Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset


Brzeg

Organizowane w Weymouth pod przewodnictwem Prewettów uroczystości od setek lat łączyły czarodziejów niezależnie od ich pochodzenia, majętności i zajmowanych stanowisk. Miłość wszyscy świętowali wspólnie. Sierpień był czasem radości i spokoju dopóki nie rozpętała się wojna. Wynegocjowane w czerwcu zawieszenie broni pozwoliło czarodziejom i czarownicom na powrót do tradycji po dwóch latach walk i rozlewu krwi. Choć strach nie opuszczał ludzi, pozwolił im na chwilowe odetchnięcie od toczonych bitew i ucieczkę przed koszmarami.
Weymouth na nowo wypełniło się śpiewem, słodkimi zapachami, gwarem rozmów i przede wszystkim ludźmi. Tradycyjnie wianki plecione były przez panny, które ofiarowały je kawalerom. Zrywały kwiaty w samotności rozmyślając o własnych uczuciach, ale dziś plotły je także zamężne czarownice, w parach i grupach, ufając, że w ten sposób przypieczętują swój związek. Z kwietnymi koronami kierowały się ku plaży, gdzie puszczały na wodę wianki. Tam zainteresowani nimi kawalerowie, mężowie, narzeczeni i sympatie rzucali się morskie fale, by wyłowić dla wybranki serca jej wianek. Stara tradycja mówi, że panna nie może odmówić tańca kawalerowi, który wyłowi jej wianek.
Wśród świętujących czarodziejów krążą ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
▲ W wiankach może wziąć udział nieograniczona ilość multikont, nieograniczoną ilość razy, ale każda postać może tylko raz rzucać kością Wianki. Rzucać kością Wianki nie mogą postaci, które pojawiły się na Wielkiej uczcie w Londynie. W losowaniu mogą brać udział wyłącznie aktywne postaci.
▲ Wyjątkowo w temacie może przebywać więcej niż jedno konto tej samej osoby jednocześnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:08, w całości zmieniany 2 razy
- Flo! – Zawołała, nie umiejąc się do końca zdecydować czy to zaskoczenie, przyjemne spotkanie czy coś jeszcze, ale zanim zdążyła cokolwiek jeszcze zrobić, mężczyzna znalazł się tuż przed nią, pochylając się i łapiąc jej wianek. W tym momencie czuła, że powinna jeszcze bardziej postarać się nad upleceniem tego głupiego wianka, jakby nagle właśnie on miał mieć tutaj znaczenie, bo w takich chwilach skupienie się na detalach wydawało się przecież najrozsądniejsze. Nie palnie przecież przez to jakiejś głupoty, albo…no…nie spanikuje, a to się chyba przydawało, zwłaszcza w takich momentach. Miała nadzieję, że w tym momencie nikt więcej nie zwraca na nich uwagi, spojrzenie niebieskich oczu wbijając teraz we Floreana i dalej nie mogąc się powstrzymać.
- Proszę bardzo… - powiedziała to tak cicho, że nawet Florean pewnie ledwie to usłyszał, zaraz też kiwając głową kiedy spoglądał na nią. Odchrząknęła, próbując wspomnieć coś głośniej, tak aby jednak mężczyzna stojący przed nią mógł zrozumieć, co mówi – i to w ten sposób, że nie zacznie się jąkać albo, nie dajcie wszyscy bogowie morza, piszczeć. Chociaż gdyby tak się stało, może jakaś zabłąkana syrena pozwoli sobie ją wciągnąć pod wodę i utopić i w takim wypadku nie będzie musiała się już martwić o cokolwiek! To, to było też jakieś rozwiązanie.
- Proszę mi powiedzieć, co mogę dać w zamian…mam algę! – To było pierwsze co jej przyszło do głowy, ale teraz zdecydowanie miała ochotę schować się pod wodę. Mam algę, co za idiotyzm!
Here I am
Here I remain

From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way


Ze wszystkich epitetów, którymi określał dzieci, “szczeniak” było wyjątkowo przyjemne i mało szkodliwe, jak na jego możliwości. Nie rozumiał więc oburzenia Lety ― może nawet trochę go bawiło ― i tym bardziej nie zamierzał przestać, jakby chciał sprawdzić gdzie tak naprawdę leży granica jej cierpliwości i co znajduje się za nią.
Na szczęście, nim właściwie miał okazję się przekonać, stanęli na brzegu.
― Mhm, tragikomedię ― burknął, podsumowując swój żywot w jednym, boleśnie pasującym słowie i skrzyżował ręce na piersi. Młode dziewczyny były przyjemne dla oka, podobnie jak zwiewne sukienki otulające kształty przy byle mocniejszym podmuchu, ale jakoś niespecjalnie się nimi przejmował. Wychwytywał ukradkowe ― lub mniej ukradkowe ― spojrzenia, które niektóre mu rzucały, nie był ślepy na słodkie uśmiechy i trzepotanie rzęsami, ale prócz drżącej w kąciku ust drwiny nie mógł im wiele zaoferować. No, chyba, że jakąś ciętą uwagę, a wtedy jedna z drugą ― właściwie każda ― by się pewnie obraziła.
Leta, na ten przykład, nie obrażała się prawie wcale i w równym stopniu przerzucała się z nim przeróżnymi inwektywami, niekoniecznie wypowiedzianymi językiem pospolitego rynsztoka.
Być może dlatego powiedział to, co powiedział. I nie żałował, choć wiedział, że nie doceni. Nie na głos.
Kolejny temat ― żarcie piachu ― wydawał mu się wyjątkowo zabawny. Przegnał nawet chwilowo osiadające na ramionach zobojętnienie, zdołał wrócić mu dobry humor i chęci do tego, by dalej sprawdzać gdzie właściwie leży granica cierpliwości Lety. Po tylu latach wciąż się nie dowiedział.
― Nie mogę się doczekać ― podsumował jej groźby z miłym, dość złudnym, uśmiechem i mrugnął, jakby drażnienia było jeszcze mało. Czuł, że lód po którym stąpa robi się coraz cieńszy, ale to tylko nadawało zabawie lepszego smaku. ― Twój syn może nie ― mruknął ― ale nie zapominajmy, że to także syn głupiego Evansa, a z nim różnie bywa. ― I tak, jak potrafił poprawić jej humor dwoma słowami, tak potrafił go też rujnować. Nie był pewien, czy wstawka o tamtym kretynie teraz cokolwiek zdziała, ale wiedział, że coś do niego miała. Kochała go? Lubiła? Traktowała jak wygodną wymówkę, gwarant bezpieczeństwa? Nigdy nie zapytał, nigdy nie chciał się tak naprawdę dowiedzieć. Myśl o konkurencji była bolesna, zwłaszcza, jeśli ta konkurencja wykonywała zawód, którego mu odmówiono ministerialną sową i listem utrzymanym w zajebiście sztywnym tonie.
Orpheus wypowiedział swoje pierwsze sensowne słowo odkąd właściwie go znał, więc Victor uśmiechnął się w połowie triumfalnie, a w połowie z niepokojem, bo jednak “dupa” w ustach trzylatka brzmiała co najmniej dziwnie. Czy pożałował właśnie swojej wulgarnej otwartości w obecności dzieciaka?
Nie.
― Bęcwał to ktoś, kto nie myśli i postępuje bardzo głupio ― wyjaśnił usłużnie, kompletnie niewrażliwy na soczystą czerwień powlekającą policzki Lety, tak samo, jak i na jej groźbę. Zresztą, wkurwiona wyglądała o wiele ciekawiej. ― Twój drugi wuj to bęcwał ― podpowiedział szeptem, kiedy Leta oddaliła się, by puścić wianek. Obserwował ją ze swojego miejsca, a potem… potem nagle był już w wodzie, a jakiś szczawik wyciągał do niego rękę i pierdolił coś o honorowym zachowaniu.
Victor zaśmiał się, ale w tym śmiechu nie było nic wesołego.
― Pojebało was oboje ― oznajmił uroczyście, kiedy do żądań dołączyła także Leta i sam sobie osadził wianek na skroniach, niniejszym koronując się na króla tej sytuacji. ― Mówisz o honorze, a widzę po twojej minie ― zwrócił się z przekąsem do młodzika ― że nadrzędnym celem dzisiejszego wieczoru jest złapać wianek i zaciągnąć panienkę w krzaki. Mam rację? ― Nachylił się do niego dla efektu, narzucając swoją narrację, zmrużył oczy. ― No to słuchaj, bęcwale. To jest moja siostra ― Leta, pomachaj panu na pożegnanie ― i nie będzie jej ciągał w krzaki ktoś twojego pokroju. Nikt nie będzie. A teraz spierdalaj.
Parsknęłam, tym razem wziął mnie z zaskoczenia i nie zdążyłam zdusić rozbawionego chichotu w głębinach gardła, byle tylko sprawić wrażenie chłodnej, obojętnej, ponad jego prostacki, rynsztokowy humor. Słona bryza przesycająca powietrze musiała zmącić lejce samokontroli, a choć z początku nie chciałam tego przyznać, sama zbudziłam się tego dnia w nienajgorszym nastroju. Nastroju, który on, zdziadziały kretyn, niewychowany małpolud, reem ze wścieklizną, decydował się szarpać niewybrednym słownictwem kierowanym pod adresem niewinnego trzylatka. Moja złość stygła wolno, w porównaniu do tempa, którego potrzebowała, by zbudzić się ze snu - lecz dzisiaj zdobyłam się na szczodry gest puszczenia jej w niepamięć szybciej, niż było to odpowiednie. Może to przez uśmiech wykrzywiający jego wargi, przez błysk w oku, który denerwował mnie tak mocno, jak oczarowywał, trudno powiedzieć. Byłam więc skłonna mu wybaczyć, zapomnieć, ruszyć dalej, ale wtedy z jego ust padło nazwisko zmarłego męża i krew zagotowała się w moich żyłach, spuszczona ze smyczy jak ogary ruszające w pogoń za zwierzyną.
- Musisz nawet dzisiaj? - syknęłam, poczerwieniałam cała, odwróciwszy od niego spojrzenie. Przesadzał. Przesadzał, ilekroć sięgał po argument szczerze łamiący mi serce, przekraczał granicę, wbijał szpilę, żeby ukarać mnie za decyzje pogrążone w spoiwie przeszłości. Nie wierzyłam, by nie zdawał sobie sprawy z tego, jak działały na mnie podobne komentarze. Obrona honoru Jaspera była czymś innym, niż tak otwarte wyrzekanie się... Tego jednego, czego wyrzekać się nie powinien. Żołądek skurczył się od środka, zaplótł się w supeł, zamilkłam, nie chcąc podsycać jego pokazu skrajnego debilizmu. To, że był nieczuły, wiedziałam, ale poczułam się tak, jakbym otrzymała od niego policzek, siarczysty i ostry, wymierzony z chirurgiczną precyzją. Pożałowałam więc, że w ogóle zjawiliśmy się tu razem, mogłabym przecież spędzić ten czas z koleżankami albo Hectorem, zamiast z kimś, kto z łamania mi serca uczynił sobie sport.
Nie słuchałam tłumaczeń Victora kierowanych do Orpheusa, zapatrzyłam się w dal, robiąc wszystko, co znajdowało się w zasięgu myśli, żeby stłumić gorąc kwitnący pod powiekami, piekący łzami, których wcale nie chciałam. Mogły iść do diabła, one i sam Victor. Słuchał go natomiast trzylatek w moich ramionach, marszczył nos i kiwał głową, pacając rączką mój bark w rytmie kroków, które zbliżały nas do linii brzegowej.
- Ale wujek Tor jest mądry. Olestes mówi, że mądry - ocenił Orphie, marszcząc brwi i przywołując imię starszego kuzyna. Orestes zresztą również był mądry, nie bez powodu prędko stał się w życiu mojego syna starszym bratem, wyrocznią i lubianym kompanem zabaw. - A mogę mu powiedzieć tak? - zapytał, patrząc na Victora, nieświadomy własnego udziału w konspiracji powołanej do życia przeciwko najstarszemu z bliźniąt Vale.
Nie spodziewałam się, by po uwadze na temat Jaspera, na temat ojca brakującego w życiu Orpheusa, Victor zdecydował się przeparadować przez fale i wyłowić mój wianek. Próbował w ten sposób poprawić mi humor? Nie, nie był zdolny do autorefleksji, z pewnością nie podejrzewał, jak bardzo mnie dziś zranił, zresztą byłam przekonana, że wyniosłym aktorstwem nie dałam mu powodu sądzić, że było inaczej. Szkoda, że zapominałam, jak bardzo nie sprawowałam przy nim kontroli nad mimiką twarzy i spojrzeniem zdradzającym wszelkie sekrety.
A mimo to coś kazało mu wejść do morza, chwycić girlandę, stanąć nawet naprzeciw konkurenta, który nie zamierzał zbyt prędko odejść bez walki. Zamrugałam, zdumiona opozycją nieznajomego, młodego mężczyzny, nawet jeśli dzieliło nas kilka lat; miał ładne, jasne włosy i zielone oczy, jego nos był nieco zakrzywiony, źle nastawiony po dawnym złamaniu. Postawność jego sylwetki nijak miała się do budowy Victora, ale twarz miał przyjemnie atrakcyjną i stwierdziłam, że nie miałabym nic przeciwko, gdyby wyrwał bratu wiązankę i ogłosił się zwycięzcą starcia; zatańczyłabym z nim, porozmawiałabym, poznałabym go, bo przecież mi się podobał, na pewno nie dlatego, by zrobić Victorowi na złość. I tak by się tym nie przejął.
- Jesteś jakiś chory, człowieku - warknął, uśmiechnął się do mnie przepraszająco i poddał walkę, odchodząc przez wodne odmęty w przeciwnym kierunku. Patrzyłam za nim spędzoną w milczeniu chwilę, po czym wróciłam spojrzeniem do mojego niefortunnego towarzysza.
- Wyglądasz jak podstarzała dziewica - stwierdziłam, pokręciwszy głową z pobłażaniem. Na brzegu obmywanym przez łagodne fale Orpheus pochylił się nad kolorowymi drobinkami zagubionymi w piasku; zerknęłam na niego kontrolnie, by upewnić się, że nie działa mu się krzywda, wyglądało jednak na to, że rozpoczął prace archeologiczne w poszukiwaniu bursztynów albo odłamków opalizujących muszelek. Nie wiedziałam nawet, że zbierał je dla mnie. - Oddaj mi to, nie żartuję. Twoja siostra, Leta, nie będzie ciągnięta w krzaki przez nikogo. Ten wianek ma się utopić, zamiast dekorować skronie jakiegoś głąba - oznajmiłam, ze zmarszczonymi bojowniczo brwiami powracając spojrzeniem do Victora. - Chyba że... - zmrużyłam oczy i wykrzesałam całą siłę, rzuciłam się ku niemu z największym możliwym rozpędem, chcąc wepchnąć go do wody. Trudno, skoro nie mogłam puścić na niej wianka, puszczę Victora wraz z nim.
sprawność na wymierzenie sprawiedliwości



this man is dead.


'k100' : 88
- Ten wylewający się z ciebie entuzjazm. - orzekła po chwili, przyglądając się jej badawczo, opuszczając brwi, marszcząc je odrobinę. Wiedziała, że Kerstin chciała dobrze, ale nigdy nie umiała zapanować nad twarzą. A odbijająca się na niej troska - a może litość - sprawiały, że Justine mimowolnie zaczynała się wycofywać. Wolała, kiedy się na nią złości niż momenty kiedy jej współczuła. Straty, których doznała były zbyt duże, by przeszły bez echa - odbijały się w niej, obijały, przynosiły jedynie ból. Dlatego je od siebie odsunęła. A może nie odsunęła - tylko dla świata założyła swoją dawną twarz, frywolną, swobodną z niewyparzonym językiem. Spoglądanie jednak na Kerstin taką nie przynosiło jej radości. Nie była pewna co za tym stoi - możliwe że cygan, który nagle zniknął a może ona sama. Ale nie umiała jej pomóc, poszukiwanie ociekających fałszem słów było w jej mniemaniu jeszcze gorszą drogą. Bo co mogła jej powiedzieć - nie ten to następny? Nie bardzo, kiedy sama odgoniła go od niej. Że nie zasługiwał na nią, że przyczynił się do śmierci dzieciaka? W jaki sposób poprawiłoby to sprawę? W żaden - wszystko co chciała w tej sprawie już jej powiedziała.
Zasiadła na kocu, wyrzucając nogi przed siebie, zaplatając je w kostkach, nawet nie zerkając czy granatowa spódnica układa się odpowiednio. Ani myślała siadać też w tak niewygodnej pozycji jak Kerstin. Zamiast tego odchyliła dłonie do tyłu, opierając ciężar ciała na przedramionach. Wystawiła twarz do słońca, przymykając tęczówki - końcówka nosa była od niego już wystarczająco zaczerwieniona, tak samo jak odkryte ramiona. Choć bardziej chyba wzrok zwracała blizna na czole i równie brzydkie znaki na przedramionach. Zdawała się jednak nimi przejęta. Tak samo jak własnym wiankiem, któremu nie poświęciła więcej uwagi, do czasu, aż Kerstin nie poruszyła się niespokojnie. Uchyliła jedno oko, zerkając ku niej, nie zmieniając pozycji, żeby zaraz przenieść spojrzenie - już oby tęczówek ku wodzie. Mężczyźni wchodzili do wody, łapali swoje zdobycze i chwilę zajęło jej zlokalizowanie tego należącego do Kerstin. Z niezadowoleniem zauważyła też, że jej własny nadal nie zatonął pod jedną z fal. Ale to blondwłosy książę zwrócił jej uwagę, kiedy kierował się ku nim wraz z wiankiem jej siostry w dłoniach. Za jego plecami dostrzegła biegnącego ku wodzie chłopaka, którego wcześniej spotkała w dość marnym stanie. Jak mu było? Jessie, Johnnie? Jakoś tak, żadna różnica, nie poświęciła mu wiele więcej uwagi.
- Nie jest. - potwierdziła, rozciągając usta w uśmiechu. Potaknęła jeszcze głową. Przekrzywiła leniwie głowę, nie mówiąc nic więcej, bo z ust jej siostry pomknęły pierwsze słowa. Więc się znali? Zmrużyła odrobinę oczy. - Oh, Kerrie, mogłaś pozwolić mu zgadnąć. - mruknęła rezolutnie, nie rozumiejąc, czemu odmówiła im tej zabawy.
- Hej Argus. - przywitała się, odbijając się jedną z opierających dłoni, żeby unieść ją do czoła i zasalutować mu lekko, krótko, przechylając ciało na chwilę w stronę podtrzymującej drugą, zanim odłożyła ją na swoje miejsce. Zerknęła na Kerstin z bliska od razu dostrzegając rumieńce. Wróciła jasnym spojrzeniem ku mężczyźnie. Przechyliła lekko głowę, przeciągając po nim od góry do dołu spojrzeniem, bez zawstydzenia, czy pytania, zmrużyła lekko oczy, a wyczuwając na sobie spojrzenie siostry przekręciła głowę w jej stronę.
- Jaki całus? Co za całus? Żaden całus! - oburzyła się teatralnie, odbijając rękami od podłoża żeby usiąść prosto i z uniesionymi brwiami spojrzeć na blondynkę. Zmrużyła oczy unosząc rękę, żeby wskazać ją palcem. - Kim ty jesteś i gdzie jest Kerstin? - zapytała jej podejrzliwie pozwalając by jedna z brwi pomknęła jej do góry. Kerstin zachowała się jak nie ona. A może bardziej jak sama Just, w życiu nie podejrzewałaby jej o tak bezwstydne i prostolinijne pytanie. Co to miało być? Jej siostra pilnująca wszystkich tradycji, teraz chciała całusy rozdawać? To ona od nich była. Niewybrednych - a czasem niesamowicie nieśmiesznych - żartów, nieodpowiednich propozycji. Prowokatorka, terrorystka, rebeliantka. Przeniosła palec w kierunku mężczyzny. - Żadnych całusów. - oznajmiła, spojrzeniem wymagając od niego zgody. Świat stanął całkiem na głowie, skoro Kerstin rozdawała całus za wianki. Miała ochotę westchnąć ciężko, i pokręcić głowa.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.

Like the valkyries, those furies who men fear and desire.


Wystarczyło parę słów by powietrze między nimi stało się jakieś lżejsze, przyjemniejsze. Wystarczyła chwila, okruch dobrej woli, by pozwolić sobie poznać smak normalności. Tego, jak mogłaby wyglądać ich relacja, gdyby nie był elementem rynsztoku społecznego; tego, jak wyglądałoby życie, gdyby w ich żyłach nie płynęła ta sama krew. Krucha wizja, strzęp szczęśliwego obrazka, który nigdy nie był mu pisany.
Wiedział o tym, że nie był.
Zbył jej słowa milczeniem, podobnie jak zignorował wściekłą czerwień obejmującą policzki i ten skrawek dekoltu wychylający się zza materiału sukienki. Wiedział, co powiedzieć, jak uderzyć, by zabolało. Po raz kolejny ― w zasadzie wciąż i wciąż ― łapał się na kolejnych próbach odtrącenia jej, zaprzepaszczenia tej relacji. Wtedy, dawno temu, wybrała swojego Evansa i zdawać by się mogło, że była z nim szczęśliwa ― a przynajmniej tak mu się wydawało w tych nielicznych chwilach w których kręcił się w pobliżu, niby przypadkiem, niby tylko przechodząc, bo w pobliżu czekało na niego coś do zrobienia. Dziwka fortuna i tu zapragnęła wsadzić palce, zabrała jedno życie, zrujnowała kolejne. Leta powinna ruszyć dalej, znaleźć spokój u boku kogoś, kto będzie w stanie dać jej coś podobnego. U boku osoby lepszej, z silnym kręgosłupem moralnym, z jakąś przyszłością.
U boku osoby, którą on nigdy nie będzie. Wiedział, że zgnije na Nokturnie, przeczuwał też, że prędzej czy później upomni się o niego wojna, przyjdzie wybrać stronę.
I żaden, kurwa, wybór nie był dobry.
― Mhm ― podsumował wypowiedź syna ― w chuj mądry. I pewnie, powiedz. Nawet możesz go ode mnie pozdrowić, jak już to zrobisz.
Sam nie wiedział, po co wlazł do tej wody. Nie podobała mu się morda tego typa? Nie podobało mu się to, jak wianek dryfuje na wodzie? Chuj wie.
Jedno było natomiast pewne ― odpuścić szczylowi nie zamierzał, choć niespecjalnie miał ochotę się z nim prać i szarpać. Skorzystał z przewagi wzrostu, aparycji, tego, że wyglądał i zachowywał się jak typ spod ciemnej gwiazdy. Zresztą, nie było w tym zachowaniu grama fałszu. Victor z cieniem satysfakcji obserwował, jak nieznajomy odchodzi w przeciwnym kierunku i gdy tylko zniknął mu z oczu ― humor wrócił, jak gdyby nic się nie stało. Wianek spoczął na jego głowie, jakiś kwiat połaskotał go w policzek, ale nie zwrócił na to szczególnej uwagi.
― Wyglądam lepiej niż byle podstarzała dziewica ― poprawił ją z błyskiem w oku. ― Przynajmniej nie mam zmarszczek ani brodawki na nosie.
― Ani mi się śni. ― Nie ruszył się nawet; doskonale wiedział, że potrzebowałaby albo taboretu albo zaklęcia lewitacji żeby spróbować zerwać mu ozdobę z głowy. Przewaga wzrostu wydawała mu się w tym momencie szalenie zabawna. ― Ale słusznie mówisz, moja siostra Leta będzie posłuszną kozą i nie pójdzie z nikim w krzaki. ― Przebłysk humoru sprzed parunastu minut, dokładnie tego, który sam zrujnował, był wyraźny, prawie namacalny. ― Chyba, że co? ― podjął, nie dowierzając własnym oczom i…
I nawet nie stawił oporu. Leta rzuciła się na niego z całym impetem, a on po prostu poleciał prosto w wodę, uderzył plecami w miękką taflę. Nim runął ― pociągnął ją za sobą, przycisnął szczelnie ramieniem do ciała, więżąc w uścisku tak samo żelaznym, co nie czyniącym krzywdy.
Chłodna woda wdarła się pod ubranie, przeniknęła materiał, momentalnie wychłodziła skórę. Było płytko, zanurzył się co prawda, rąbnął plecami o dno, ale to by było na tyle. Usiadł potem, kiedy już łaskawie wypuścił Letę z objęć, odgarnął mokre włosy lepiące się do skroni.
― I co? Zadowolona? ― zagadnął pogodnie. W końcu miała to, czego chciała: wianek zniknął, pewnikiem poszedł na dno albo gdzieś w diabły.
Strona 19 z 19 • 1 ... 11 ... 17, 18, 19
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset