Wydarzenia


Ekipa forum
Polana Świetlików
AutorWiadomość
Polana Świetlików [odnośnik]17.07.17 1:30
First topic message reminder :

Polana Świetlików

Na obrzeżach Londynu, pośrodku sosnowego lasku znajduje się polana z pozoru podobna do innych. Jednak żadna inna nie może pochwalić się tym, co ta. Przy bezwietrznej pogodzie, trochę wilgotnej (po deszczu), ciepłym wieczorem można trafić na prawdziwy spektakl wystawiany przez naturę. To właśnie to miejsce upodobały sobie świetliki, które letnią nocą latają nad polaną. To doprawdy zachwycający widok, każdy choć raz powinien być świadkiem lotu tych malutkich robaczków.
[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:17, w całości zmieniany 1 raz
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Polana Świetlików - Page 16 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Polana Świetlików [odnośnik]16.04.23 21:17
Głupiutka Maria. Nie mogłaby jej wystraszyć, nawet gdyby zechciała. Ze swoimi złotymi loczkami anioła i źrenicami skłonnymi do lęku budziła wyłącznie litość i - czy zechce to przyznać? - troskę. Dzisiaj bardziej niż przez te wszystkie minione wieczory chciała otoczyć ją ramionami, przytulić, schować twarz w czuprynie pachnącej młodością. Różdżką i ostrymi paznokciami ochronić ten okruch niewinności przed światem.
A potem zabrać go do siebie, rozszarpać i zniszczyć.
Uśmiechnęła się czule i przesunęła chłodnymi kostkami palców po rumianym policzku dziewczyny; cała zrobiła się niemal równie czerwona jak subtelna pozostałość krwi na ich wargach. Multonówny miały skłonność do rumieńców, ale Elvira, była o tym przekonana, nigdy nie wyglądała przy tym tak wstydliwie. Poprawiła machinalnie kilka wiotkich kosmyków we włosach kuzynki, wygładziła jej sukienkę i położyła dłoń na ramieniu, by zaprowadzić ją do reema.
- Ach tak? - Zaskoczyła ją po raz kolejny, gdy przyznała się do znajomości legend i mitów, tak istotnych tego wieczoru. Duma Elviry musiała odbić się na jej twarzy, choć w połowie odpowiadały za nią miękkość kolan i kostek, serce rozpalone pragnieniem. Powinna się wszak domyślić, że taka dziewczyna jak Maria czyta baśnie. Dziś jednak wydawały się one szczególnie ważne, ważniejsze nawet od najświeższej, zbryzganej krwią historii. - To bardzo interesujące - wyznała z cierpliwością, którą nie odznaczała się zazwyczaj, wyciągając ponownie swój kieł, by móc mu się bliżej przyjrzeć. Niewiele zrozumiała z paplaniny kuzynki poza tym, że był wykorzystywany przez bestię do tego, by zabijać; to samo w sobie sprawiło, że wydał się Elvirze cieplejszy i milszy, ciężki od żyć, których zakosztował. - Pokaż, czyżby udało ci się dotrzeć aż do femur? - Schowała własną zdobycz, przesunęła opuszkami palców po wciąż wilgotnym i ciepłym fragmencie kośćca w maleńkich dłoniach Marii. - To jedna z najsilniejszych kości w ciele. Przynajmniej człowieka. Trudno ją złamać - wymamrotała pod nosem. - Myślisz, że do czegoś ci się przyda? - Była piękna, choć dla młodych dziewcząt miała zapewne mniejsze walory estetyczne niż kły, rogi i futra.
Jej brew drgnęła ze słabo skrywaną ironią, gdy kochana kuzynka zaczęła tańczyć i podśpiewywać. Pozwoliła pociągnąć się za dłoń i dołączyć do kręgu wokół ogniska, choć jej nogi były niezgrabne, a wysokość krępowała. Czarna suknia, choć uszyta z cienkiego, mglistego materiału, zdawała się krępować ruchy. A może to łokieć prawej ręki, który wciąż przeszywał ją bólem, gdy zbyt gwałtownie szarpnęła ciałem?
- Uważaj - poprosiła cicho, nie sygnalizując miejsca bólu inaczej niż poprzez lekkie zgięcie palców prawej dłoni. Nie chciała przyciągać uwagi do swoich kontuzji, z tego zresztą powodu miała długie rękawy, ale Maria powinna się domyśleć. Potem westchnęła cicho, gdy dziecko (dziewczyna, nie, kobieta) położyła jej głowę na ramieniu. Chętnie przygarnęła ją do siebie i na krótki moment złożyła policzek na jej miękkich włosach. Marysia była drobna i tak ciepła. - Jesteś jeszcze młoda. Tailtiu na pewno patrzy na ciebie łaskawie - Jej głos wyszedł dziwnie ochrypły, musiała zamilknąć. Jej myśli bezwiednie powędrowały w kierunku jej ostatnich feralnych urodzin, dwudziestej dziewiątej zimy, którą spędziła płacząc za mężczyzną.
Odszukała go wzrokiem, bezwiednie, a jej szczęka zacisnęła się mocniej, gdy niedaleko ujrzała Primrose. Doprawdy?
- Bardzo ważne, Mario. Kim byśmy byli bez naszej przeszłości? - szepnęła blisko ucha kuzynki, choć jej słowa wydawały się odległe, jakby wypowiadała je inna osoba.
Jej oczy były teraz skupione na Drew Macnairze i Primrose Burke, tak jak Maria wpatrywała się w Timotheego. Dopiero zainteresowanie dziewczyny zdołało w końcu oderwać jej uwagę od dantejskich scen, dłoni lady w dłoni jej byłego mężczyzny.
Belvina nigdy nie była jej przyjaciółką, ale Primrose...
- Celujesz. - potwierdziła, a choć się uśmiechała, własne emocje mogły uczynić ją frywolniejszą i bardziej złośliwą. - Och, Mario, przecież widzę jak na niego patrzysz. - Dopiero co przypomniała młodej jej pozycję w świecie, na końcu języka miała uwagę o tym, że teraz, gdy już ukończyli szkołę, powinna tytułować go lordem, ale... - Wiesz co ja myślę? Że powinnaś spróbować. Dzisiejsza noc jest pobłogosławiona przez bogów. Kiedy jeśli nie dzisiaj? - Wyplątała się z ramienia Marii, znów poprawiła jej włosy, okręcając je wokół palca w żartobliwym, ale i czułym geście. - Idź. Złap go za rękę. Pociągnij do kręgu. Zatańczcie razem. Napijcie się. Uśmiechaj się pięknie i pokaż mu ile masz w sobie czaru. - Nachyliła się do jej ucha, na pożegnanie całując w policzek i szepcząc: - Tamta nie ma w sobie niczego, czego ty byś nie miała. A poza tym, mężczyźni nie lubią się dzielić. - Miała rzecz jasna na myśli bogatsze zgromadzenie po tamtej stronie ogniska. Z tej odległości zdołała rozpoznać zaledwie kwietnego bożka i księgowego, a nie powiązała relacji rodzinnych między Arsentiym i jego siostrą i uznała go za kolejnego adoratora. Bo skąd mogłaby wiedzieć i co to właściwie miało za znaczenie? - Baw się dobrze. Jeśli będziesz mnie potrzebować, będę na uczcie - Z tymi słowami odeszła, spojrzenie cały czas kierując w przeciwną stronę, tam gdzie Primrose wyciągała Drew w kierunku namiotów.
Przez chwilę podszept żądzy prowokował ją, by do nich dołączyła.
Ostatecznie prychnęła do siebie i pognała prędko w kierunku stołów i dalej, w ciemność, głębiej w las. Jedną dłonią ściskała zielony kamień przy piersiach.
Więcej nie oglądała się za siebie.

/zt
[bylobrzydkobedzieladnie]


you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
unsteady
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t6546-elvira-multon https://www.morsmordre.net/t6581-kim https://www.morsmordre.net/t12162-elvira-multon#374517 https://www.morsmordre.net/f416-worcestershire-evesham-dom-nad-rzeka-avon https://www.morsmordre.net/t6632-skrytka-bankowa-nr-1656 https://www.morsmordre.net/t6583-elvira-multon
Re: Polana Świetlików [odnośnik]20.04.23 12:20
Gorąca krew reema zastygała na jej ramieniu, powoli tworząc cienką skorupkę, niemal koronkową rękawiczkę, sięgającą od palców aż do barku, ale Deirdre wcale to nie przeszkadzało. Czuła się otumaniona, uwiedziona, całkowicie pochłonięta przez miłosną atmosferę, uniemożliwiającą rozsądne myślenie. Liczył się tylko zapach krwi, smoczego popiołu, ognia, róż - i niemożliwa do dokładnego opisania, ulotna, pudrowo-jaśminowa woń skóry Evandry. Pomogła jej wstać, a później delikatnie, krótko ją objęła, nie odrzucając bliskości półwili. Zaskakującej mimo narkotycznej mgiełki, spowijającej cały rytuał, stały przecież na środku polany, okazując sobie przyjacielską czułość. Muśnięcie policzka, odgarnięcie włosów, smukła sylwetka szlachcianki wtulona w bok namiestniczki; tak, to mogło zostać odebrane niemal jako siostrzane uczucie, kto wie, może nawet jako coś głębszego, lecz Deirdre nie czuła ani strachu, ani dyskomfortu. Postronni obserwatorzy byli zajęci sobą, po raz pierwszy od dawna nie dopasowywała swego wizerunku do oczekiwań tłumu, jej myśli były wolne, swobodne, niemal obco nieskrępowane, wyzbyte gorsetu przyzwoitości, jaką powinna charakteryzować się namiestniczka Londynu. Posłała Evandrze lekki uśmiech, na moment pochylając ku niej głowę, tak, by wesprzeć czoło na jej czole, a zasłona z kruczoczarnych i niemal platynowych włosów pozwoliła im na chwilę intymności, na wymianę spojrzeń, mówiących może nawet więcej od pocałunków. Szybko wyprostowała się jednak, przenosząc wzrok na Rosiera, ściskającego w dłoni zakrwawioną kość. Dopiero ten widok oprzytomnił ją na tyle, by przyjrzała się własnej zdobyczy, chropowata część zwierzęcia napełniała ją dumą, nie obrzydzeniem; zamierzała ją zachować. I pokazać ją dzieciom.
Wspomnienie potomstwa pozostało w jej myślach na dłużej, także, gdy wracała do kręgu, ponownie łącząc się z pozostałymi czarodziejami. Wsłuchanymi w przemowę staruchy, podkreślającej rolę matki. Palce Deirdre zacisnęły się mocniej na dłoni Tristana; jedna z ich ostatnich tajemnic, wieść o wspólnym potomstwie, tylko wzmocniła miłosne otumanienie, przyśpieszając bicie serca. Nie chciała być brzemienna, później sięgając po niemal szaleńcze metody stłumienia oddechów niemowląt, ale teraz cieszyła się z ich istnienia, dumna z siły, jaką sprowadziła na ten świat. Siły wiążącej ją na zawsze z mężczyzną, którego kochała i podziwiała.
Kiedy starucha znalazła się tuż obok niej, spojrzała na nią z powagą, bez lęku, zastanawiając się, czy wypowiedziane przez nią słowa mają jakieś znaczenie; czy zostały skierowane tylko do niej? Czy w ich drugim dnie kryje się jakaś mądrość? Miłośc silniejsza od strachu i arogancji, pokorne przyjęcie darów - jak powinna to zinterpretować? Ciepły blask opromieniający polanę, szczegóły ginące w iskrzącej się mgle dogasającego kadzidła, dziękczynny śpiew unoszący się dookoła; wszystko to utrudniało koncentrację na filozoficznych aspektach wieczoru, na dobre pozbawiając Deirdre chłodnego, analitycznego zacięcia. Gdy umysł spał, przyćmiony kadzidłem, budziły się upiory; demony, żywiące się namiętnością, łaknące spełnienia, ślepe na konsekwencje, przestrogi i plany. Koszmarny sen się iścił - i był tak przyjemny, że Mericourt nie mogła powstrzymać uśmiechu, drżącego, zmysłowego, wytęsknionego. Mocniej spłotła palce z dłonią Tristana, a kiedy rytuał uległ zakończeniu a krąg powoli rozstępował się i rozpadał, zwróciła się przodem w stronę nestorstwa. Tuż obok nich przebiegło kilka ubranych w biel dziewcząt, nieopodal zaczęto tańce, w tle pojawiły się stoły, muzyka przybrała na sile, a polana wypełniła się życiem. Chaotycznym ruchem, nieskrępowaną bliskością, radościa dzieloną wśród bliskich i obcych, stających się nagle przyjaciółmi. Lub kimś więcej, wokół działy się cuda, lecz Mericourt nie rozglądała się w poszukiwaniu znajomych twarzy, liczyła się tylko ta dwójka stojąca przed nią. - Dziękujemy, złoty Lugh, żeś pomyślnością nas obdarzył - wyszeptała melodyjnie, wchodząc w słowa narastającej na polanie pieśni, tak naprawdę dziękowała jednak jemu, Tristanowi, dziękowała i prosiła o więcej, o dalsze dary, o ofiarę, najlepiej smakującą słodyczą możliwą do scałowania z różanych ust półwili. - Posilmy się. Przed nami długa noc, a celebracja jeszcze nie dobiegła końca - zaproponowała, puszczając dłoń Tristana, by spleść rękę z drobnymi, kruchymi palcami Evandry. Uśmiechnęła się do niej promiennie, nawet w bezkresnej czerni oczu zalśniło niespotykane dotąd światło, po czym pociągnęła ją za sobą w kierunku suto zastawionych stołów, oglądając się przez ramię na Rosiera, pewna, że podąży za nimi głębiej, w noc, nieprzeniknioną i pełną błogosławieństw.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 37 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 56 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Polana Świetlików [odnośnik]23.04.23 18:30
Wydarzenie przepełnione niezrozumiałą, tajemniczą magią było niezwykłym doświadczeniem. Każda emocja była odczuwalna w zwielokrotnieniu, każdy gest miał znaczenie, a każe przeciągłe spojrzenie kusiło. Przepełnieni działaniem magii działali pod natchnieniem. Po raz pierwszy spojrzał na swoją żonę z innej perspektywy, widząc w niej kobietę, z którą związał życie, kobietę, która urodzi jego dzieci. Nie tylko żonę, którą nadano mu z rozkazu siły wyższej zwanej umową pomiędzy dwoma rodami. Dostrzegał w niej potencjał, a może nawet coś więcej. Uczestniczyła w całym wydarzeniu nie cofając się nawet o krok, chcąc być częścią tego magicznego kręgu wraz z nim. Zaimponowała mu i nie zamierzał tego ukrywać. Miał u swego boku silną kobietę, która pragnęła czegoś więcej. Czy był w stanie podzielić z nią te pragnienia? Zawładnięty przyjemną mocą kadzidła był pewien, że tak właśnie jest.
Stara wiedźma pojawiła się ponownie, zupełnie znikąd. Powinno dziękować tej, o której zapominali. Niewidocznej, z pozoru zapomnianej i nieistotnej, która jednocześnie była najważniejszą – matce. Poczuł dziwne ukłucie w sercu. Matce należy się wdzięczność, bo gotowa jest oddać wszystko dla swoich dzieci. Te słowa przez chwilę odbijały się echem w jego umyśle, dotknęły go. Jego relacja z matką wisiała na włosku, a on gotów był ją zaprzepaścić, oddać na całkowite stracenie. Stracił do niej całe zaufanie, którym darzył ją przez całe swoje życie. Z powodu jednego kłamstwa, na które zdecydowała się dwadzieścia kilka lat wcześniej. Najbardziej bolało, gdy ranili nas bliscy i najciężej było wybaczyć właśnie im. Niemniej jednak, nie potrafił przekonać sam siebie, aby jej wybaczyć. Oczywistym i naturalnym odruchem dziecka winno być wybaczenie swemu rodzicowi, wszak nie istnieli ludzie idealni. Każdy posiadał wady, każdemu można było coś wytknąć, a jednak… szczególna więź pomiędzy matką, a dzieckiem była niepojętą mocą. Świadomie odsunął się od Diany, bo poczuł się przez nią zdradzony. A wiedział, doskonale wiedział, że oddałaby za niego życie, jeśli tylko byłaby taka konieczność. Przesunął powoli wzrokiem na Corinne. Czy ona zrobiłaby to samo? Postąpiłaby wobec własnych dzieci tak samo, jak postąpiła Diana?
Dopiero po chwili odciągnął myśli, kiedy dziewczęta rozpoczęły taniec i śpiew, wplecione pomiędzy ludzi. Świadomość zaczynała powoli powracać, wciąż czuł jednak tą przyjemną magię, która wdarła się w nich wszystkich podczas niesamowitego rytuału, którego byli uczestnikami. Ogień płonął, muzyka grała, tańczący ludzie wirowali wokół. Tak samo, jak przez moment wirował świat. Złoty Lugh zniknął, podobnie jak część gości. Uczta była przygotowywana, skóra Reema zawisła na drewnianym słupie niczym sztandar. Zacisnął mocniej dłoń Corinne i uniósł ją do swoich ust, aby złożyć na jej wierzchu delikatny pocałunek.
- Zatańczmy…. – powiedział zachrypniętym głosem, kadzidło zdawało się zawładnąć nawet jego gardłem. Spojrzał jej głęboko w oczy magnetyzującym spojrzeniem i przyciągnął lekko do siebie, układając wolną dłoń na jej biodrze. W tym momencie niewiele się liczyło, skupiony tylko na niej uniósł kącik ust ku górze. – Albo wróćmy do Château Rose, świętować dalej… – szepnął, nachylając się bardziej w jej stronę. Ze śladami krwi na twarzy wyglądała doskonale, była piękna i niesamowicie pociągająca. Mogli wirować w tańcu w tłumie innych osób, które znajdowały się na Polanie, a też mogli oddalić się tam, gdzie nie będzie zupełnie nikogo, tylko oni sami. Czuła to samo co on? A może pragnęła teraz czegoś zupełnie innego? Decyzję jednak pozostawił jej.



Mathieu Rosier


The last enemy
that shall be destroyed is

death
Mathieu Rosier
Mathieu Rosier
Zawód : Arystokrata, opiekun smoków
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Here’s the misery that knows no end
OPCM : 30
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0 +3
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 33 +2
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
To, że milczę, nie znaczy, że nie mam nic do powiedzenia.
Rycerze Walpurgii
Rycerze Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t7310-mathieu-rosier https://www.morsmordre.net/t7326-ehecatl https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-kent-dover-chateau-rose https://www.morsmordre.net/t7421-skrytka-bankowa-nr-1782#202976 https://www.morsmordre.net/t7339-mathieu-rosier
Re: Polana Świetlików [odnośnik]25.04.23 22:47
Oddanie się szalejącym w gorącym porywie emocjom było tak łatwe, tak przyjemne. Dużo prostsze niż kiedykolwiek mogłoby mu się wydawać, gdy raz po raz toczył wewnętrzne analizy i dyskusje o wyższości rozumu nad sercem. Padając ofiarą, zaprzeczając własnej tezie, doznawał niemal upokorzenia tak wielkiego, że nie potrafił spojrzeć w lustrzane odbicie na tyle mocno, aby sięgnąć roziskrzonego wzroku. Nie wątpił ani przez chwilę, że noc ta na zawsze wyryje się w jego pamięci blizną równie mocną co te, które nosił na własnym ciele i umyśle, stając w pierwszej linii wojennego frontu. Walki jednak ustały. Zawarto porozumienie dzięki któremu te uroczystości, to przepełnione kipiącym w samej głębi świadomości Zachary'ego pożądanie mogło objawić się i zepchnąć go na kolana przed kobietą z taką łatwością, że ledwie doznawał rzeczywistości w precyzyjnie odmierzonych dawkach.
Ściskana w wolnej dłoni kość reema lekko ciążyła. Przypominała o sobie, ćmiła, wręcz emitowała fala przyjemnego ciepła za każdym razem, gdy myśli powracały do momentu jej zdobycia, do wspólnego spaceru osłoniętego eteryczną i efemeryczną mgłą kadzidła rozpalającego żądze, do nieustannie trzymanej w palcach delikatnej dłoni Imogen.
Doznań było zbyt wiele; nawet tak uporządkowany i trzymany w ryzach umysł jak jego poddał się temu wszystkiemu, co na niego spływało. Gorące fale nie ustawały. Mijały jedne. Nadchodziły kolejne, po nich następne i jeszcze dalsze, gubiąc się w rozrachunku już dawno, prawdopodobnie jeszcze przed pierwszym oddechami okadzonego afrodyzjakiem powietrza. Niezmiennie zauroczony swoją towarzyszką nie odstępował jej na krok, pragnąc osłonić własnym ciałem przed każdą przykrą i złą rzeczą, która mogła ją spotkać, tłamsząc kiełkującą obawę znacznie silniejszym zdecydowaniem karmionym przyjemnymi uczuciami, nie mogąc znaleźć słów, gdy celtycki obrządek dobiegał końca, a stara wiedźma na krótko przystanęła przy nim. Jej słowa przepłynęły przez myśli Zachary'ego, stając się ulotnym wspomnieniem do którego nie wracał. Wzrokiem pozostawał przy środku kręgu formowanego przez uczestników, tonąc w ruchomym piasku pogłębiającej się fascynacji. Choć nie spoglądał na nią, nie mogąc odnaleźć w sobie śmiałości do tego, niemal zazdrośnie wodził wzrokiem z lewej do prawej, szukając spojrzenia mającego doprowadzić do konfrontacji, której nie chciał. Palce odruchowo, kurczowo zaciskały się nieco mocniej, w obawie, że dotyk delikatnej, nieskażonej latami doświadczeń skóry zniknie i opuści go bezpowrotnie. Jednocześnie nie potrafił wyzbyć się uczucia, że oto publicznie objawiła się słabość w jej osobie. Słabość, której nikt, nigdy nie powinien poznać, skrywając ją za barierami i murami obojętności pękającymi w chwili przecięcia się niebieskoszarych tęczówek z zielonymi.
Będzie jak zachcesz — wyszeptał ojczystymi słowami, nie przejmując się ani trochę tym, jak arabską mowę znaczył angielski akcent. Sam to czynił, gdy tego potrzebował; nigdy z emocji, nie dając im swobody i wolności. Trzymając je na wodzy panował nad sytuacją, nad samym sobą, każdą decyzję podejmując w zgodzie z dokonaną naprędce arytmetyką myśli. — Będzie jak zechcesz — powtórzył cicho, po angielsku, zdobywając się ponownie na odwagę spojrzenia na Imogen, ofiarowania jej spojrzenia tęsknego, roziskrzonego i wypełnionego czymś, czego nie chciał nazwać we właściwy, znany słownikom sposób. Zamiast tego zdecydował się na czyn, gest, którego charakter niósł wiele, będąc czymś intymnym i mistycznym, mającym wiele wspólnego z kapłańskimi obrządkami starożytnych przodków, a będącym prostym pochwyceniem jej palców, które tak stale i niezmiennie obejmował własnymi, do ust, owiewając je ciepłym powietrzem. Trwał tak chwilę, prawdopodobnie zbyt długą. Nie chciał oderwać ich, wargami muskając delikatnej skóry, gdy pospieszenie zmawiał cichą modlitwę w skomplikowanym potoku ojczystych słów, co do znaczenia których mogła nie mieć pewności; a kiedy skończył, uchylił powieki, uzmysławiając sobie, że przez cały ten czas pozostawały przymknięte w szacunku i skupieniu, wolną ręką wsuwając odnalezioną w truchle reema kość.
Dla ciebie — wyszeptał, delikatnym ruchem palców wprawiając jej palce w ruch, by te zamknęły się na przedmiocie. — Chcę, żebyś to miała... żeby... — uciekł wzrokiem, nie kończąc zdania, zostawiając je dla samego siebie, dla wstydu w geście i skali ofiarowanego podarku. Chciał jednak, by ten niewielki fragment został przy niej. Służył, a przede wszystkim przypominał jej o nim i przywodził jedynie najmilsze ze wspomnień, które własnym umysłem zamknął w kości, błagając mistyczną, nieokiełznaną moc, by przeniosła je i pozwoliła jej ujrzeć to, co on sam widział i czuł tego wieczoru. Elektryzujące doznania płynące z delikatnych otarć skóry paraliżowały. Sprawiały, że nieruchomiał. Mięśnie pod ubraniem napinały się, krew wrzała, rozpalała go do granic możliwości, do temperatur, od których powinien tu i teraz odparować, pozostawiając po sobie jedynie miraż gorącego powietrza. Trwał jednak wytrwale. Zaprzeczał wszelkim prawom, chcąc przy niej trwać. Negował każdy sprzeciw, zgadzał się na każdą karę, byle mógł dalej trwać w zrodzonych emocjach, czerpiąc z nich po raz pierwszy całymi garściami w przekonaniu, że nigdy więcej się to nie zdarzy. Szept jej słów zdawał się zwiastować zagładę.
Będzie jak zechcesz — padło cicho, w którymś momencie, gdy język wreszcie utorował sobie drogę przez zęby, a słowa nie brzmiały oschle i szorstko, lecz tak samo miękko na tyle, na ile pozwalał mu akcent. — Jak tylko zechcesz — wyszeptał, patrząc jej w oczy pozbawione większości ze swego blasku, który miały w sobie przez cały ten czas. Chłodniejsze, matowe z niewielkim przebłyskiem oddawały to, jak źle odbierał wizję tego, co miało stać się już wkrótce, nie będąc ani trochę bezpieczniejsze od tego, z czym mierzył się każdego dnia.

Przekazuję Imogen wylosowaną kość: kieł większy




Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about

the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Polana Świetlików - Page 16 MaPFNWM
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5831-zachary-shafiq#137692 https://www.morsmordre.net/t5852-ammun#138411 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f145-wyspa-man-siedziba-rodu-shafiq https://www.morsmordre.net/t5866-skrytka-bankowa-nr-1444#138736 https://www.morsmordre.net/t5865-zachary-shafiq#138732
Re: Polana Świetlików [odnośnik]26.04.23 15:50
Głębokie niezrozumienie sięgało coraz dalej, roznosiło się frazeologicznym domniemaniem. Niewinność przeświadczeń i pewność tychże, w jej własnych rozważaniach, uciekły w popłochu nad tym, co nieubłaganie w jej życiu miało przyjść i wreszcie przystanęło bezceremonialnie w osobie Zechariaha. Wydawało jej się, że odczuwała to do niego już wcześniej; że sięgała głębiej i mocniej we własnych myślach niż codzienne deliberowanie nad prozą odczuwanych emocji. Nie było przyziemności, prostoty, zero-jedynkowego systemu oceny, w którym mogła chcieć i nie chcieć. Zamiast tego kosztowała możliwości posiadania chęci - większej niż egzystowanie, głębszej niż próby przetrwania, jakby trwanie obok niego rozbudzało w niej człowieczeństwo. Rozbudzało emocje, głębokie i zawiłe, dalekie od jedynie skrytych w ludzkich ciałach zwierzęcych instynktów.
Decyzyjność.
To, czego obawiała się najbardziej na przestrzeni mijanych lat. Nie potrafiła podjąć jej, postawić kroku poza wymierzone siłą sugestii drogi, niczym ciągnięta na zaciskającym się na szyi dławiku, od którego ucieczka powodowała głębokie rany na łabędziej szyi. Możliwość ordynansu jej odebrano, nic nie znaczyły jej sprzeciwy i to właśnie z rąk mężczyzny chłopca, który na wiele lat utorował szeregi psychicznych blokad. Teraz nie było przeszłości, teraz nie było nikogo poza nim, nikt też nie miał być, gdy objęło ją obezwładniające poczucie bezsilności, jakoby wszystko prowadziło ich bez ich własnej wiedzy. Chciała tego, chciała tej naturalistycznej części odczuwania. Ulegała temu, oddawała drobne ciało, ale przede wszystkim pozwoliła zawładnąć myślami, utorowanymi bezpowrotnie w jedną stronę. Bo to on opadł na kolana, uniżył się pomimo swojej wyższości, obdarł z granic szorstkości i obaw, zdejmując z jej lica maskę chłodu morskich głębin. Poruszył to, co w sylwetce na kształt cienia ukazało cielesność, czynnik ludzki. Oczy pokryły się troską, głębokim pragnieniem pogładzenia męskiego policzka opuszkami palców. Pragnienie - to co chciała - było skryte za szeregiem niezrozumienia, na pierwszy tor wysnuwały się szeregi wyobrażeń, których nie potrafiła nazwać w obawie, że strach powróci. Powoli, krok po kroku eksplorując piękno, którego nigdy wcześniej nie zaznała. Upodobania, którego się nie spodziewała.
Cokolwiek chciała,
a chciała jego.
Ciepło ust na dłoni, intymność oddania się temu, co tkwiło u głębszego podłoża. Słowa, których nie rozumiała a które dotykały jej głębiej, coraz silniej rozrywający bariery wzruszenia, przeradzając w coś na kształt dojmującego, wprowadzając w dreszcze pragnienia bliskości - coraz bliżej, mocniej, głębiej. Skóra skryta w gęsiej skórce, rozchylone usta błagające o oddech w bezkresnym bezdechu. Rzęsy zatrzepotały, powieki zniżyły się w rozmarzeniu, by z braku zastanowienia opaść i oddać mu tę chwilę w prywatności, intymności, chwili tylko dla nich. Słowa - szeregi mącących zgłosek - zapamiętywała, powtarzała starając się odwzorować w myślach idealnie niski ton, osiadający w podbrzuszu, wprowadzający klatkę piersiową w coraz prężniejszy oddech. Bogobojne, kabalistyczne słowa i późniejsze, te kierowane do niej, gdy palce zacisnęły się na ofiarowanej kości, rozgrzanej ciepłem jego dłoni.
Pragnęła, by do niej mówił. Więcej i więcej, mów, szepcz, krzycz, oby tylko niski ton rozbierał z resztek obaw. Wolałaby krzyk, upomnienie, złość. Otrzymała natomiast spokój, ból, który teraz powoli pękał niczym delikatna, niezaznajomiona z tym uczuciem skóra. Dłoń zacisnęła się bardziej na otrzymanym podarunku, gorący oddech wysuwał się z rozchylonych warg, gdy policzki objęte zostały indyjskim odcieniem różu. Łaknęła na powrót iskier, szczęścia, pożądania, które jeszcze przed momentem współdzielili. On zadecydował jednak inaczej, oddany w niestałość półwilich zamiarów. Porzucił swój umysł, swoje ciało, - bardziej wiotkie, podatne mimo uporu - w wir jej pokus - pozwolił jej decydować, kontrolować, być nad nim. Czy miał żałować?
Usilna chęć odegnania demonów ze zmatowionych oczu, stała się nadrzędnym celem; uginały się przed nią strachy o powtórne cierpienie, o własny lęk, o niebezpieczeństwo idące ze zwodniczego uroku - jakby nigdy wcześniej nie pragnęła niczego bardziej niż zdjęcia ciężaru z męskich barków, odjęcia mu rozgoryczenia. Uniosła się lekko na palce, niezmiennie ściskając męską dłoń, opierając się delikatnie na niej. Wzrok wędrował, wyłapywał każde załamanie skóry, zmarszczenie brwi, chłód ujmujący ze stale wpatrzonych w nią oczu. Zbliżyła się - na powrót, niczym nierozsądna, skuszona instynktem łania - wyszeptując wyjątkowo cicho, by tylko on słyszał, w jego języku i będąc tego wieczora tylko dla niego.
- Chodź ze mną. - Delikatny pomruk, intymny, niekontrolowanie nęcący. Musiała ich stąd zabrać, zbierając resztki rozsądku z powoli skrytej pod nocną rosą polany. Poruszyła się w doskonale znaną stronę, pozwalając sobie na moment z gracją go wyprzedzić, by następnie spojrzeć zza ramienia ze swojego rodzaju obawą, jakby trzymana stale dłoń nie była potwierdzeniem. Po dłuższej chwili wyrównała jednak krok, spoglądając na mężczyznę otwarcie, bez obaw, z cholerną pewnością, której nie powinna mieć. Bezpieczeństwo, nade wszystko chciała mu dać bezpieczeństwo.
Było tak, jak chciała, bo tego co się w imię obrzędu działo, chcieli oboje.


zt Imogen i Zachary, będziemy tu.



ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Travers
Imogen Travers
Zawód : dama norfolku, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Polana Świetlików - Page 16 A428b07e606913df291129e6d572399a
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t11409-imogen-travers https://www.morsmordre.net/t11423-rusalka https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t11713p15-komnaty-imogen#375795 https://www.morsmordre.net/t11714-skrytka-bankowa-2490#362359 https://www.morsmordre.net/t11457-imogen-n-travers
Re: Polana Świetlików [odnośnik]27.04.23 21:39
Rytuał chylił się ku końcowi, choć światła teoretycznej sceny jaką w tym momencie stała się polana świetlików wcale nie przygasły. Wśród migoczących owadów, wśród świec i pomniejszych źródeł światła pojawiło się nowe, wielkie, wabiące spojrzenie, przyciągające uwagę jak magnes. Corinne przez dłuższy moment spoglądała w kierunku nowego ogniska, chciwie łowiąc złote błyski poświaty otaczającej Lugh. W tej chwili wydawał jej się kimś większym, potężniejszym, świętszym niż zebrani dookoła czarodzieje, podobnie zresztą jak stara wiedźma, która pojawiała się i znikała, siejąc zamęt wśród jej myśli i emocji. Corinne przybyła na polanę kompletnie nieświadoma tego, jak bardzo rytuał ją zmieni, jak wpłynie na przekonania, z jaką mocą wtargnie w to nowe życie, które wciąż było w fazie budowy, układania wszystkiego na nowo. Wbrew wszystkiemu, chaos, który obejmował jej myśli nie napawał jej niepokojem ani przerażeniem; kadzidlany dym wciąż miał we władaniu jej umysł, wypita przed momentem krew na dobre rozlała się ciepłem w żołądku, wzbudzając w niej coś na kształt pewności, że cokolwiek się wydarzy, nie spotka jej nic złego.
Ostatnie słowa starowiny brzmiały tajemniczo, nawet groźnie, jakby pod zgłoskami czaiła się jakaś przestroga, choć Corinne wolała myśleć o tym, jak o wskazówce. W istocie, stara magia, stare obrzędy, były tematem tak samo nieznanym, co niezbadanym, a wiedza, którą posiadała stara wiedźma nie należała do tych, które można znaleźć w opasłych tomiszczach bogatych bibliotek. To był inny rodzaj mądrości, bardziej pierwotny, prawie dziki, ale nie mniej nęcący.
Zasłuchana w przyjemne, melodyjne głosy tańczących dziewcząt dopiero po dłuższej chwili poczuła na sobie spojrzenie Mathieu. Odwróciła twarz w jego stronę; w jej oczach mignął jakiś tajemniczy ognik, wargi ułożyły się w przyjemnym uśmiechu. Był nie mniej naznaczony krwią niż ona, a jednak zamiast czuć niechęć na widok szkarłatu, czuła coś na kształt podekscytowania. Zawsze uważała go za przystojnego czarodzieja, ale teraz, tutaj… w niewyjaśniony i niezrozumiały dla niej sposób nagle stał się atrakcyjniejszy, ciekawszy, bardziej pociągający. Spojrzenie ciemnych oczu Mathieu po raz kolejny wzbudziło przyjemną falę dreszczy biegnącą wzdłuż kręgosłupa.
Myślisz, że zrezygnowałabym z tańca, skoro sam proponujesz? ― spytała lekkim, zaczepnym tonem. Oboje wiedzieli przecież, że nie był fanem spędzania czasu w ten sposób, czym zdecydowanie różnił się od Corinne ― ona mogłaby spędzić w tańcu nawet i pół nocy. ― Niedoczekanie ― szepnęła tuż przy jego uchu, kiedy tylko pociągnął ją bliżej siebie.
Ale ― dodała zaraz, zniżając głos jeszcze bardziej ― skłamałabym mówiąc, że cały ten obrządek nie natchnął mnie do… innych działań. Wszak starej magii, jak i starych rytuałów lekceważyć się nie godzi ― stwierdziła, bardzo wygodnie ukrywając własne pożądanie pod słowami starej wiedźmy.
Będzie więc tak, mój drogi: najpierw Château, a potem… ― odetchnęła głębiej, czując w powietrzu zapach kadzidła; osłabiony i spleciony z dymem ogniska, ale wciąż obecny ― …potem będziesz mi winien taniec.

|zt dla Corinne i Mathieu


Sad to see you go
Was sorta hopin' that you'd stay


Corinne Avery
Corinne Avery
Zawód : arystokratka
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rumor, humor, huk, harmider
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Polana Świetlików - Page 16 UDbNATz
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11472-corinne-rosier https://www.morsmordre.net/t11474-piolun#355148 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-kent-dover-chateau-rose https://www.morsmordre.net/t11477-skrytka-bankowa-nr-2505 https://www.morsmordre.net/t11478-corinne-rosier#355348
Re: Polana Świetlików [odnośnik]06.05.23 21:53
Jeżeli Varya lub Arsentiy byli uważnymi obserwatorami to mogliby zauważyć cień grymasu jaki na krótką chwilę, ledwie mgnienie oka, przemknął przez twarz młodego czarodzieja. Nie było się czemu w zasadzie dziwić. Czekał cierpliwie, aż Varya znajdzie słowa, ale nie takiej odpowiedzi się spodziewał. Szczególnie, że dał jej szansę na zmianę zdania, z którego nie skorzystała. Timothee nie był przyzwyczajony do przyjmowania odmowy. Szczególnie zaś w tak trywialnej kwestii jak taniec.
Zaraz jednak opanował wyraz swojej twarzy i przybrał chłodną maskę. Po uprzejmym uśmiechu, który jeszcze nie tak dawno gościł na jego twarzy nie było już śladu.
-Cóż, skoro jesteś na… jego uwięzi to niech tak pozostanie. – oznajmił z wyczuwalną kpiną w głosie. Ciekawe tylko czy czarownica zrozumie jego słowa. Chociaż może razem we dwójkę im się uda odgadnąć znaczenie jego słów? Podobno co dwie głowy to nie jedna. Tak naprawdę to miał ochotę rzucić zaklęciem w milczka, jak już zdążył nazwać Arsentiy’a w myślach. Mimo dymu i pewnej dozy lekkomyślności jaka przez to się w nim obudziła, to powstrzymywało go od działania to, że bądź co bądź było tutaj obecnych całkiem sporo szlachetnie urodzonych. Nie miał zamiaru robić z siebie widowiska. Przecież zanim wyjechał do Wielkiej Brytanii obiecał, że nie będzie sprawiać problemów i że nie przyniesie wstydu rodzinie.
-Hympf- prychnął jeszcze pod nosem i obrócił się na pięcie odchodząc od kasztanowłosej i jej towarzysza. Szybkim krokiem przeszedł w kierunku stołów nie chcąc jak kołek stać na polanie. Nie to nie, nie będzie przecież nadskakiwać jakiejś pierwszej lepszej czarownicy. Kiedy już tam się znalazł sięgnął po dzban z winem by sobie nalać. W międzyczasie zaś rozglądał się znów po polanie, żeby wzrokiem odszukać dziewczynę, która dała mu źdźbło owsa. Na próżno, zamiast tego dostrzegł Marię, nie podchodził jednak do niej, może też przyszła z kimś? Zamiast tego, jeśli go zauważyła, patrząc na nią uniósł lekko naczynie z napojem w niemym toaście. Cóż, aktualnie był sam, jeśli będzie miała ochotę to zawsze może podejść, prawda?
Timothee Lestrange
Timothee Lestrange
Zawód : solista
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Here is no choice but either do or die.
OPCM : 4
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 1
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 3
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t11300-timothee-lestrange-w-budowie https://www.morsmordre.net/t11356-eclair https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-kent-dover-chateau-rose https://www.morsmordre.net/t11311-skrytka-bankowa-nr-2566#347764 https://www.morsmordre.net/t11310-timothee-lestrange
Re: Polana Świetlików [odnośnik]06.05.23 21:58
Gdy zostaliśmy we dwójkę, poddałem słodkie przyrzeczenie siostry w wątpliwość. - Przestań. Nie mów tak, jeśli tego nie pragniesz. - Warknąłem z przyganą. Czy chciała tylko wyłgać się od tańca z obcym młodzieńcem? Nie lubiła przecież zabawy i nieznajomych, stojąc obok stanowiłem najprostszą furtkę do wolności. Chciałem nią być - ale nie w sposób teatralny, a prawdziwy, pozbawiony rekwizytów - tylko skóra, kości, mięso, krew i dusza. Złość szumiała w uszach, krew doszła do głosu, zdając się na odczucia, podczas gdy umysł kłębił się w oparach kadzidła, niezdolny do komitywy z racjonalnością. - Nie idź za mną. - Rozkazałem oschle, wiedząc, że posłucha mojej rady tylko jeśli sama zechce. Ucieczka była z zasady daremna, jak każde zwierzę zostawiałem ślad, a ona była łowczynią, doskonale znającą moje przyzwyczajenia, mój trop, mój zapach. Zanim jednak zdołałaby ocenić sytuację, mnie już nie było. Wypuściłem jej dłoń, niknąc między drzewami, w ciemnym, gęstym gaju. Potrafiłem się po nim poruszać. Instynktownie, jak zwierzę, ciągnąłem w kierunku, gdzie nie było ludzi. Krok miałem dłuższy niż ona, łatwo mogłem zostawić siostrę w tyle, ale im szybciej się poruszałem, tym głośniejszy szelest ciągnął się za mną w długim ogonie. Czułem na karku jej obecność, wiedziałem, że za mną podąża, a jednak nie zatrzymywałem się. Dalej i dalej, głębiej w ciemność, po ściółce, ku zapachowi wolności, nocy i gorącego lata. W końcu, gdy byliśmy już z daleka od zgiełku zabaw, zatrzymałem się, pozwalając, by mnie dopadła, obrała za cel. - Ja nie żartuję, Varya. Odejdź, zanim zrobię coś, czego nie powinienem. - Ostrzegłem ją z groźbą i powagą pobrzmiewającą w głosie, gwałtownie odwracając w jej kierunku, ale wcale nie chciałem, żeby odchodziła. Chciałem, żeby została. Chciałem być z nią sam. I jednocześnie w ogóle nie chciałem być z nią sam. Sam nie potrafiłem panować nad czarnymi upiorami, a choć pozostawałem spojony nieznaną mocą, nadal posiadałem resztki rozsądku. Im dalej byliśmy od ogniska, tym wyraźniejszym protestem dudniącym w głowie przypominał mi, kim dla mnie była. Obiecałem ją przecież strzec przed krzywdą - a więc i przed własnymi demonami. Nozdrza falowały gniewnie, oczy były jak dwa błyszczące czernią kamienie, a krew dziko pulsowała pod skórą. Jeśli była wystarczająco czujna, wiedziała, że wysyłałem ostatnie sygnały ostrzegawcze. Że miała ostatnią szansę, by wykazać się rozsądkiem większym niż ja, lub zatracić się ze mną w tym lesie. Nigdy, aż do teraz, nie chciałem być dla nikogo zwierzyną. Ale dla niej, dla jej strzały przeszywającej ciało - dla niej mogłem zostać nawet łupem, choć jeszcze nie rozumiałem dlaczego. Słodycz kadzidła słabła, ale nadal trzymała gro logiki za żelazną kurtyną.
Miałem już tylko swoje diabły i instynkty.
Żądałem krwi.
Żądałem Varyi.

zt ja i Varya

>>>




всегда мы встаем
Arsentiy Mulciber
Arsentiy Mulciber
Zawód : księgowy, ekonomista
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Polana Świetlików - Page 16 F7MRi3Q
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t11518-arsentiy-mulciber https://www.morsmordre.net/t11521-poczta-arsentiego#357366 https://www.morsmordre.net/t12192-arsentiy-mulciber#375367 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t11522-skrytka-bankowa-nr-2513#357367 https://www.morsmordre.net/t11523-arsentiy-mulciber#357368
Re: Polana Świetlików [odnośnik]07.05.23 12:11
Uśmiech rozciągnął się po jasnej twarzy Marii, gdy kuzynka wyraziła swój zachwyt magiczną historią tego święta. Wiedziała, gdzieś podskórnie musiała wiedzieć, że serce Elviry również było wrażliwe na podobne podania — była przecież Multonem. Multonem o ostrych krawędziach, Multonem próbującym uciec przed swoim przeznaczeniem, ale jednak zawsze powracającym do swych korzeni, prędzej czy później. Tak jak dziś.
Kość w dłoni leżała dziwnie znajomo, choć Maria nigdy wcześniej nie spodziewałaby się, że będzie w stanie wziąć w dłonie fragment czegoś zmarłego. Dziś Śmierć nie zaglądała w oczy wraz ze swym bratem Strachem. Dziś odejście reema było sakralne, było Poświęceniem, nie Śmiercią, dlatego też tracąca ciepło kość nie parzyła, nie bolała jakimś fantomowym bólem, ale przepełniała czymś dostojnym, pięknym, czymś, czego nie mogła zdefiniować. Obróciła ją ostrożnie w dłoniach, palce przytknęła do licznych wgłębień. Przymknęła na moment oczy, licząc je w duchu. Im więcej wgłębień, tym większa siła, przypomniała sobie słowa nauczyciela opieki nad magicznymi stworzeniami. Gdy otworzyła oczy, nie była jednak w białym, baśniowym zamku w Alpach, a pośrodku polany rozświetlonej świecami i świetlikami.
— Można podzielić ją na troje — szepnęła w odpowiedzi do Elviry, podnosząc na nią roziskrzone spojrzenie jasnozielonych oczu. — Stworzyć z niej coś prawdziwie pięknego. Silnego. Magicznego — czy ta odpowiedź satysfakcjonowała kuzynkę? Nie była pewna. Ale na pewno znajdzie jakieś stosowne zastosowanie dla tej kości; nie mogła przecież tak po prostu przyszyć ją do byle szaty, skalać kośćca czymś, co nie wyciągnie z niego pełni jego magicznego potencjału. Musiała być uważna, musiała poskromić rosnącą w niej niecierpliwość, której część przynajmniej musiała wynikać z działania kadzidła.
Uścisk na ręce Elviry zmalał natychmiast, gdy tylko ta wyraziła swój dyskomfort i niezadowolenie; Wyraz żalu przemknął przez twarz Marii, która zwiesiła głowę i wyszeptała krótkie przepraszam. Przez to też nie odpowiadała dłużej na jej kolejne słowa, nie do końca wierząc, że Tailtiu może łaskawie spoglądać na takie dziewczęta, jak ona. Maria przecież żyła życiem czystym, dorastała do tego, aby być owocem, którego nikt nigdy nie zerwie. Ojciec pilnował, aby nie angażowała się w relacje z chłopcami, do minimum obniżając ryzyko błędu.
Ale dziś, w nocy pierwszego sierpnia, oddychała powietrzem noszącym resztki uświęconego kadzidła. I może Elvira miała rację, może Tailtiu naprawdę wyciągała ku niej ramiona, może prawdziwie objęła ją, wlewając do serca dziwną, niespotykaną i niespodziewaną wiarę i siłę.
Uniosła głowę, spoglądając w twarz Elviry, gdy ta nawijała jeden z jej loków na palec. Nie wiedziała, co odpowiedzieć, nie wiedziała, dlaczego zachęta kuzynki wydawała się tak słodka, niemal obezwładniająca. Na chwilę uciekła spojrzeniem w bok, przygryzła nieco dolną wargę, gdy rumieńce wylewały się na jej policzki, przemieniając je w podobne w kolorze do pęków kwitnących róż.
— Znajdę cię — odpowiedziała wreszcie, zduszonym z wrażenia głosem. Niedługo później kuzynka zniknęła, a może tak tylko jej się wydawało. Świat przecież wirował, podobnie jak ona wirowała w tańcu. Biała sukienka komplementowała jej ruchy, raz unosząc się, raz opadając. Wianek, który założono jej na skronie, rozlewał wokół przyjemną, kwietną woń, łączącą się w specyficzną harmonię z dymem niedalekiego ogniska. Ogień trzaskał, ledwo słyszalnie stukały buty przesuwających się wokół czarodziejów. Gdy zerknęła w miejsce, w którym stał wcześniej Timothee, to okazało się puste. I choć serce ścisnęło się w nieznanej dotychczas formie tęsknoty, tańczyła dalej, aż niebieskoszare oczy młodego lorda ściągnęły jej uwagę raz jeszcze. Tym razem wydawał się być podobny do sennej mary, wyobrażenia powstałego gdzieś na skraju trzeźwości umysłu. Ale pragnęła zaryzykować, może zachęcona radami i fałszywą wiarą Elviry.
Ruszyła więc, tanecznym krokiem, w jego kierunku. W półmroku mignął kielich uniesiony w toaście, odpowiedziała, podnosząc podbródek do góry, następnie znów opuszczając skromnie głowę. Po drodze chwyciła jedną z misek z owocami. Truskawki spoczywały w niej obok soczystych mandarynek. Chwyciwszy jedną z truskawek w dwa palce, przysunęła ją do swych warg, przymykając oczy. Jak dawno temu miała okazję ich spróbować? Gdy wgryzła się w owoc, ten wydawał się być słodszy od miodu. O wielki Lugh...
— Timothee — jego imię brzmiało jeszcze przyjemniej, jeszcze bardziej znajomo, choć przecież minęły lata, odkąd po raz pierwszy skrzyżowali swoje spojrzenia. Ich znajomości nie można było jednak nazwać szczególnie intensywną, zazwyczaj stawali przeciw sobie na boisku, często ryzykując przy tym zdrowiem. Ale dziś... Dziś widziała go nie jako wroga, ale jako sojusznika, przyjaciela, kogoś, kogo chciała mieć przy sobie, w sposób, którego nie mogła przecież opisać słowami, który frustrował ją przez to, a jednocześnie wlewał do duszy przyjemne rozluźnienie, słodycz, której nigdy wcześniej nie doświadczyła. Spróbuj, proszę łagodna prośba w języku francuskim zbiegła się w czasie z przytknięciem kolejnej truskawki do jego ust. Ręce Marii były delikatne, jeszcze bardziej niż zwykle, czerwony owoc ledwo dotykał dolnej wargi młodego czarodzieja, a szarozielone spojrzenie, odbijające w sobie światło świetlików i świec, zaglądało wbrew naturalnej nieśmiałości prosto w oczy młodego mężczyzny. Druga dłoń sięgnęła nadgarstka jego ręki, tej, w której dalej trzymał kielich — nie widziała, czy udało mu się upić z niego wino, czy nie. Ale teraz nie miało to znaczenia.
Palce przesunęły się powoli w górę nadgarstka, układając się ostrożnie, łagodnie na cieple jego dłoni, zaciśniętej wokół nóżki kielicha.
Podzielmy się. A później tańczmy, do utraty tchuszeptała swe życzenia dalej, na moment odrywając wzrok od jego oczu. Wymownie spojrzała w kielich, mając nadzieję, że Timothee domyśli się, że Maria pragnęła wypić z tego samego naczynia, co on; spróbować wina, którym mógł cieszyć się przed chwilą, w ten sam sposób, w który częstowała go swym ulubionym owocem. Skąd w niej taka śmiałość? Nie miała pojęcia.
Czas zwolnił w niemalże bolesnej antycypacji.
Serce biło szaleńczo, podchodząc stopniowo coraz wyżej gardła. Wszystko przecież zależało od decyzji Timothee, decyzji, która mogła złamać jej serce lub napełnić je czymś, czego Maria bała się jeszcze nazwać. Ale czuła, czuła całą sobą.


Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t11098-maria-multon#342086 https://www.morsmordre.net/t11145-gwiazdka#342865 https://www.morsmordre.net/t12111-maria-multon https://www.morsmordre.net/f417-gloucestershire-tewkesbury-okruszek https://www.morsmordre.net/t11142-skrytka-bankowa-nr-2427#342857 https://www.morsmordre.net/t11143-maria-multon#360683
Re: Polana Świetlików [odnośnik]14.05.23 23:30
Ciężka, rdzawo-słodkawa woń krwi zdawała się wypełniać wszystko wokół, gdy razem z Melisande nachylał się nad ciepłym jeszcze ciałem reema, po same łokcie zanurzając ramiona w lepkich od posoki wnętrznościach. Czuł się nią odurzony, przemieszana z unoszącym się w powietrzu zapachem kadzidła czyniła jego głowę dziwnie lekką, a myśli ociężałymi. Świadomość upływającego czasu zgubiła się gdzieś w przestrzeni przesiąkniętej dźwiękami bębnów i celtyckiej muzyki, a wspomnienie kłębiącej się ponad ofiarą ciemności stopniowo odchodziło w niepamięć, rozmywając się tak samo, jak rozmywało się wszystko inne. Wszystko poza Melisande. – Oczywiście – odpowiedział jej zachrypniętym głosem, gdy jego palce natrafiły na luźną kostkę; pociągnął ją w swoim kierunku, ale okazała się wciąż przytwierdzona do reszty ciała włóknistymi strzępkami mięśni, szarpnął więc mocniej, krótko, ale nawet na nią nie spojrzał – wzrok zatrzymując na ciemnych oczach należących do żony. – Czego tylko pragniesz – dodał. Mógł z nią zatańczyć i tańczyć do rana, mogli zniknąć, uciec daleko stąd; nie obchodziło go to, chciał jedynie być blisko, chciał dotknąć jej pokrytych szkarłatnymi smugami ramion i sprawdzić, jak daleko sięgały te znaczące jasną skórę szyi. Chciał skosztować wypitego przez nią napoju prosto z jej warg, nic innego się nie liczyło; reszta otaczających ich ludzi wydawała mu się rozmyta, ich twarze przesuwały się, mieszały z tłem.
Kiedy przyszedł czas na powrót do kręgu, wyprostował się, wyciągając dłoń w stronę Melisande; obrośniętą tkankami kostkę wsunął do przytroczonej do paska sakiewki, nie przejmując się, że ją ubrudzi. Niewiele mu zresztą przeszkadzało, nie pamiętał, kiedy po raz ostatni czuł się tak rozluźniony, odprężony; wypalające się do końca kadzidło koiło zmysły, odpędzało codzienne troski, przesuwało granice – a gorące, letnie powietrze, rozgrzane dodatkowo ogniem płonącym na polanie, wprowadzało ciało w stan błogiego ciepła, prawie jakby zanurzył się w nagrzanej wodzie.
Nagła cisza, która zapadła dookoła, zmusiła go do skupienia uwagi na postaci starowiny, której donośny głos poniósł się ponad ich głowami. Rozejrzał się, w jednym momencie zaskoczony ilością zgromadzonych na polanie czarodziejów, nie przyglądał się im jednak dłużej, zamiast tego uważnie wsłuchując się w przestrogi wiedźmy. Gdy mówiąc o odganianiu złych duchów karzących zuchwałych spojrzała wprost na niego, zadrżał odruchowo, ale nie przerwał kontaktu wzrokowego, opuszczając spojrzenie na ziemię dopiero po chwili. Czy to był przypadek, czy umyślnie zwróciła się w jego kierunku? Czy mogła wiedzieć coś na temat podążającej za nim zjawy, czy wyczuła jego obecność – mimo że tego dnia trzymał się z daleka, prawdopodobnie odegnany wirującą dookoła magią? Wypuścił powoli powietrze z ust, ale nie odnalazłszy odpowiedzi na żadne z pytań, wysłuchał przemówienia do końca – a gdy na polanie znów rozbrzmiała muzyka, a pomiędzy nimi zaczęły tańczyć i śpiewać młode dziewczęta, zapomniał o Earwynie zupełnie.
Chodź – odezwał się cicho, nachylając się w stronę Melisande, tak, że kosmyki jej ciemnych włosów załaskotały go w czubek nosa. Wargami prawie musnął płatek jej ucha, dłonią odnalazł jej palce; pociągnął ją ku sobie, samemu tyłem przesuwając się w stronę strzelających w niebo płomieni ogniska, przez moment nie mogąc oderwać spojrzenia od odbijających się w lśniących pasmach refleksów. Inni ludzie, obcy i znajomi, przemykali gdzieś obok, prawie się z nim zderzając, ale chociaż znajdowali się w tłumie, otoczeni zewsząd głosami i oddechami, czuł się tak, jakby byli sami: ukryci przed światem w tej mieszaninie ciał, gdzie zupełnie nikt nie zwracał na nich uwagi. – Chcesz zostać tutaj – podjął, gdy już udało mu się odnaleźć dla nich fragment wolnego terenu; zbliżył się, jedną dłoń kładąc na plecach Melisande, w geście, na który normalnie publicznie nigdy by sobie nie pozwolił; drugą sięgnął jej twarzy, żeby kciukiem rozetrzeć po policzku kroplę krwi, która nie zdążyła jeszcze okrzepnąć – czy pójść gdzieś, gdzie będzie spokojniej? – zapytał. Jemu samemu nie przeszkadzał chaos, czy był to wynik niedawnego rytuału, czy działania kadzidła – czuł dziwną jedność ze wszystkimi i wszystkim, co go otaczało. – A może przynieść ci wina? – zaproponował, gliniane dzbany zaczęły już pojawiać się na stołach, przygotowania do uczty trwały. Póki co nie był jeszcze nią zainteresowany, nie czuł się głodny, czy może: był pewien, że głodu, który odczuwał, odkąd po raz pierwszy dotarła do niego charakterystyczna woń róży i bergamotki, nie dało się zaspokoić najwspanialszym nawet posiłkiem.




some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green

Manannan Travers
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Rycerze Walpurgii
Rycerze Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t10515-manannan-travers https://www.morsmordre.net/t10605-zlota-rybka#321117 https://www.morsmordre.net/t12133-manannan-travers https://www.morsmordre.net/f15-norfolk-corbenic-castle https://www.morsmordre.net/t10596-skrytka-bankowa-nr-2306#320992 https://www.morsmordre.net/t10621-manannan-travers
Re: Polana Świetlików [odnośnik]15.05.23 18:50
Jej serce zabiło. Mocno, donośnie, wyraźnie, kiedy wiedźma wraz z kolejnymi słowami spojrzała na nią. A może zwróciła się do niej? Nie mogła przez nią przejrzeć, zrozumieć, czy patrzy jedynie na kolejno mijanych ludzi w kręgu, czy jej słowa są wypowiadane z rozmysłem i kierowane ku nim. Co było irracjonalnym - ale jednocześnie silnym przeświadczeniem - założeniem, któremu nie umiała się oprzeć. Może dlatego, że zdawało jej się iż drugi raz jednego wieczora sugeruje jej wyraźnie coś do czego dążyła zgodnie ze swoim planem - potrzebą wypełnienia obowiązku. A może, teraz już czymś więcej? Czy mogła spoglądać tak bardzo w dusze - a może bardziej ciała? Jej wolna dłoń, ta, której nie splatała z ciepłą, większą należącą do Manannana mimowolnie przeniosła się. Uniosła ruszyła w kierunku dolnej części brzucha, kiedy jej spojrzenie nie odsuwało się od wiedźmy stojącej przed nią z którą skrzyżowała tęczówki. Drgnęła, zanim ręka dotknęła brzucha, zaciskając dłoń w pięść. Ale w jakiś sposób jednostka kobiety budziła w niej szacunek - a może i nadzieję - a jej słowa spływały mądrością której nie chciała odmawiać. Pochyliła ku niej głowę, choć nie była pewna, czy zdążyła jeszcze złapać ten gest, nim ruszyła dalej. Wyprostowała się powoli, napiętą, wolną dłoń, powoli przesuwając na bok. To było jeszcze za wcześnie. Milczała, walcząc z pragnieniem, by spojrzeć ku Manannanowi i spróbować wyczytać z jego twarzy co myślał - czy też je zauważył? Czym było dla niego dziecko, tak naprawdę? Obowiązkiem? Na pewno. Ale może… Głupia. Zganiła się w myślach. Patrzyła przed siebie, łapiąc powolne oddechy - pozornie, wyglądała na spokojną, ale tak naprawdę próbowała uspokoić rozszalałe wnętrze. Choć dzisiejszy stan nie przeszkadzał jej bardzo, myśli, troski, nawet jeśli przychodziły to umykały szybko. Co więcej nie gasło w niej niezrozumiałe pragnienie, otumanienie nadal osiadało na jej ramionach wyrzucając ją poza czas i przestrzeń. Wzrok mimowolnie poruszał się za wiedźmą wprowadzając na jej twarz łagodną zmarszczkę, która kontrastowała z nieschodzącym uśmiechem. I stała tak nadal, niezmiennie, nawet kiedy muzyka ruszyła na nowo.
Drgnęła, dopiero kiedy wokół jej ucha owinął się ciepły oddech jej męża wraz z jednym krótkim słowem, odrzucając - a może odsuwając całkiem sprawnie - na bok wcześniejsze rozważania. Jej pierś zafalowała chaotycznie przy wdechu. Lubiła to. Zrozumiała nagle z jednej mgły wpadając do drugiej. Momenty w których znajdował się tak blisko i daleko jednocześnie. Jej wargi rozchyliły się lekko a tęczówki odnalazły te jego, kiedy powieki uniosły się i opadły w kilku mrugnięciach. Rozpogadzając twarz całkowicie - odganiając zmarszczenie.
Iść? Ale dokąd? Potrzebowała chwili, jednak nie zapytała, ani nie oponowała kiedy pociągnął ją za sobą. Nie patrzyła na boki, nie patrzyła pod nogi - patrzyła wprost na niego. Po kilku krokach dostosowując się do tempa które wytyczał, miarowo, spokojnie w nie wpadając. Krok, za krokiem. Choć każdy kolejny coraz mocniej poddawał się muzyce która wibrowała wokół. Nic innego, nie miało znaczenia - ani ludzie wokół, ani fakt, że nadal znaczyła ją krew z rytuału - poza tym niespotykanym spacerem którego właśnie się podejmowali i niebieskimi oczami, przypominającymi jej letnie niebo nad jego ukochanym morzem. Wargi Melisande mimowolnie rozciągnął niezrozumiały, błogi, uśmiech. Nic nie mówiła, bo ilość myśli i słów która obijała się w jej głowie była nieznośna, tak samo jak niezrozumiałe trzepotanie w klatce piersiowej.
Krótkie westchnienie wypadło między nich, kiedy poczuła dłoń na plecach. Jej własna uniosła się, układając na jego ramieniu. Ale dopiero po chwili zrozumiała, że trzyma ją inaczej. Jej brwi zmarszczyły się trochę, kiedy uniósł dłoń układając ją na jej twarzy. Ale nie umiała nie przymknąć na chwilę oczu, unosząc kącik ust ku górze. Nie spodziewała się tego, ale nagle zrozumiała, że tylko tego właśnie chciała. Bliskości, ciepła, bezpieczeństwa, którym emanował wyrzucając z jej głowy myśli o intrygującej ciemnej mocy jeszcze sprzed chwili. Rozchyliła tęczówki wraz z kontynuacją pytania. Dopiero teraz - w porę - rozglądając się wokół, a może dostrzegając istnienie kogokolwiek wokół. Wzięła wdech w pierś. Zawieszając tęczówki na jednej z tancerek, obserwując uważnie jej kroki, mrużąc odrobinę oczy, kiedy jej ciało mimowolnie zaczynało poruszać się w rytmie grającej wokół muzyki. Rozpalane niewypowiedzianą potrzebą, której nie umiała zdefiniować i ciepłem znajomych dłoni. Wspomnienie wina zwróciło jej uwagę na Manannana, uniosła jedną z dłoni do ręki na swojej twarzy przekrzywiając głowę, na chwilę ją przyciskając by zaraz ją odjąć i pokręcić przecząco głową. Nie chciała wina.
- Po pierwsze, lordzie Travers, tak chyba nie wygląda taniec. - powiedziała nie odpowiadając na żadne z zadanych pytań, a w jej oczach rozbłysły ogniki. Nie głośniej niż było trzeba by ją usłyszał, wyciągając trochę szyję, by zbliżyć odrobinę twarz. Mimowolnie na chwilę przepadła rozchylając wargi, zdające się nagle niewygodnie spierzchnięte po których chciała przesunąć językiem. Na których chciała znów poczuć te, należące do niego. Mrugnęła, cofając szyję. Nie powinni. To nie była ich prywatna plaża. A i na niej - nie powinni. Nie spodziewała się takiej bliskości - przypominała jej bardziej śniadaniowe fanaberie, niż właściwie, odpowiednie, zachowanie - a jednocześnie tylko jej chciała. - Po drugie - mówiła dalej z trudem odrywając od niego tęczówki, brodą wskazując jedną z festiwalowych młódek w jasnej sukni tańczącą najprawdopodobniej ze swoim znajomym. Kroki nie zdawały się nader skomplikowane, powinna dać radę za nimi nadążyć. Nie zwracała też uwagi na to, że jej ciało i dłonie nadal znaczyła krew, stara wiedźma nakazała im zostawić je na sobie. - zamierzam się tego nauczyć, więc potrzebuję - odsunęła się o krok nie puszczając jego dłoni, wykonując pół obrotu, by teraz samej zacząć ich prowadzić. - trochę więcej miejsca. - orzekła, odwracając ku niemu tęczówki, ale nie puszczając dłoni; a z każdym kolejnym wykonywanym centymetrem jej ciało zdawało się coraz mocniej przenikać rytmem muzyki. - Mam nadzieję, że twoja kondycja nas nie zawiedzie. - mruknęła; nieumiejętnie, a może bardziej wykalkulowanie i z rozmysłem, powstrzymując kąciki ust przed unoszeniem do góry - pozwalając im drgać w rozbawieniu. Zatrzymała się w końcu, trochę dalej, z mniejszą ilością par oczy mogącą na nich trafić - ta gromadziła się bliżej stołów i środka trawiastego parkietu. Muzyka ucichła na krótką chwilę, kiedy dobierały się kolejne pary. Dygnęła teatralnie przed Manannanem, ustawiając się w ślad za jedną z dziewczyn, jedną z dłoni układając na jego ramieniu drugą podając. Zadarła tęczówki. To nie mogło być trudne - trudniejsze niż ćwiczony latami balet czy taniec balowy ze sztywnymi ramami. - Po trzecie, chcę żebyś został tutaj, wino i rum, zostanie podane na kolację. - orzekła, czując ciepło rozlewające się w jej środku na myśl, która coraz mocniej nabierała kształtów w jej głowie. Słowa, które zapowiedziały coś, o czym tylko ona wiedziała. Niewytłumaczalnie nie chciała i nie mogła go wypuścić. Jeszcze nie teraz. Może nie dzisiaj. - Gotowy? - zapytała, wyciągając powietrza powietrza w zaróżowione wargi, unosząc na niego ciemne tęczówki osadzone w twarzy, okraszonej mimowolnymi rumieńcami. I choć słowa tego nie zdradzały, ciało zdawało się pragnąć tylko jednego. Zaraz jednak coś sobie przypomniała, uderzyło w nią to nagle. Że jeśli tego nie umie, to nie będzie to idealne. Ale pozostające w powietrzu opary sprawiały, że - jak nigdy - w ogóle się tym nie przejęła. Poza tym, czy naprawdę mogło to być trudniejsze od tańca z wujem Llywelynem?
Poddała się. Muzyce, która skończenie ruszyła do przodu, próbując naśladować wcześniej widziane kroki. Wybuchając niepohamowanym śmiechem, kiedy je pomyliła i zderzyła się z Manannanem, w końcu całkowicie tracąc rozróżnienie między tym, a baletem który wkradał się czasem w wykonywany obrót. Niebieska tkanina falowała za nią, kiedy zbliżała się i oddalała, wykonywała kolejny ruch już nie patrząc na to, czy wychodzący idealnie - dziś o tym zapomniała. Czuła się nad wyraz wolna i piękna. A kłębiące się w niej pragnienie rosło i rosło z każdym kolejnym złączeniem dłoni, przelotnym dotykiem, coraz mocniej przyspieszającym oddechem i gdy któryś z utwór zakończył się, a ona oddychała ciężko łapiąc powietrze wiedziała tylko jedno, tylko jednego chciała. Zrobiła krok w tył, a potem następny, na długość ich rozciągniętych, ale splecionych dłoni, nachyliła się trochę.
- Chodź. - wrócą tu jeszcze, potem, później, może. Teraz chciała być odbiciem tylko w jednym spojrzeniu. Niczym więcej. Rozplotła ich ręce odwracając się na pięcie, ruszając między drzewa, na ścieżkę, która prowadzić miała ku namiotom. Odwróciła się przez ramię na krótką chwilę, by zrobić kilka szybszych kroków - umknąć, niczym młódka, rozanielona, zauroczona, odurzona. Nigdy taka nie była - nigdy nie sądziła że będzie. Zniknęła za którymś drzewem, wsuwając się za nie, opierając o nie plecami, łapiąc oddechy po przyjemnym wysiłku.
Poszedł za nią - tego jednego, była dzisiaj pewna.
Miała obietnicę do spełnienia.


I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t4704-melisande-rosier#100644 https://www.morsmordre.net/t5050-nulla#108518 https://www.morsmordre.net/t12140-melisande-travers https://www.morsmordre.net/f15-norfolk-corbenic-castle https://www.morsmordre.net/t5178-skrytka-bankowa-nr-1209 https://www.morsmordre.net/t5098-melisande-rosier#110615
Re: Polana Świetlików [odnośnik]17.05.23 1:30
Wpatrywała się w tlący się w palenisku żar jak transie, oddając się w pełni magii rytuału. Cisza nie budziła niepokoju, wprowadzała podniosły nastrój. Uwaga czarownicy skupiła się na starej wiedźmie, a jej słowa w pełni pochłonęły jej uwagę. Pochyliła głowę dziękczynnie w odezwie na jej słowa, odczuwając szczerą wdzięczność wobec matki ziemi; wobec żyznej gleby, wschodzącego dnia i wiosny życia. Uniosła głowę dopiero, gdy starucha stanęła naprzeciw niej. Spojrzała na nią, wsłuchując się w jej dalsze słowa; nie dała po sobie poznać zaskoczenia, ale zastanawiało ją, czy zuchwałość zestawiona ze złymi duchami została skierowana do niej z rozmysłem. Wybrzmiał śpiew dziewcząt, rytuał się dopełnił; jej powieki opadły na dłużej po raz ostatni, pozwalając jej z wolna wybudzić się z ceremonialnego transu. Krąg zaczął się rozsypywać, młódki weszły między nich, Cassandra odwróciła się w kierunku Ramseya, ostrożnie sięgając palcami jego szyi, gdy wychwyciła jego wzrok umykający w kierunku innej kobiety, badając strukturę nabrzmiałych żył. Wciąż byli między ludźmi, lecz słowa staruchy były nie tylko przyzwoleniem, a zachętą, może i nakazem.
- Okażmy sobie wyrazy oddania - powtórzyła cicho słowa wiedźmy. Kąciki jej ust uniosły się subtelnie na jego słowa. - Nie - zgodziła się z nim, pętający go duch nie miał mocy, by pozwolić mu zapomnieć o niej. I myśl ta była niezwykle intrygująca, dopełniająca zrządzenie gwiazd i pozwalająca podjąć ostateczną decyzję - decyzję, która miała związać ich los bezpowrotnie. Nie mogło tlić się w niej zwątpienie, gdy zawierzyła przeznaczeniu.
Czując jego mokre od krwi dłonie na własnej twarzy wbiła w niego silne, wyzywające spojrzenie; przekrzywiła głowę nieznacznie, by musnąć wargami opuszek jego kciuka, przeciągnęła po nim policzkiem, pozwalając krwistej smudze przeciągnąć się przez skórę twarzy. Ta krew była dziś uświęcona, niosła magię życia, żyzności. Zasiejesz dziś we mnie ziarno, ukochany, a świat wstrzyma oddech, gdy wykiełkuje. Ceremonia wszystkiemu sprzyjała, nasienie będzie silne jak nigdy.
Głośno wypuściła z ust powietrze, gdy podjął decyzję; oplotła własne palce wokół jego, gdy zakleszczył je w uścisku. Podążyła za nim, dorównując mu kroku, nie oglądając się za siebie i nie interesując się pozostałymi parami. Opary kadzideł w końcu opadną, chciała go mieć pod ich wpływem, nie mieli dużo czasu. Znaleźli się na ścieżce prowadzącej do namiotów, lecz nim stanęli przy własnym, stanęła, ciągnąc jego dłoń ku sobie; otarła jej skórą skórę własnej szyi, pozostawiając na sobie smugi krzepnącej już krwi. Starucha kazała nosić ją dziś z dumą, miała moc. Nie mogła z tej mocy rezygnować, ryzykować odciśnięcie jej na odzieniu, pościeli, nieważne, jak mdlący zapach miała, chciała w niej być cała. Zsunęła ze stóp trzewiki, zostawiając je przy namiocie - ale Ramseya pociągnęła dalej, w ciemny las. Tej nocy błąkało się tu wielu czarodziejów, lecz wolała spojrzenie obcych oczu, niżeli oczu jego krewnych. Byli mężem i żoną, mogli oddać się sobie, na uświęconej ziemi, w rytualnej krwi. Znaleźli się już daleko w głębi lasu, gdzie ucichły odgłosy zabawy, kiedy płynnym ruchem ramion zrzuciła górę szaty, obnażając pierś, nic nie robiąc sobie z miejsca i czasu; materiał zatrzymał się na biodrze, a leśne wieczorne powietrze otuliło jej ciało budzącym dreszcze chłodem. Zatrzymała się pod jednym z drzew, wbijając nagą skórę pleców w ostrą korę nieprzypadkowo wybranego dębu, mając nadzieję poczuć zapach żywicy - czyż drzewa i ich krew też nie niosły dziś symboliki? Przeciągnęła okrwawionymi dłońmi po własnym ciele - skrzące źrenice wypatrywały jego wzroku, wierząc, że głód pozostał w nim silnym.
Daj mi to, czego pragnę, a nigdy nie zapomnisz tej nocy, mój miły.

/zt x2?




bo ty jesteś
prządką

Cassandra Vablatsky
Cassandra Vablatsky
Zawód : Szeptucha
Wiek : 28 (30)
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

i am my mother's savage daughter

OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 16
UZDRAWIANIE : 28 +10
TRANSMUTACJA : 24 +2
CZARNA MAGIA : 1 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t569-cassandra-vablatsky https://www.morsmordre.net/t943-zorya-utrennyaya#4959 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2811-skrytka-bankowa-nr-3#45477 https://www.morsmordre.net/t1510p15-cassandra-vablatsky#13947
Re: Polana Świetlików [odnośnik]28.05.23 18:38
Spokój męża — nawet udawany — pozwolił i jej utrzymać nerwy na wodzy. Ciemność nie była tym, czego spodziewała się madame Sallow, ale objęła ona zaskoczeniem także i innych, czyli nie była planowana. Duże, jasne oczy skupiły się na licu męża, który przyrzekał być odpowiedzialnym za jej bezpieczeństwo. Nie stchórzył, był odpowiedzialny i teraz, nie tylko w chwili zagrożenia, ale także i po nim.
Nic dziwnego, że wgryzł się w serce pewnie, po męsku. Nic dziwnego, że nie odrywała od niego wzroku, w ten sam sposób, w który on przyglądał się jej, gdy upijała krwi z kielicha. Nagle niemalże barbarzyńska praktyka wydała się jej święta, bo i świętą była. Bogowie, wielki Lugh, wszyscy byli tu obecni, powietrze polany świetlików było słodkie od kadzideł i ich obecności, a i ziemia przyjmowała święcenie, pojąc się krwią reema. Obserwując męża, czuła pęczniejące w sercu pragnienie, aby ich dzieci, ich synowie doświadczyli tej samej siły, co ich ojciec. Aby odziedziczyły po nim wszystko, co dobre, aby prowadził je przez świat, przewodził przykładem.
— Kocham cię — gorący szept wydostał się spomiędzy jej warg, gdy tylko, przez jeden moment zostali sami, gdy kapłanki przesunęły się w kręgu dalej. Stanęłaby na palcach, sięgnęła jego ust, które — jak jej własne — skroplone były krwawicą reema. Ale nie chciała przerywać kręgu, nawet w ekstazie pędzącej w żyłach, wobec podnośnego charakteru wszystkiego, co miało mieć miejsce.
Dobrze, że nie zdecydowała się na kolejny przejaw czułości, kapłanki wybrały małżeństwo Sallow jako pierwszych, osobiście poprowadziły do truchła reema. Valerie skinęła głową, zgadzając się z propozycją męża. Niedługo później wracali już — zakrwawione palce splecione ze sobą, gdy Valerie przyglądała się ich zdobyczom.
— Myślisz, że będzie mi z tym do twarzy? — spytała figlarnie, przystawiając kościec do swego dekoltu, jakby miał on jej posłużyć kiedyś za element biżuterii, na przykład wisioru. Nie spodziewała się, że kiedykolwiek przyjdzie jej reagować na zwierzęcą kość z taką ekscytacją, że nie wypuści jej z rąk z zaniepokojonym krzykiem, ale dziś — och, dziś wieczór był szczególny, był piękny, magiczny, zapierający dech w piersiach. Przesuwał granice, ale robił to przecież ku chwale prastarych bóstw, budził uśpioną dotychczas wrażliwość.
Stara wiedźma również wydawała się przyjemniejsza, madame Sallow nie była w stanie wyczytać w jej rysach twarzy tej samej stanowczości co wtedy, gdy dotykała dłonią jej brzucha. Posiadała również donośny głos, co wzbudziło dodatkowe uznanie śpiewaczki, wsłuchanej w jej słowa z oddaniem.
Matka — niewidoczna, z pozoru zapomniana i nieistotna, a jednak najważniejsza, myśli same kwitły w umyśle, gdy ściskała mocniej dłoń męża, pragnąc zwrócić jego uwagę na wypowiadane przez czarownicę słowa. Wielu ojców nie doceniało roli matki, ale dziś to było również jej święto. Jej należało oddawać cześć, jej dziękować za opiekę, ciepło, pomyślność. Czarownica ruszyła wokół kręgu, rozpoczynając swą wędrówkę od jej męża właśnie. Matce należy się szacunek, bo przyjęła w siebie nowe życie; jaskrawe wspomnienia pierwszokwietniowej nocy nie były tym, co chciała dziś ujrzeć Valerie, ale słowa Corneliusa, te o synie, o zazdrości, niespotykana wcześniej kłótnia sprawiła, że prawdziwie zostali rodziną. Wzmocniło jej rolę jako kobiety, dało ponowną radość z bycia matką. Ale jej rola była znacznie większa — oto nosiła pod sercem przyszłość starej rodziny Sallow, korzeniami sięgającej starożytnych druidów. I uczyni wszystko, aby drzewo, którego stała się częścią, rosło dalej, silne i zdrowe.
Każde kolejne słowo starej czarownicy wlewało w serce śpiewaczki nową nadzieję. Mówiła wszak, zatrzymując się przy niej, że dzięki magii, dzięki poświęceniu Matki, krwi, którą przyjęła, życie, które nosi pod sercem, będzie zdrowe i bezpieczne. W tej samej chwili przeniosła wzrok na Corneliusa, serce zapiekło w bolesnym wspomnieniu upadku z konia w Wenlock Edge, strachu, że nigdy więcej go nie zobaczy. Ale to wszystko przeszłość, przeszłość, która powinna zniknąć tak samo, jak siniaki, na które nakładała maść przypisaną przez uzdrowiciela. Dziś ufała Matce, ufała świętemu Lugh. I ufać będzie dalej, bo ich błogosławieństwo otworzyło jej oczy, dodało siły. Wskazało drogę, raz jeszcze.
Muzyka i śpiew stanowiły wystarczające zaproszenie do trwającej celebracji. Gdy wreszcie wypuściła dłoń Charlotte z własnej, ułożyła ją na ramieniu Corneliusa, drugą wciąż trzymając go za rękę.
— Słyszałeś, najmilszy? — szepnęła, iskrzącym spojrzeniem szukając jego wzroku, pragnąc przekazać mu całą swą ekscytację. — Będzie zdrowy i bezpieczny — dodała, dbając o to, by nikt inny nie posłyszał jej głosu, choć w okolicznościach festiwalowych podobne rozmowy między małżonkami nie powinny wywołać przesadnego zdziwienia postronnych. — Twój syn — dodała z naciskiem na syn, choć tak naprawdę nie miała pewności co do płci swego kolejnego dziecka. Pragnęła, tylko aby był to właśnie chłopiec, który przyniesie ojcu dumę, który stanie się dziedzicem długiej historii swej rodziny. Silny, odważny, srebrnousty, elokwentny. Z talentem muzycznym, to było jej małe marzenie.
— Podejdźmy do stolików — zasugerowała, obracając się płynnie w kierunku przyszykowanych do uczty stołów. Dobrze było się pokazać, wziąć udział w większej celebracji. Dla żyjącej na świeczniku pary nie było to znowu taką nowością, zaś przyjemnym obowiązkiem.

| z/t




tradition honor excellence
Valerie Sallow
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t10881-valerie-vanity#331558 https://www.morsmordre.net/t10918-andante#332758 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f452-shropshire-sallow-coppice https://www.morsmordre.net/t10921-skrytka-bankowa-nr-2362#332773 https://www.morsmordre.net/t10919-v-vanity#332759
Re: Polana Świetlików [odnośnik]02.06.23 20:17
Serce z pompowało hektolitry gorącej krwi w przyspieszony rytmie. Jego wzrok umykał, jego twarz pozostawała przez pewien czas niewzruszona, a kamienna maska skutecznie odgradzała go od świata. Ale ona przenikała ją wzrokiem, a jej palce doskonale wyczuły podwyższone tętno i szaleńczy bieg, który rozgrywał się w skamieniałym ciele. Zwrócił się ku niej wiedziony wpierw jej dotykiem, a dopiero potem słowami. Decyzja była prosta. Droga przez las nie ukoiła ani nerwów ani podniecenia. Cichnące za plecami głosy, zapach krwi, ciemność, szeleszczące pod nogami gałęzie i ściółka zajmowały myśli, ale nie chwytał ich, a jedynie pozwolił przepływać obok. Odnotowywał każdy nowy dźwięk, odgłos z miejskiej dziczy, a w końcu kiedy pozwoliło na to otoczenie przyspieszony, cichy oddech kobiety, której ciepłej dłoni nie puścił ani na chwilę. Namiot był pusty, nie miał co do tego wątpliwości i teraz, w tym stanie nie dbałby zupełnie, gdyby niespodziewanie przestali być w nim tylko we dwoje. Upajające kadzidło mocno nadszarpnęło granice, opory zniknęły. Resztki świadomości i samokontroli trzymały go w ryzach, ale kiedy tylko na nią spojrzał, tu, przed namiotem, wiedział już, że nie będzie i tego. Pozostanie tylko żądza. Namiętność. Opaczność towarzyszących im duchów. Prymitywność spychała racjonalność; wzniosły cel przestawał mu przyświecać. Ujął jej szyję obiema rękami. Smukłą szyję jak łabędzia, z twarzą wyciągniętą ku niemu. Był gotów ucałować każdy centymetr jej ciała, każdy fragment pokryty krwią. Nim wciągnął ją w głąb namiotu to ona poprowadziła go dalej, z dala od rozstawionego materiału i powoli schodzącej do pobliskich jurt gości. Zdumiony i zaintrygowany ruszył za nią, zostawiając za plecami namiot, także własne buty, a kiedy przystanęła, na gałęzi za sobą także wierzchnią szatę utkaną przez Yelenę. Czaszka z wężem opadła na chropowatą korę, ginąc w ciemności, którą rozjaśniała tylko mleczna, naga skóra Cassandry pokryta czerniejącymi masami zakrzepłej krwi reema. Z zadowoleniem błądził roziskrzonym wzrokiem po sylwetce czarownicy, po krągłościach, zagłębieniach, wystających pod skórą kościach. Głód był w nim silny i z każdą sekundą patrzenia rósł, ale oglądanie jej sprawiało mu niewyobrażalną przyjemność. Koszulę rozpiął w pośpiechu, gubiąc drobne guziczki w leśnej ściółce. Klamra paska uderzyła wpierw w malachitów sygnet, a potem w obrączkę noszoną na tej samej dłoni, brzdęk metalu wchłonął jednak las, który szumiał nad ich głowami. Pochwycił jej spojrzenie, rozumiejąc ją bez słów i odpowiadając jej w myślach na krótko przed tym jak znalazł się przy niej, by przycisnąć jej ciało do twardej i szorstkiej skorupy starego dębu. Odnalazł w końcu jej szyję, którą pokryły gwałtowne ukąszenia, obnażone piersi, na których zamknął obie dłonie, a w końcu, gdy obrócił ją do siebie plecami, także szerokie biodra. Wprost stworzone do tego, by powić mu kolejnych synów; niezwyciężonych czarodziejów, którzy lepiej od nich, pewnego dnia podporządkują sobie wszystko i wszystkich wkoło.

| ztx2



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Polana Świetlików - Page 16 Kdzakbm
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: Polana Świetlików [odnośnik]16.06.23 19:44
Drobna dłoń zacisnęła się na wyjętej z wnętrza byka kości. Lady doyenne nie miała dotąd okazji, by podziwiać podobne ingrediencje, trzymając się z dala od krwawych uczt i patroszenia zwierząt. Wprawdzie do dziś pamiętała charakterystyczny dla śmierci zapach, kiedy przed laty z mieszaniną obrzydzenia, ale i fascynacji przyszło jej obserwować Schmidta przy pasjonującym dlań zajęciu, lecz nikt prócz dawnego przyjaciela nie uznał za odpowiednie wystawiać eterycznej półwili na tak drastyczny widok. Czarownica ściągnęła brwi w krótkim zastanowieniu, nie wiedząc co może z taką kością zrobić, lecz praktyczność była tu mało istotna. Liczył się dar od złotego Lugh, wysłuchane prośby oraz pomyślność.
Hucznie obchodzone święto okazało się być tym, czego Evandrze w ostatnich miesiącach brakowało. Szkopuł nie tkwił jednak w drogich strojach, bogactwie ozdób, czy przygotowanych atrakcjach. Także tłumnie przybyli na polanę goście, za którymi zdążyła w ostatnich miesiącach zatęsknić, nie stanowili najcenniejszej z zalet. Radość niosła lekkość, układającą się miękko na ramionach wolność - tego prawdziwie brakowało półwili, kiedy zamknięta w złotej, pachnącej różami klatce, pokutowała za błędy. Za lekkomyślność płaciło się wysoką cenę, a im więcej leżało na szali, tym groźniejsze stawało się kolejne potknięcie.
Gdzieś z tyłu głowy nadal powracały słowa wiedźmy, podsycały niepokój, który mimo odurzenia czarodziejskim kadzidłem nie chciał w pełni ustąpić. Jak daleko sięgały jej czary, skąd wiedza o przyszłości i czających się za rogiem niebezpieczeństwach? Czym miały być mrok i ciemność, przed jakimi należało się wzbraniać i chronić? Z otchłani umysłu dobijały się cienie, drapiąc cicho świadomość, do której chciały się dostać i zatruć błogą radość, pozbawić uśmiechu i ciepłych wspomnień - dziś nieskutecznie.
Rozkwitające w łonie potomstwo było dla Evandry zarówno błogosławieństwem, jak i koszmarem. Porzuconymi dla dobra rodu marzeniami chciała zająć się w przyszłości, gdy tylko młode przyjdzie na świat; w przyszłości, jaką chciała dla siebie kreślić mimo pochylającego się nad nią widma śmierci. Otaczający ją bliscy sercu czarodzieje nie pozwalali na smutek i posępne myśli. Dbali o dobry nastrój doyenne, zabawiając rozmowami o sztuce, literaturze, rozbudowie Smoczych Ogrodów. Przyszłość miała wiele do zaoferowania i błędem było pozwolić, by przygnębienie wzięło górę.
Myśli te rozproszyły się od razu, gdy lepkie od krwi palce pochwyciły jej dłoń, zamykając w delikatnym, acz szczelnym uścisku. Zadarła brodę, sięgając wzrokiem Deirdre i uśmiechnęła się doń ciepło. Każda chwila była cenna, warta zapisania na kartach pamięci, gotowa, by przywołać ją w pustce samotności.
- Z tobą u boku chciałabym, aby nigdy się nie skończyła - wyznała cicho, zdradzając pragnienie, jakie towarzyszyło Evandrze od dłuższego już czasu, czego dotąd tak śmiało nie przyznała. Dziś mogła wszystko zrzucić na niezwykłą, uroczystą atmosferę i wszechogarniającą miłość. Obejrzała się przez ramię i wyciągnęła rękę do Tristana, by wspólnie podążyć do suto zastawionych stołów. Deirdre miała rację, należało się posilić przed czekającymi ich chwilami wyczerpującego wysiłku, ale trawiącego półwilę głodu nie dało się nasycić owocami czy mięsem reema.



show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t8762-evandra-rosier https://www.morsmordre.net/t8771-dzwoneczek#260729 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f97-kent-dover-chateau-rose https://www.morsmordre.net/t9233-skrytka-bankowa-nr-2076#280737 https://www.morsmordre.net/t8767-evandra-rosier#260654

Strona 16 z 18 Previous  1 ... 9 ... 15, 16, 17, 18  Next

Polana Świetlików
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach