzuch mają do tego, ale bał się pytać.
Ożywił się na pytanie o ślubie.
-W środku nocy, wśród chabrów i pitnego miodu i były jeszcze takie runy... - zaczął opowiadać, próbując wyłowić wspomnienia z tamtej nocy, która zdawała się snem. Pamiętał stres towarzyszący mu przez cały wieczór i ulgę, gdy zobaczył Addę i szczęście, które czuł gdy wszystko dobiegło już końca. Uśmiechnął się ciepło do Amelki, kojarząc, że małe dziewczynki lubią historie o ślubach. Przynajmniej Kerrie lubiła. -Adda wyglądała pięknie, Kerrie płakała, Justine trochę się wstawiła... - roześmiał się i zerknął pytająco na Addę, ciekaw jak żona zapamiętała tamtą noc. Uśmiechnął się porozumiewawczo, bo pamiętał też jak świętowali potem, w namiocie, pijani miodem i szczęściem. Pamiętał błękitną farbę na jej twarzy, roztartą po nagiej skórze.
Pomimo wesołości i szczęśliwych wspomnień, czuł jednak dziwny niepokój. Coś na niebie przyciągnęło jego spojrzenie - zmarszczył brwi, obserwując dziwne zachowanie ptaków.
-...iść... - zgodził się z Hannah, zerkając z niepokojem na żonę. Odruchowo sięgnął po jej dłoń, a potem ziemia się zatrzęsła. Upadając, spróbował osłonić Addę - nie udało się do końca, ale przejął na siebie część impetu, boleśnie tłukąc lewy bark i plecy. Szok na moment zaparł mu dech w piersiach, kurz wdarł się do nozdrzy i oczu, zapach nie przypominał niczego, co byłoby dla niego znajome - bo znane mu zapachy morskiej soli i spalenizny splotły się w jeden, oszałamiający nadwrażliwe zmysły.
-Adda? Adda! - usiadł, wciąż obejmując ją ręką, z ulgą rejestrując, że jest w stanie podnieść się razem z nim. To tylko upadek, dlaczego więc serce na moment mu stanęło, dlaczego - szukając jej spojrzenia - był przez chwilę w stanie myśleć nie o dziwnych gwiazdach i gasnącej komecie, a tylko o życiu, które nosiła pod sercem?
Z ulgą usłyszał głos Hannah, też była przytomna, cała. Widząc strach w jej oczach uświadomił sobie, że samemu też jest przerażony. Wyciągnął do niej rękę, ale zanim zdążył ją chwycić, powietrze przeciął rozpaczliwszy krzyk. Amelka. Poczuł wstyd, że najpierw pomyślał o nienarodzonym dziecku, a nie sprawdził czy towarzysząca im dziewczynka potrzebuje pomocy.
Głos Hannah był rozpaczliwy, przerażenie na moment udzieliło się i jemu, ale prędko wstał i postąpił krok do przodu - oglądając się na żonę, czułby się pewniej, gdyby była tuż obok niego.
-Hann, pomogę, pozwól... - kucnął obok nich, pamiętając z kursu i akcji w terenie podstawy pierwszej pomocy. Podsunął dłoń do ust dziewczynki, poczuł na skórze ciepły oddech, zobaczył unoszącą się słabo klatkę piersiową.
-Jest nieprzytomna, jest tylko nieprzytomna! - zapewnił Hann, kładąc dłoń na jej ramieniu i wtedy coś uderzyło o ziemię, kilkanaście metrów dalej. Podniósł wzrok na niebo, niebo, które zdawało się walić. Otworzył oczy szerzej, odruchowo sięgnął do kieszeni, wymacał magiczny kompas. Kompas, którego wskazówka obracała się we wszystkie strony, jakby nigdzie nie było bezpiecznie.
Nigdzie nie było bezpiecznie.
Zacisnął palce na różdżce.
-Musimy uciekać! Trzymajcie się blisko, Adda, weźmiesz ją na ręce? - potrzebował rąk do czarowania, a Hannah zdawała się w zbyt zaawansowanej ciąży. -Jeszcze bliżej, spróbuję wyczarować tarczę, która obejmie nas wszystkich.... - niechętnie sięgał po tak mocne czary odkąd zauważył, że wyładowania magiczne w pojedynkach zdają się przyciągać Zło, ale teraz niebo skrzyło spadającymi gwiazdami i ogniem, a troska o żonę swoją i żonę Billy'ego (pamięć ich rozmowy z szopy podsycała jego niepokój, nic nie mogło się stać Hannah i Amelce, nie przy nim) przyćmiewała wszystko inne.
Can I not save one
from the pitiless wave?
A jak czujesz, pytała. Uniósł na nią wzrok. Nie był pewien, a jeśli był, okłamywał samego siebie ze wstydu, że nie chciał. Nie odważył się tego powiedzieć głośno. Zawiesił spojrzenie na jej niebieskich oczach — przypominały wodę w strumieniu, krystaliczną, zimną, jak rwący potok. Nie odpowiedział jej, obrócił głowę w bok, w drugą stronę. Przyjaźniły się; źle było jej o tym mówić. Nie chciał by miała go za drania — bo nim był, nim się stanie, kiedy powie prawdę głośno.
— Dzięki — szepnął po chwili. Jej słowa wiele dla niego znaczyły. Jej wiara w słuszność jego osądu i ewentualnej decyzji. Skąd w niej takie pokłady wiary? Nie miał pojęcia. Pozwoliła mu przez chwilę wierzyć, że mógł się do tego przyznać, ale zaraz potem zrezygnował. Jak by to wyglądało? Jak by to wyszło? Jakim byłby człowiekiem, jakim mężczyzną? Spojrzał na nią i uśmiechnął się blado. Czy czas mógł pomóc? Cokolwiek zmienić? Nie mógł. Wisiała nad nimi wizja przewrotu w domu, narodzin dziecka, które w niczym im nie pomoże, oddali ich jeszcze bardziej. Z jednej strony mogła to być nadzieja dla jednego z nich — Eve będzie mogła przelać na nie swoją wizję świata, (oby nie oczekiwania), zajmie serce i głowę, a on zajmie się czymś, będzie pracował więcej, by niczego im nie brakło. Ludzie tak żyli, dlaczego łudził się, że u niego może być inaczej? Była jego przyjaciółką, to miał być najlepszy wybór ze wszystkich. Mieli rozumieć się jak dawniej, wspierać po kres swoich dni. Dziś byli dla siebie całkiem obcy, nieznajomi, jakby pochodzili z dwóch różnych światów. I nie widział szans na to, by coś mogło się zmienić. Te wszystkie przeżycia, ten czas — zmieniły ich i nie było już powrotu. Przymknął powieki na moment, gdy zacisnęła palce na jego ramieniu w geście wsparcia, ale nie mogła wiedzieć, jak to wszystko wyglądało naprawdę, od środka. Czy znienawidziłaby go za to?
Randka z Marcelem, początkowy żart zaczął robić się poważny, dawał mu do myślenia. Jej wahanie było widoczne i na tyle poważnie, że nie odważył się zaśmiać, choć uśmiech zabłąkał się na jego twarzy. Była tak niepewna i przez chwilę dobrze widoczna, że po prostu patrzył jak na jej twarzy odmalowują się wszystkie emocje — od strachu, po zagubienie aż w końcu, beztroskę, jakby to jej się nie mogło przytrafić. Patrzył, próbując zrozumieć, co czuła, kiedy sama myślała, że nie czuje zupełnie nic. Myślała, a on prawie widział, jak w jej głowie otwierają się i zamykają poszczególne szufladki. Chciał je poznać, chciał zobaczyć co w nich jest, ale trudno było to przecież odkryć. Brew mu drgnęła, uniosła się nieznacznie w lekkim wyczekiwaniu.
— Zawsze można być kimś więcej niż tylko kumplami — mruknął; chciał ją sprowokować do wyzwań, ale nie naciskać zbyt mocno — widział, że swoją zaczepką i tak ruszyła machina. Dostrzegł, że się w tym gubiła, nie próbowała go oszukać — sama nie wiedziała, co o tym myśleć. Milczał więc znowu, dając jej chwilę na poukładanie tego i siebie. Byli kumplami, bo ona tak sądziła, czy bała się, że nic więcej z tego nigdy by nie mogło być? Po karku przebiegł mu dziwny dreszcz; był zaskoczony. Jej zastanowieniem, niepewnością, jakby coś było na rzeczy. Nigdy dotąd nie sam zastanawiał się, czy coś takiego mogłoby się stać; a co jeśli by się stało? Celine złamała Marcelowi serce, co jeśli randka Marcela i Lids mogła być na poważnie; złamałoby się ich więcej? — Kiedyś myślałem, że nie można lepiej. Wiesz... Być z przyjacielem. Przyjaciółką — poprawił się szybko. — Kimś kto od dane cię zna i akceptuje. Kto cię rozumie i śmieje się z głupich żartów. Ale nigdy nie wiesz, co się zdarzy— wyszczerzył się głupio, spoglądając w piach. Dziś już nie był pewien, dlatego przestał na nią napierać. Dziś po przyjaźni nie było nic poza wspomnieniami; nie było wspólnego śmiechu z żartów, zrozumienia, nie było ani akceptacji ani nawet znajomości. Eve go nie znała, a on nie znał Eve. Nie wiedział kim była dziewczyna, która wyglądała jak ona. Kim był on sam po tym wszystkim.
Jej brat schrzanił, jego brat chrzanił ciągle, odkąd tylko pamiętał. Nie wiedział, czy potrafił jej przekazać to, co chciał. Bracia zawodzili, bo ludzie zawodzili, ale w braciach pokładało się oczekiwania, dlatego to bolało tak bardzo. A jednak wybaczali im bez końca, bo przecież byli rodziną. Mieli tylko siebie.
— Kiedyś ci to wynagrodzi— podjął ze smutkiem, nie odrywając od jej oczu własnych. On czekał cały czas. Kiedy myślał, że to nastąpi wszystko trafiał szlag, ale nie przestawał marzyć. Ani o tym, że Tommy wróci i znów będą prawdziwą rodziną ani o tym, że w końcu z nią wygra. Bo zaliczał porażkę za porażką przy niej raz za razem. Nie znał jej braci, tylko z opowieści, nie wiedział jacy byli i jakimi motywacjami się kierowali. Nie chciał wysuwać pochopnych wniosków, które dziś przyniosłyby więcej szkody niż pożytku, ale nie musiała tego robić dla niego, jeśli na to nie zasługiwał. Ale ona zasłużyła. Na to by go mieć, a jeśli go ukarze to może go stracić. — Cokolwiek byś potrzebowała, wiesz...— zaczął nieskładnie i pokrętnie, nie wiedząc, jak powiedzieć jej, że naprawdę mogła na niego liczyć. Pewnie nie tylko na niego, na nich wszystkich, ale gdyby chciała pogadać lub coś zrobić — był do jej dyspozycji.
A potem już leżał tylko na ziemi, poganiając Marcela. Biegnij, bo taki był zakład, a przyjaciel ślepo pobiegł. Nie pytał po co, nie zadawał żadnych pytań, wierząc mu na słowo po prostu ruszył biegiem do wody. Próbował otrzepać piach z twarzy, zakłuły go żebra; nie miał pojęcia, że któreś pękło po wczorajszej reanimacji, nie połączył tego nawet ze sobą. Musiało boleć więc od uderzenia Moore chwilę wcześniej. Powiódł wzrokiem za biegnącym Marcelem, a potem obrócił głowę w stronę Neali, ale w pierwszej chwili jej nie poznał.
— Co... co ci się stało? — spytał patrząc na jej strój; zupełnie jakby się przebrała w ciuchy któregoś z nich. Uniósł brew jedną, mierząc ją wzrokiem, ale pamiętał o wyścigu, odwrócił więc głowę w bok, patrząc na Marceliusa, a potem na Liddy, która w ogóle nie ruszyła się z miejsca.
— O rety, Lids — zaśmiał się, patrząc jak stoi nieruchomo i powoli podniósł się na łokciach. Kiedy Sallow biegł ku nim z powrotem, zerknął znów na Nealę. — Nie, nic mi nie jest... Blue wpadł mi pod nogi, nie chciałem go stratować — wytłumaczył się kłamstwem; czy widziała jak było? Czy widziała, że Blue pojawił się później? Wzruszył ramionami. — Więc... odpoczywam teraz... — zapewnił ją i już miał podłożyć ręce pod głowę i ułożyć się na piachu, kiedy przyjaciel znalazł się tuż obok, więc zerwał się na równe nogi, z bólem i przelotnym grymasem i rzucił się na niego, stęknąwszy przy tym z bólu.
— Wygraliśmy!— euforia była jednak ważniejsza. Moore chciała się wymigać, ale nie zamierzał jej na to pozwolić. Puścił Marcela i pochylił się w jej stronę zaczepnie.— O, nie, nie nie, żadne odwołany, Liddy... Żaddne odwołany! — pokręcił głową z szerokim uśmiechem na twarzy. — Wygraliśmy! Wygraliśmy to! — krzyknął w euforii do Marcela i wyciągnął do niego rękę, żeby zbić z nim podwójną, górną i dolną piątkę. — Co, bałaś się, że sukienkę ci podwieje? — parsknął zaczepnie w stronę dziewczyny. — To był twój pomysł, mój sekundant dokończył bieg za mnie, po prostu przegrałaś.— Zaśmiał się raz jeszcze i klepnął ją po przyjacielsku, jak kolegę, w ramię. — Och, wybacz, pomyliłem cię z kimś — zmierzył ją wzrokiem i uśmiechnął się zawadiacko. — Co wygraliśmy? — spytał Liddy, poprawiając przy tym Marcela, ale nim zdążyła odpowiedzieć, sam to zrobił. — Pójdzie nam załatwić trochę bimbru. A potem rozłożymy się na piachu i nie będziemy nic robić aż do wieczora. Strasznie się nie wyspałem — mruknął, próbując sobie przypomnieć, jak to się wczoraj w ogóle stało, że wrócił do namiotu. — Zamieniłyście się ciuchami? To jakiś... eksperyment? Zbieracie o sobie opinie? Możemy... wystąpić w roli ekspertów...— zaproponował, otrzepując spodnie z piachu, dopiero po chwili schylając się do Blue, by go zawołać i wytarmosić.
maladilem baxtale Romensa
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
Zbieranie kwiatów wydawało jej się zajęciem bardzo uroczym i niewinnym, a świadomość, że Amelia nie widzi zwycięzcy w nikim innym działał na Addę w sposób drastycznie rozczulający. Przez krótki moment zastanowiła się, czy jej dziecko będzie spoglądać na Michaela w podobny sposób, upatrując w nim wzoru, złotego lwa, którego widziała w nim ona sama. Myśl, wyobrażenie tego, co mogłoby być za parę lat, przywołało uśmiech na jej wargi. Nienachalny i delikatny, skierowany bardziej do własnych myśli niż do otoczenia.
Przekonają się o tym sami. Już za parę lat. Innej wersji przyszłości nie chciała brać pod uwagę.
Na wieść o tym, że Billy ma brata, uniosła lekko brwi, ale nie wtrąciła się do rozmowy. Najwyżej potem podpyta Michaela o szczegóły.
― Ale ładne kwiatki ― zwróciła się pogodnie do Amelki ― a nie chciałabyś ich przewiązać czymś ładnym, żeby się nie pogubiły? ― Sięgnęła do kieszonki wszytej w sukienkę i wydobyła stamtąd wstążkę, którą jakiś czas temu nosiła na nadgarstku. ― Zobacz, pasowałaby. Chcesz spróbować? ― dodała. Chciała się z nią zaprzyjaźnić, zapaść w pamięć jako ktoś miły, pozytywny, ale też nienachalny. Już na brzegu, na wiankach, zauważyła, że Amelka bywa trochę nieśmiała.
― Szopa tylko dla prawdziwych mężczyzn? ― podłapała; w tonie przebrzmiewały nuty pełne rozbawienia. Widziała, że we Wrzosowej Przystani była jakaś szopa, ale jeszcze się tam nie zagłębiała; może ona też była tylko dla mężczyzn? ― Też masz taką? ― zwróciła się do męża, a zawadiacki błysk w oku nie wróżył absolutnie nic dobrego ani mieszczącego się w ramach ogólnie przyjętej przyzwoitości.
― Będę milczeć jak grób ― odwzajemniła uśmiech Hannah i zniżyła ton do konspiracyjnego szeptu ― ale musisz mi koniecznie pokazać ten sklep. ― Choć sama starała się trzymać zawartość swojej szafy w ryzach i nie dokonywać bezsensownych zakupów, to lubiła oglądać nowe rzeczy i mieć rozeznanie w tym, który handlarz oferuje najlepszy stosunek ceny do wartości, by w razie konieczności wiedzieć, gdzie się udać.
Pierwszy o ślubie wypowiedział się Michael, a Adda na moment odpłynęła myślami do tamtej nocy. Do altany na wybrzeżu, tajemniczych wiedźm i jeszcze bardziej tajemniczej przysięgi złożonej w obcobrzmiącym języku.
― Złączyliśmy tam nie tylko swoje losy, ale i krew ― odezwała się w końcu, wracając do tego co tu i teraz ― wiedźmy związały nas tajemniczą przysięgą, miałam wrażenie, że nawet otaczajaca nas natura i cztery żywioły odpowiadają na ich wezwanie. To była bardzo… dziwna chwila. Pełna tajemnic i magii, ale też zaskakująco właściwa. ― Sięgnęła po dłoń męża i zacisnęła na niej palce, wypełniając nagłą potrzebę dotyku. ― Nie zamieniłabym tej ceremonii na żadną inną.
I tego co po niej też bym nie zamieniła, dodała w myślach, pilnując przy tym własnej miny, choć Michael za dobrze znał ten uśmieszek i mógł się bez przeszkód domyślić, co takiego Adda ma w tym momencie na myśli.
Wesoły temat rozmył się jednak w dziwnym poczuciu nienaturalnego niepokoju; dostrzegła, że Michaela też to dotyczyło. Wyczuł coś, co nie pasowało do aury, coś złego, coś, co nie powinno mieć miejsca na tych ziemiach. Jakby na potwierdzenie tych podejrzeń ― zaraz ucichła także okolica. Szum drzew ustał, trawy umilkły, tylko echo gonitwy rozlewało się po polanie, wyłamując się z martwej ciszy. Adda czujnie rozejrzała się po bokach, wymieniła spojrzenia z Michaelem i już-już miała się podnieść i zasugerować oddalenie się z tego miejsca, kiedy z drzew poderwały się ptaki. Dziesiątki czarnych, drobnych kształtów przesuwało się po nieboskłonie byle dalej, byle w głąb lądu, jak najszybciej, bez ładu i składu, w prawdziwym chaosie pełnym pierwotnego strachu przed nieuniknionym.
― Nie podoba mi się to ― mruknęła, ale jej głos utonął w ptasich krzykach, nikt jej nie usłyszał.
Niebo rozbłysło nagle oślepiającym światłem, Adda natychmiast odwróciła głowę, osłoniła twarz ramieniem, nie chcąc ryzykować utraty wzroku, ale kiedy tylko światło zelżało, podniosła powieki, rozejrzała się ponownie. Było… ciemno, zdecydowanie zbyt ciemno, a przed oczami tańczyły jej kolorowe plamki. Co się stało? Co się…
Poderwała głowę ku górze, intensywnie szukając wskazówki w postaci komety i księżyca, ale… był tylko księżyc. Samotna, blada tarcza nabierająca coraz okrąglejszych kształtów, a po drugiej stronie ― jaśniejąca kolorami kropka. Nic poza tym.
― Mike… ― Nie mogąc oderwać spojrzenia od nieba, na oślep szukała jego dłoni, chcąc się upewnić, że nadal był obok, że widział to samo, że nic jej się nie przywidziało i nie przyśniło. Ziemia zaczęła drżeć i wibrować, ptaki pospadały w dół jak kamienie, z trzęsących się drzew opadały liście, choć to przecież nie była jeszcze ich pora. Adda w głębi ducha czuła, że powinna się ruszać ― oni wszyscy powinni ― że to był czas na ucieczkę, nie na analizę nieboskłonu, ale… ale nie mogła się ruszyć. Nie potrafiła. Wmurowało ją w ziemię, zapuściła korzenie, a gardło objęła lodowata pętla strachu, gdy zauważyła tysiące kolorowych kropek. Te nabierały masy z każdą sekundą, a im większe były, tym mocniej wariowała ziemia, tym większa była chęć ucieczki.
― Powinniśmy… ― wydukała nieskładnie, głucha na słowa innych i zahipnotyzowana jaśniejącymi odłamkami, choć ciało już wiedziało, że to pora na odwrót, na szukanie schronienia, a nie na gapiostwo. Podświadomość krzyczała, nakazywała ucieczkę, ale wciąż nie potrafiła się ruszyć; kończyny zdawały się nie należeć do niej, umysł zaciął się na wizji końca. Bo to był koniec. Koniec świata.
Pierwszy odłamek rąbnął w ziemię z niebywałą mocą, od razu ściągając wszystkich na ziemię. Adda z opóźnieniem odzyskała władzę we własnym ciele, nieporadnie zasłoniła głowę ramieniem, ale i tak znaczną część impetu uderzenia przejął na siebie Michael. Otoczenie wypełnił wirujący pył, w uszach piszczało, w ustach czuła krew ― musiała chyba przygryźć wargę albo policzek przy padaniu. Usiadła, choć nie bez pomocy, w głowie jej się kręciło, pisk powoli ustępował, tańczące, kolorowe plamki wirowały, utrudniając rozeznanie się w sytuacji. Błądziła spojrzeniem gdzieś ponad ramieniem Michaela, trudno jej było zmusić się do zapanowania nad słabościami własnego ciała, ale w końcu udało jej się zogniskować wzrok na jego twarzy.
― Mmm ― mruknęła nieskładnie i skrzywiła się, przełykając krew. Definitywnie policzek. ― Nic mi nie jest… ― dodała przytomniej. Bezwiednie dotknęła brzucha, ale brak bolesnych sygnałów odebrała jako dobrą wiadomość.
― Hannah? ― zwróciła się do czarownicy, dopiero teraz, ze sporym opóźnieniem, rejestrując, że słyszała jej wołanie. ― Amel… ― Spojrzenie Addy przeskoczyło w stronę dziewczynki i momentalnie zbladła, widząc jej bezwładne ciałko i rozsypany bukiet kwiatów. Nie zdążyła jednak nic zrobić, Hannah wzięła dziewczynkę w ramiona; dostrzegała desperację w jej próbach obudzenia Amelii, słyszała żal, ostrzeżenie, dojmujący smutek, może niedowierzanie. Nie znała się na pierwszej pomocy, szkolenie w tym zakresie odbyła dawno temu, a jako jednostka szpiegująca, trzymająca się z dala od głównego pola walki ― do tej pory nie musiała sięgać po tę wiedzę. Na szczęście, Michael zachował zimną krew, zaraz dopadł do Amelii, sprawdził jej funkcje życiowe. Nieprzytomna. Jest tylko nieprzytomna.
― Nie możesz jej nieść ― zwróciła się do ogółu; Michael potrzebował obu rąk do czarów, z ich trójki był najbardziej biegły w magii. Hannah z kolei nie powinna nic dźwigać, a choć dziewczynka nie wyglądała na przesadnie ciężką (ile mogła ważyć? 20 kilogramów? Więcej? Mniej?) to Adda wiedziała, że samotnie nie poniesie jej przez zbyt długi okres.
― Wezmę ją ― zdecydowała i bez zwłoki wyciągnęła ręce po Amelię. Gdy ją podniosła, poczuła jak protestują barki, mięśnie ramion zadrżały zdradliwie, w dole kręgosłupa poczuła znajomy ucisk, taki sam, jak wtedy, gdy dźwigała stare pudła z książkami. Głowa Amelii bezwładnie spoczęła na jej ramieniu, Adda jedną ręką otuliła jej drobną sylwetkę, drugą podtrzymywała ją od dołu, pod pupę. Chwyt był wygodny, działanie na fali adrenaliny nieco maskowało kiełkujący w ramionach dyskomfort.
― Poniosę ją tak długo, jak będę mogła ― sapnęła ― potem… potem coś wymyślimy.
i jak kot muszę umrzeć
Treasures are always lost
Pleasures and rage combined
I'm watchin' you
Be careful with your moves
― No pewnie ― potaknął ochoczo, z błazeńskim uśmieszkiem przyklejonym do ust ― jestem uosobieniem zdrowego rozsądku i prawych wartości, zapomniałaś? Nie zrobiłbym nic podobnego ― zapewnił gorąco, choć wątpił by uwierzyła, raczej czekało go pełne zwątpienia spojrzenie, ewentualnie cięta riposta. Zresztą, co więcej mogła mu zrobić? Obrazić się? Powiedzieć, że jak tak dalej pójdzie, to zostanie marginesem społecznym? Victor miał ochotę zaśmiać się gorzko i pokręcić głową; w jego mniemaniu nie było już argumentu czy obelgi, która mogła coś zmienić. Był marginesem i był elementem rynsztoka. I czasami ― jak teraz ― było to zajebiście wygodne.
Wydawało się jednak, że podarek ― o ironio ― nieco ostudził jej zapał do przepychanek słownych. Ba, prezent chyba wybił ją z rytmu, zaskoczył tak, jak rzadko co zaskakiwało. Victor uśmiechnął się pod nosem, zadowolony z przebiegu spotkania. Chwila szczęścia i sielanki nie potrwała jednak długo.
Widział jak zastygła w bezruchu, widział jej minę i malujący się w oczach szok i strach. Nie istniała chwila, której by nie spierdolił w ten czy inny sposób ― był pod tym względem przeklęty, nie widział innej opcji. Po co jej to mówił? Po co się odzywał? Tamta historia ― a wraz z nią parę innych ― nigdy nie powinna ujrzeć światła dziennego. Tajemnica śmierci ojca miała utonąć w zapomnieniu i głębokim cieniu schodów, podobnie jak szczegóły ostatniej nocy Beatrice i pełna niespodzianek potyczka Evansa.
― Wypadek ― mruknął po niej, ważąc słowo, smakując je. Każdemu wydarzeniu można było przypiąć łatkę wypadku, przecież sam o to zadbał. Mniej lub bardziej świadomie, ale im dalej w las, tym zbrodnie były doskonalsze.
Spojrzał na Letę z dziwnym przygnębieniem, błękitne oczy zdawały się przygaszone, okropnie puste, jakby nie tkwiło w nim już nic więcej. Pusta skorupa z wypaloną duszą. Czekał na wyrok, na to, aż w końcu Leta połączy kropki, uwierzy, aż zobaczy w jej oczach to, czego tak pożądał i czego nie chciał oglądać. Ostateczne rozczarowanie, niechęć, może strach. Wydawało mu się, że w powietrzu krążą słowa, które kończą tę relację, że wraz z kolejnym wdechem wślizgną się pomiędzy jej myśli i uciekną z kolejnym wydechem.
Zamiast tego ― zrozumienie. Dziwne, pokrętne, niechciane. Skąd w ogóle wiedziała o tym, co robił z nim ojciec? Była zbyt mała żeby pamiętać, potem przecież Anselm się jej pozbył. Skąd…
Ach tak.
Victor zmrużył oczy i powoli cofnął się o krok, wracając do poprzedniej odległości, niwelując jej próbę zbliżenia się, ignorując przyjemne usprawiedliwienie.
― Nie masz pojęcia o czym mówisz ― powiedział cicho, zimno. ― Nie masz o niczym pojęcia. ― Cofnął się znów, aż jego sylwetkę objął cień pobliskich drzew. Dlaczego tak łatwo przyszło jej zanegować te słowa? Przecież wiedziała, doskonale wiedziała, że buja się po Nokturnie, że tam jest jego nora. Wiedziała, że nie zarabia na siebie legalnie, choć nigdy nie określił dokładnie swojej profesji. Dlaczego odmawiała sobie zdrowego rozsądku i dlaczego…
Przecież wiedział dlaczego.
Cofnął się jeszcze o krok.
Wiedział i to był najgorszy sekret ze wszystkich, które przyszło mu nieść.
|zt
— Wygospodaruję wam męski kącik bez zasłonek, dywaników i bibelotów, daję słowo — szepnęła konspiracyjnie, próbując zachować powagę, ale to było niezwykle trudne. — Tak, wspaniale wyszło! — przyznała z większą ekscytacją, bo to, czego dokonał wprawiało ją w podziw i dumę. Zawsze wiedziała, że miał smykałkę do takich rzeczy, zawsze lubił majsterkować i choć z wieloma problemami nauczyła radzić sobie sama, lubiła prosić go pomoc choćby tylko po to, by go w coś zaangażować i móc mu się przyglądać, gdy walczy z problemami codzienności, uszkodzonymi klamkami, czy spadającymi obrazkami ze ścian. — Musisz koniecznie wpaść i zobaczyć. — Skoro był ciekaw, z pewnością oczekiwał zaproszenia do oceny efektów.
Kiedy Amelka usiadła koło niej, zaczesała jej wypadające kosmyki za ucho i spojrzała na Michaela, by na chwilę zamilknąć i z przejęciem wysłuchać relacji z ich ślubu. Romantycznego, tradycyjnego. Gdyby nie ciąża być może też zdecydowaliby się na to z Billym. To, o czym opowiadali — bo spoglądała na nich oboje z błąkającym się na ustach nieco rozmazanym uśmiechem — brzmiało romantycznie, pięknie. — Trochę niecelnie, jak w bajce — szepnęła. Chciała usłyszeć więcej, miała tak wiele pytań — o sukienkę, o to jak się czuli, jak wyglądali, jak się czują teraz, ale nie zdążyła zadać żadnego.
Przez chwilę myślała, że świat się skończył, a nieprzytomna dziewczynka, którą przyciskała do siebie przysłoniła jej wszystko dookoła. Nic nie było ważne prócz niej, prócz tego, by otworzyła oczy, by żyła.
Kiedy Mike zjawił się obok, zanosiła się płaczem, nie potrafiąc uspokoić — czując bezradność, bo nie miała pojęcia w jaki sposób mogłaby jej pomóc, w jaki sposób powinna ja ocucić, sprawdzić, czy wszystko w porządku. Bała się ją obrócić na plecy, a jednocześnie trzymała ją w ramionach bojąc się puścić. Uniosła na niego spojrzenie, nie będąc pewną czy może mu zaufać, a przecież nie miała alternatywy, nie miała wyjścia — każde jego zdanie, które jej się nie spodoba zrzuci na karb jego niewiedzy, złej woli, niechęci lub opieszałości; prawda była jedna, prawda musiała być taka, jaką chciała teraz słyszeć. Musiała wiedzieć, że nic jej nie dolegało, ż wszystko będzie w porządku, ale jeśli tak, dlaczego miała zamknięte oczy? Wstrzymała oddech na moment, czekając na opinie, na werdykt. Parzyła jak nachyla się nad nią, a potem... Nieprzytomna, była nieprzytomna. Przecież to wiedziała, widziała to. Tylko. Tylko, żyła, to było najważniejsze. Zaszlochała krótko, ale zaraz potem spięła się w sobie, bo wokół wszystko drżało, ziemia się trzęsła. Zakaszlała, pył osadzał się na podniebieniu, miała go wszędzie pełno, nawet w nosie, ale dopiero teraz, kiedy opanowała spazmy płaczu była w stanie pojąć co się działo.
Spojrzała na Adę niepewnie, przez chwilę myślała, że mogła ją wziąć, chciała wziąć Amelię, potrfafiła, a po chwili dotarło do niej, że o nie był najrozsądniejszy pomysł.
— Co mam zrobić? — spytała Michaela, był autorem, działał w sytuacjach kryzysowych, napewno wiedział. — Mogę... mogę ci pomóc? — spytała, ogniskując na nim zapłakane oczy. Kiedy Adda wzięła dziewczynkę w ramiona, przetarła prędko mokre od łez policzki i spojrzała w bok, uświadamiając sobie, że gdzieś tam w pyle, kawałek drogi stąd w okolicach Durdle Door był Billy. Sekundy przeczesywała wzrokiem okolicę, jakby spodziewała się do dojrzeć zaraz na miotle; czuła instynktowną potrzebę ruszenia na poszukiwanie, ale nie mogła. Obróciła głowę w kierunku czarownicy, pomagając jej ułożyć dziewczynkę w ramionach, wstała razem z nimi. Teraz ona była najważniejsza, mała Amelka. Musieli zapewnić jej bezpieczeństwo. Ona musiała zapewnić sobie bezpieczeństwo — po raz pierwszy w życiu pomyśleć o sobie, bo od jego przeżycia zależało przeżycie dwójki dzieci. Córki Williama i tego nienarodzonego, które nosiła pod sercem. Poprawiła jej główkę na ramieniu Ady, jej rączki, zaraz potem sięgnęła po różdżkę wetkniętą w skórzany uchwyt.
— Cito maxima— wypowiedziała wyraźnie, celując różdżką w siebie; wiedziała, że spowolni ich w tym pochodzie, była w ciąży — i choć bieg jej nie służył, za chwilę mogło się to okazać walką o życie; być albo nie być. Nie zatrzymywała się, ruszyli przed siebie, co rusz obracała się za siebie. — Spróbuję jeszcze z tobą, dobrze? — spytała Addy, starając się iść tak szybko, jak tylko mogła. Cito maxima [/b]— wyrecytowała, kierując kraniec różdżki w czarownicę. — Na jarmarku powinny być świstokliki, może... może... — zaczęła, ale dym się przerzedził na tyle, że ujrzała wokół siebie połyskujące złotymi kulami niebo. Jęknęła cicho, na chwilę przystając. Czy gdziekolwiek mogło być bezpiecznie? — Musimy... Musimy... Szybko. Musimy szybko dotrzeć do świstoklików. Musimy szybko poszukać bezpiecznego miejsca! — Ruszyła przed siebie, lekkim truchtem, trzymając się dłońmi za brzuch, nie chcąc nadwyrężać mięśni, napinać brzucha. Kierowali się w stronę zwijających się straganów, części głównej festiwalu. — Zdążymy...— szepnęła, czując jak oczy zaczęły ją piec. Gdzie był Billy?
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
'k100' : 97
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset